Reklama

Ludzie

Nieoczywistość jest mi bliska. Bez patosu o śmierci i umieraniu

Z Krystyną Lenkowską, anglistką, poetką, tłumaczką, autorką książki poetyckiej pt. Balkon, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 19.06.2022
64384_lenkowska
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Matka. Słyszysz to słowo i o czym myślisz?
 
Krystyna Lenkowska: Od kiedy ponad 41 lat temu sama zostałam mamą, matka to przede wszystkim ja. Kolejna konotacja – córka, w skojarzeniu moich relacji z mamą. 

I jaki obraz mamy się wyłania?
 
Związany z dzieciństwem. Widzę siebie wołającą: Mamooo! Pamiętam, jak często tęskniłam za nią, zabieganą i zapracowaną. Moja mama, Stefania Zawora, była lekarzem – pediatrą reumatologiem. Wiele czasu poświęcała swoim pacjentom. Latem rodzice wysyłali mnie do dziadków Zaworów w Wysokiej Łańcuckiej, skąd pochodził mój tata. Dziadkowie to ważna część mojego dzieciństwa. Wychowali mnie babcia i dziadek Kozakowie, rodzice mojej mamy, którzy z Kresów przybyli do Orłów k. Przemyśla. Mieszkali potem z nami w Rzeszowie i opiekowali się mną i moim młodszym bratem, Tomkiem. W tamtym czasie mój tata kończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, a mama bardzo dużo czasu spędzała w szpitalu. Wyjazdy na wieś miały być atrakcją dla miejskiej dziewczynki. Z dzisiejszej perspektywy wiem jak niezwykłe, a nawet niebezpieczne, były to doświadczenia. Miałam tam totalną swobodę i nikogo nie dziwiło, że 5, 6, 7-letnia dziewczynka całymi dniami biega po łąkach bez opieki, czy jeździ drabiniastym wozem, wysoko na furze snopów zboża lub siana, bez asekuracji. Nikt się nie przejmował, czy mam nakrycie głowy w upale i wodę do picia, kiedy cały dzień towarzyszyłam dziadkowi w koszeniu zboża z dala od domu. W czasie żniw, gdy młocka trwała do rana, ja też nie spałam. Nikogo nie obchodziło, gdzie łażę. Wtedy nauczyłam się samotności. 
 
Z tęsknoty?
 
Też. Pamiętam, jak wychodziłam na przystanek autobusowy, w nadziei, że z autobusu przyjeżdżającego z Rzeszowa, wysiądzie mama. Wędrowałam tak kilka kilometrów w jedną stronę i jeśli nie przyjeżdżała, wracałam z powrotem do domu dziadków. Gdy w końcu któregoś dnia przyjechała, byłam w euforii. Nie jestem tylko pewna, czy mama, zaaferowana innymi sprawami, była w stanie to dostrzec. Pamiętam jak długo użalała się nad pozostawionym w autobusie paskiem od sukienki nie zwracając uwagi na moją obecność. 
 
Gdy sama zostałaś matką dla Ciebie i mamy otworzył się nowy rozdział?
 
Pierwsze trzy miesiące po urodzeniu syna Szymona spędziłam u rodziców i na pewno były to nowe relacje matka-córka. Bardzo brakowało mi jednak własnego domu, najmniejszej, ale własnej przestrzeni i pamiętam, że „wypłakałam” mieszkanie służbowe na Politechnice Rzeszowskiej, gdzie byłam zatrudniona w charakterze lektora języka angielskiego. Zamieszkałam w Domu Asystenta sama z niemowlakiem, bo mój mąż wyjechał wtedy do Niemiec „na saksy”. Na drugim piętrze bez windy, bez lodówki, pralki, bez radia i telewizora. Dziś brzmi to nieprawdopodobnie, ale przed laty tak wyglądało życie wielu młodych małżeństw w Polsce. 

Mimo to uważałaś, że samodzielność daje Ci szczęście?
 
Tak. Wolność i nieskrępowanie są nie do przecenienia. W rodzinnym domu, mama musiała oddać mi pokój, w którym przyjmowała pacjentów; trudno jej było z tego zrezygnować. I nie chodzi tutaj tylko o możliwość zarobienia pieniędzy z prywatnych wizyt; ona lubiła być lekarzem na okrągły zegar. Ograniczona przestrzeń stwarzała niekomfortową sytuację dla wszystkich. Wiedziałam, że na dłuższą metę to unieszczęśliwi nas obie.

Myśląc o mamie na pierwszy plan wysuwa się jej praca lekarza?
 
Tak. Była bardzo dobrą lekarką, oddaną pacjentom i zaangażowaną w to, co robi. Wiem, jak wielu osobom pomogła i jak było to dla niej ważne. Uwielbiała lekarskie środowisko i medyczne tematy; w tym czuła się najlepiej i to wydawało się być treścią jej życia.

Mamy kojarzą się zazwyczaj z przytulaniem, łakociami i szalikiem zrobionym na drutach.
 
