Alina Bosak: Żałuje Pan czasem, że został dziennikarzem?
Marcin Meller: Już nie. Miałem w życiu, jak każdy dziennikarz, kryzysy, kiedy nie miałem pieniędzy albo przełożeni kazali mi pisać rzeczy, które mnie nudziły. Kilka razy chciałem więc rzucać ten zawód i najczęściej planowałem, że w zamian otworze knajpę. Na szczęście tego nie zrobiłem, bo zapewne bym zbankrutował. Generalnie rzecz biorąc, lubię ten zawód. Dzięki niemu poznałem mnóstwo ludzi i zobaczyłem kawał świata.
Nie lepiej byłoby spełnić marzenie ze szkoły i zostać oceanografem? Albo podróżnikiem? Bohater Pana „afrykańskiej” powieści „Czerwona ziemia”, dziennikarz Wiktor Tilszer, trochę na dziennikarstwo narzeka: „Gdy myślał o poważnych tekstach, które będzie musiał pisać po powrocie do Polski – sylwetkach polityków, reportażach o ważnych polskich sprawach – zbierało mu się na wymioty.
Tutaj Wiktora rzeczywiście obdarzyłem uczuciami, jakie miałem wracając z mojej podróży do Afryki. Ale jednak, jak mój powieściowy bohater, wyruszałem w te podróże przecież jako dziennikarz. Pisałem z nich teksty do „Polityki” i innych gazet. To było uzasadnienie moich podróży. Zwracałem też uwagę na inne rzeczy niż typowy podróżnik, który szuka atrakcji przyrodniczych itp. Mnie interesowali ludzie, to, co się u nich dzieje. Spędziłem w Afryce ponad dwa lata i byłem na safari raptem dwa razy. Zaraz na początku i potem, kiedy przyleciała do mnie ówczesna dziewczyna, bo chciałem, aby i ona mogła zobaczyć słonie na sawannie. Tyle. Było to piękne i jeśli teraz uda mi się polecieć do Afryki z dziećmi, na pewno wybierzemy się również na safari, ale to jest tylko taki dodatek. Przed laty, podczas kilkumiesięcznego pobytu w Ugandzie, większość czasu spędziłem w Kampali i Gulu czyli w dwóch miastach. Trochę żałowałem, że nie zdążyłem zobaczyć paru atrakcji przyrodniczych, ale byłem zbyt zaaferowany swoją pracą dziennikarską. W mojej powieści o Afryce nie ma ani jednego zwierzęcia. Mnie interesowały sprawy społeczne. Podczas tamtej pierwszej podróży, w 1996 roku, Uganda była szarpana wojną domową, więc ją opisywałem.
I sprawy zacznie bardziej niebezpieczne niż zwierzęta stały się tłem Pana pierwszej powieści: brutalna walka o władzę, fanatyczni partyzanci i autorytarne rządy. Skąd po tak wielu reportażach pomysł, aby napisać sensacyjną „Czerwoną ziemię”? Przecież nie z chęci zobaczenia swojej książki na półce, bo wydano już zbiory reportaży, felietonów? Dlaczego ucieka Pan od literatury faktu w stronę fikcji?
Zawsze chciałem napisać powieść. Zabierałem się do niej kilka razy. I w końcu za trzecim podejściem ją napisałem. Powieść zawsze wydawała mi się czymś najfajniejszym w świecie pisania, w którym żyję całe życie. Jak maraton w biegach. Uwielbiam sensacyjne filmy i książki, kryminały, thrillery, więc wybór gatunku była naturalny. Od początku wiedziałem, że w mojej książce ma się dziać, a czytelnik nie może się oprzeć chęci przewracania kolejnych stron. Byle nie nudzić. To dla mnie najważniejsze kryterium. Wśród moich ukochanych książek na pierwszym miejscu jest „Hrabia Monte Christo” Aleksandra Dumasa, a więc dzieło w stu procentach przygodowe i zarazem opowieść o zemście i miłości.
Co jeszcze jest w pierwszej dziesiątce ukochanych książek?
„Paragraf 22”. Więc książka wojenna i czarne poczucie humoru. Natomiast jako autorowi przyświeca mi myśl jednego z moich ulubionych reżyserów Sergio Leone, który mówił, że jest reżyserem klasy A kina klasy B. Dobra komercja to najwspanialsza rzecz, jaką można robić. A propos eskapizmu w stronę fikcji, o którym pani wspomniała, to rzeczywiście, miałem trochę potrzebę odlotu w stronę baśni. Odejścia od tych wszystkich złych wiadomości, które płyną z portali internetowych i telewizorów. Owszem, w tej mojej „baśni” też jest prawdziwa wojna, konteksty dotyczące realny wydarzeń, ale jednocześnie jest to jakaś baśń sensacyjno–przygodowa, także love story. Bo miłość musi przecież musi być. Bez tego nic nie ma sensu.
A propos wojen, wielu dziennikarzy uwielbia te twitterowe. A Pan? Bo to, że lubi Pan dosadny język, to wiadomo. Dostało się Panu za wulgarne słowo na wizji, na Facebooku można znaleźć niejeden wykropkowany zwrot, a czasem pada emocjonalny epitet, jak np. „aroganckie dzbany” o twórcach filmu „Żeby nie było śladów”.
Na Twitterze jestem tylko po to, aby śledzić, co się teraz dzieje na Ukrainie. To straszne szambo, więc nie zamierzam na nim nic robić, poza obserwowaniem niektórych osób, mediów itp. Czasem mnie zaczepiają mnie trolle różnych wyznań politycznych, ale nie reaguję. Świetnie tam funkcjonują całe stada kibiców politycznych, którzy mają potrzebę czuć adrenalinę, podobnie jak kibice piłkarscy organizujący ustawki w lasach. Chodzi o to, żeby się bić. Te „aroganckie dzbany”, które mogłem sobie darować, to z mojego profilu na Facebooku. Ostatnio ograniczyłem tam swoją radosną twórczość, skupiając się na polecaniu np. różnych książek. Jałowe dyskusje w mediach społecznościowych, wypominanie, że ktoś coś komuś, nie mają żadnego znaczenia. Szargają tylko nerwy.
Dlatego nastąpił odpływ ludzi z Facebooka. Chociaż, takie osoby jak Witold Szabłowski, właśnie w ostatnich miesiącach zdobył na swoim profilu tysiące obserwatorów, konsekwentnie piszący o wojnie w Ukrainie.
Tak. Przeczesując od rana do wieczora media na okoliczność wojny, znając różne języki, dostarcza ciekawych treści i taka działalność ma sens. Natomiast nie ma tego sensu w zwykłych facebookowych pyskówkach. Dlatego, kiedy pod moimi wpisami na zupełnie neutralne tematy, np. o książkach, ktoś umieszcza polityczne komentarze, to go banuję. Nieważne, jaką partię popiera, czy jest to bliskie mi ugrupowanie – trollujących pozbywam się bez wahania.
I lubi Pan łatkę symetrysty?
Teraz się z tego śmieję. Nigdy nie deklarowałem się jako symetrysta.
To „Newsweek” tak nazwał pana i Zygmunta Miłoszewskiego i z tym obwieszczeniem obu umieścił na okładce. Rok temu.
Chodzę swoimi drogami, a symetryzm jest dziś używany jak pałka do bicia z obu stron. A że w Polsce walczą grupy kibiców politycznych, to dla pisowców jestem lewakiem, a dla ultra platformersów jestem symetrystą. Średnio się tym przejmuję, zwłaszcza że wielu tak zwanych symetrystów mam wśród znajomych. Z tym określeniem jest tak, że ci oskarżani sami siebie zaczynają nazywać symetrystami. Podobnie było kiedyś z „ciemnogrodem” – używano go jako wyzwiska, aż w końcu prawicowcy sami zaczęli się nazywać ciemnogrodem, wytrącają tym samym narzędzie oponentom. Jeśli ktoś kogoś nazywa symetrystą, to świadczy to raczej o aparacie poznawczym tego, kto to mówi. Jest dziś tak, że jeżeli ktoś myśli po swojemu, to będzie mu się dolepiać taką czy inną łatkę.
Różne noszą, słusznie, bądź nie, dziennikarze. Tomasz Lis, były naczelny wspomnianego przed chwilą „Newsweeka”, napisał w ostatnim felietonie, że w Polsce wolnych mediów już nie ma i że „większość mediów i bardzo wielu dziennikarzy jest zaplątanych w bardzo gęstą sieć politycznych, personalnych i towarzyskich zależności z władzą i jej ludźmi”. Niezależne dziennikarstwo umarło? Zgadza się Pan?
Nie. Zupełnie się z tym nie zgadzam. To bzdura, którą napisał, wiedząc, że wylatuje z redakcji i chciał odejść w aurze męczeństwa. W ten sposób obraża się bardzo wielu dziennikarzy, którzy wykonują swoją pracę. To tania zagrywka pod publiczkę, pod najbardziej hardcorowy elektorat opozycji.
Dlaczego tylko opozycji? Jarosław Kaczyński również nie wierzy w niezależne dziennikarstwo, jak zauważył całkiem niedawno Piotr Zaremba, a on akurat prezesa zna bardzo dobrze.
Skrajności się stykają.
Czy rzetelny dziennikarz otwarcie deklaruje swoje poparcie polityczne?