Taką mamę też pamiętam, robiącą na drutach i szyjącą na maszynie; była w tym świetna. Nie był to zbyt częsty obrazek, bo była zapracowana. Nie miała jednak wystarczająco dużo cierpliwości, by nauczyć tych sztuk także mnie. W końcu sama nauczyłam się robić na drutach. Doszłam nawet do skomplikowanych wzorów swetrów i czapek; oraz rękawiczek na pięć palców.
 
 
Krystyna Lenkowska. Fot. Tadeusz Poźniak

To była też mama doradzająca?
 
Nie do końca i wynikało to również z mojej postawy. Jako młoda żona i matka chciałam być samodzielna i niezależna w swoich decyzjach. Rodzice starali się to uszanować, ale … dochodzili do tego stopniowo i po grudach (śmiech).  

Byli kochający i wymagający.
 
W dzieciństwie byłam roztrzepana i niefrasobliwa. Poszłam do szkoły w wieku 6 lat i wciąż chciałam się bawić. Przez kilka lat sprawiałam kłopoty w szkole, miałam wiele uwag w dzienniczku, a to mamę denerwowało. Wręcz zawstydzało. To pewnie nie była jej wina – była przedwojennym pokoleniem wychowanym inaczej; tolerancję i pochwały wobec dziecka uważała za zbytek. Jednocześnie wiem, że wielokrotnie była dumna ze mnie i brata, choć nie zawsze potrafiła to okazać. Z wiekiem (może?) nabierała refleksji, że świat relacji rodzic-dziecko zmienił się nieodwracalnie i dziecko ma swoje prawa – wymaga cierpliwości, szacunku. I tylko w ten sposób nauczy się wzajemności.   
 
Starość rodziców zmienia nasze relacje matka-córka?
 
Tak i nie. Nie są to łatwe doświadczenia. Kiedy wróciłam po studiach do Rzeszowa, starałam się być przykładną córką. Mieliśmy z rodzicami bardzo częste kontakty. Niedzielne obiady, wspólne święta, inne uroczystości rodzinne. Po śmierci taty, jeszcze częściej zabierałam mamę na wycieczki, do teatru, na spotkania autorskie, wernisaże. Kiedy skończyła 80 lat, organizowaliśmy jej uroczyste okazje. Skromna na co dzień, od święta lubiła blichtr. Pamiętam, jak ucieszyły ją 85. urodziny w eleganckiej restauracji w gronie rodziny i przyjaciół, bukiety kwiatów, życzenia, klasyczne auto, którym została przywieziona. Była zachwycona obecnością i grą na banjo, zaprzyjaźnionego z nami świetnego muzyka jazzowego, Vitolda Reka (Witolda Szczurka). Chóralnym śpiewom nie było końca. Niestety, z wiekiem coraz bardziej frustrowało ją starzenie się i zapadanie na kolejne schorzenia. Ciężkim doświadczeniem była codzienność w pogłębiającej się chorobie. Miłość matka – córka bywa też bolesna. Bywa, że bezwiednie, ale się ranimy. W takich okolicznościach właśnie powstał Balkon – tom (de)liryczny ułożony fabularnie, napisany z punktu widzenia matki, która toczy agonalne boje ze swoją pamięcią, z sobą, córkami, współmieszkańcami mitycznego Geras, a przede wszystkim ze starością, z chorobami i odchodzeniem.  
 
Odważne, zabawne, ale nade wszystko przejmujące. Pisanie o tym było dla Ciebie ważne, terapeutyczne? 
 
Pisanie zawsze było dla mnie ważne. Nie wiem czy jest terapią, ukojeniem, czy organicznym wypełnianiem egzystencji. Każdy rodzi się z jakimś wyrazistym zewem. Zew słowa jest, widocznie, moim. Odchodzenie mamy było dla mnie jeszcze bardziej dojmującym przeżyciem niż tęsknota za matką, jaką zapamiętałam z dzieciństwa. Dzieci mają w sobie moc zapominania złych rzeczy. Radośnie pędzą do przodu. Młodość ma w sobie wiarę w sens i moc. Starość jest dużo bardziej skomplikowana. I nie miejmy złudzeń – nie ma pięknego umierania. Strata jest nie tylko bólem, to proces, w którym doświadczamy złości, bezradności, paraliżującego strachu, ale też zniecierpliwienia, czy nie dającej się wytłumaczyć inercji. Balkon prawie w całości powstał w czasie, gdy mama jeszcze żyła, ale już coraz bardziej była pogrążona we własnym świecie i niekoniecznie w chrześcijańskiej cnocie dobrotliwej staruszki.

W naszym społeczeństwie, gdzie o śmierci i umieraniu mówi się zazwyczaj w kontekście heroizmu, albo nie mówi się wcale, Balkon ma moc uzdrawiającą i oczyszczającą. „Umieranie jest „do dupy”. Śmierć jest wybawieniem” – nie boisz się stwierdzić!
 