To jest wciąż temat dyskusji. Są tacy, którzy przyjmują zasadę, że nigdy nie mówią, na kogo głosują i nigdy nie wiadomo, komu oddadzą swój głos, a są i tacy, którzy otwarcie o tym mówią. Od dawna nie jestem dziennikarzem informacyjnym, prowadzę program publicystyczny, który opiera się na wyrażaniu opinii. Czasami wolę, kiedy ktoś otwarcie powie, na kogo głosuje, niż kiedy udaje, że jest kompletnie niezależny, a ewidentnie widać, komu służy. To bardzo indywidualne przypadki, nie traktowałbym tego jako nienaruszalnej zasady, że dziennikarz nigdy nie może powiedzieć, kogo popiera.
W wywiadzie, którego udzielił Pan Grzegorzowi Wysockiemu z „Gazety Wyborczej”, mówi Pan: „Różne rzeczy można o mnie powiedzieć. Że pieprzę od rzeczy. Że czasami mógłbym się ugryźć w język. Że zdarza mi się przegiąć. Ale chcę podkreślić: nie służę w armii i nie mam zamiaru. Nie jestem partyjnym żołnierzem. I nawet jeśli uważam, że rządy PiS-u są złem dla Polski, to przecież, do cholery, nie oznacza, że jeśli np. widzę coś absolutnie idiotycznego ze strony opozycyjnej, to będę siedzieć cicho i udawać, że wszystko super. Zresztą i tak często się powstrzymuję”. Gdzie zabrnęliśmy, że takie rzeczy trzeba dziś długo i zawile tłumaczyć?
Tak, trzeba tłumaczyć. Nasze życie polityczne to walka fanklubów. Powie się słowo krytyki i jest się zdrajcą sprawy. Tak zawsze było. Przed wojną komuniści bardziej atakowali socjalistów niż prawicę, bo socjaliści byli bliżsi postulatom komunistów i stanowili większe zagrożenie jako konkurencja. Ja często najmocniejsze ciosy dostaję od fanów opozycji, którzy traktują mnie jak zdrajcę, bo śmiałem coś powiedzieć nie po linii partyjnej. Postudiowałem kiedyś Tweetera, żeby sprawdzić, kto jest oskarżany o symetryzm. Okazało się, że niemal wszyscy. Najlepsze „jajo”, że dostaje się i jego „ojcom”. Pojęcie „symetryzm” ukuli Władyka i Janicki w „Polityce”, a już czytałem na Tweeterze, że „Polityka” jest symetrystyczna, bo zwolnili tam jakiegoś dziennikarza. Oskarżenie rzucane pod adresem innych wróciło do nich jak bumerang.
Na emocjach buduje się elektoraty. Inaczej widać się nie da.
Zawsze tak jest, że ludzie, którzy biorą udział w życiu politycznym lubią jasne, wyklarowane poglądy, bez brania pod uwagę jednej, czy drugiej strony. Faktem też jest, że najlepiej sprzedają się media tożsamościowe. Większość ludzi nie potrzebuje informacji podważających ich światopogląd, tylko informacji potwierdzających ich emocje i intuicje, nawet nie przekonania, ale właśnie emocje i intuicje. Oraz lęki. Lubią piosenki które znają, teksty, z którymi się zgadzają i nie chcą, aby ktoś zaprzeczał tej wizji. Kiedy ktoś zaprzecza, jest zdrajcą, wrogiem etc.
Skoro najlepiej sprzedają się media tożsamościowe, to może jednak rację ma Tomasz Lis? Czym są dziś wolne media, skoro nawet nie będąc na politycznym garnuszku, nie opłaca się bawić w obiektywizm, a wojna plemienna kusi? W końcu pod tym wywiadem w „Wyborczej”, w którym powiedział Pan, że sprzeciwia się kulturze wykluczenia – cancel culture, bo dla Pana to bolszewizm i zamordyzm, strasznie Pana „czytelnicy” zwyzywali. Zresztą kiedyś jeszcze bardziej dostało się Adamowi Michnikowi, kiedy w wywiadzie na Boże Narodzenie ośmielił się bronić chrześcijaństwa.
Komentarze piszą najbardziej rozemocjonowani harcownicy i nie zapominajmy o zwykłych partyjnych trollach. To część tego widowiska.
Co poradziłby Pan ludziom, którzy nie mogą się odnaleźć w tej wojnie?
Myśl po swojemu. Wbrew pozorom jest bardzo wielu ludzi, którzy nie stoją po żadnej ze stron, a nawet jeśli stoją, to nie utożsamiają się z każdym jej przekazem.
********************************************************************************************
Wywiad został przeprowadzony w Rzeszowie 23 czerwca 2022 r. Marcin Meller był gościem Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Rzeszowie, gdzie spotkał się z czytelnikami, na spotkaniu promującym „Czerwoną ziemię” – trzymająca w napięciu powieść sensacyjno-przygodowa, której akcja ma miejsce w pięknej, choć i niebezpiecznej Ugandzie. To książka o Afryce, miłości ojca i syna, odwadze dziennikarskiej i determinacji w poszukiwaniu prawdy.