Chyba zawsze byłam bezpośrednia w wyrażaniu uczuć. Pewnie dlatego nie mam problemu z mówieniem o tym, co dla innych może być niewygodną prawdą. W przypadku tej książki szczególnie liczyłam się z ewentualną dezaprobatą i krytyką. Moi rodzice byli bezpośredni w przekazie informacji. Czasami zbyt bezpośredni, przynajmniej w domu (śmiech). Może dlatego mam wyostrzoną pamięć i czujność. Nie miałam więc problemu z mówieniem głośno o swoich doświadczeniach w odchodzeniu najbliższych, połączonym z chorobami trwającymi miesiące i lata. Ktoś, kto tego nie doświadczył z bliska, nie ma pojęcia, jak bardzo w tym procesie jesteśmy osamotnieni i jak wielkiej poddawani presji. Szlachetni i ofiarni – tacy chcemy być, ale niekoniecznie tacy jesteśmy, gdy pojawiają się zniecierpliwienie, złość, a syndrom opiekuna, tak oczekiwany w społecznym odbiorze, staje się przekleństwem. 
 
Jak długo powstawał Balkon?
 
Najpierw powstało opowiadanie, które czytałam znajomym, ale pewnego dnia poczułam, że wiersze lepiej oddadzą tę napierającą gęstość uczuć. Dość szybko opowieść o odchodzeniu i złożoności tej sytuacji ułożyła mi się w całość. 
 
I ta niezwykła, dojmująca szczerość, połączona z sarkazmem oraz humorem są największą siłą tomu Balkon, który wzrusza tak bardzo… Jak się pisze o mamie?
 
Zupełnie inaczej niż o tacie. Po śmierci ojca powstał zbiór wierszy Tato i inne miejsca. Odchodzenie ojca, a chorował na Alzheimera, było ekstremalnie trudnym doświadczeniem przede wszystkim dla mojej mamy, która była z nim na co dzień. Choć, w chorobie, ojciec był spokojny, przyjazny i pokorny. Natomiast mama, zarówno w jego jak i później w swojej chorobie, do końca życia pozostała niepogodzona. I wydaje mi się, że niepogodzenie najlepiej definiuje jej osobę. 
 
Paradoksalnie, rozmowy o śmierci i chorobach w Twoim domu rodzinnym były zawsze.
 
Tak, ale nigdy nie były to nasze choroby, ani tym bardziej śmierć najbliższych. W przypadku historii jej pacjentów takie opowieści, z detalami medycznymi (śmiech), wydawały się (dla mojej mamy) absolutnie naturalne. Ona jakby nie przyjmowała do wiadomości naszych chorób; także własnych słabości. To był raczej dystans, nie brak empatii, broń Boże, wypracowana technika zaklinania rzeczywistości. Moja mama wydawała mi się silną kobietą, zdystansowanym lekarzem, dopóki jej samej nie osaczyły choroby, co zdarzyło się już po jej 80. urodzinach. Zmarła mając 89 lat. 

Do później starości zachowała sprawność i jasność umysłu?
 
Prawie do końca. Duży kryzys zaczął się kilka lat przed śmiercią, gdy nie chciała poddać się operacji biodra. Jako lekarz, doskonale wiedziała, że to niezbędne, ale traktowała jak wstydliwą słabość. Może brała sprawę na przeczekanie. Może liczyła na cud (śmiech)? Jednak gdy ból był już nie do zniesienia, zgodziła się na operację i mimo zaawansowanego wieku, udało się jej wrócić do dobrej sprawności. Bardzo w tym pomogła rehabilitacja, najpierw w szpitalu, a potem w domu seniorów, który w tomie Balkon nazywam Geras. Jednak mama nigdy nie zaakceptowała swojej starości i fizycznej niedyspozycyjności. 

Może to przywilej, że w pewnym wieku nie przyjmujemy tego do wiadomości.
 
Bardzo możliwe. Możliwe też, że to starcze szaleństwo, co ma odmiany zabawne dla otoczenia, ale też przeklęte w swojej manipulacyjności. 

Pisanie o mamie coś w Tobie zmieniło?
 
Zrozumiałam, że mam prawo mieć własne zdanie, nawet jeśli to nie zadowala moich bliskich, co nie znaczny, że nauczyłam się z tym żyć. To przekonanie przyszło zbyt późno. W czasie choroby mamy, tak bardzo chciałam pomóc, coś zrobić, sprawić, by poczuła się lepiej, że nie potrafiłam skupić się na niczym innym. Jej zły humor, gorszy dzień były dla mnie takim nieszczęściem, że nie potrafiłam normalnie funkcjonować. Traktowałam ją zbyt serio, nieadekwatnie do jej percepcji, zachwianej starością i chorobami.
 
Jednocześnie, gdy zawoziłam ją na imprezy do Okręgowej Izby Lekarskiej, na imieniny do koleżanek, czy inne spotkania towarzyskie, których wyczekiwała, wydawała się radosna. Człowiek bez względu na wiek, na co dzień potrzebuje poczucia przynależności do wybranych suwerennie grup społecznych, w których jest akceptowany, być „pogłaskany po głowie”, komplementowany. Mama bardzo często dostawała od nas prezenty i kwiaty; również bez żadnych okazji. 
 
Zapytana o kolory, powiedziałaś na spotkaniu w Teatrze Przedmieście, że śmierć jest przezroczysta, ale już umieranie ma kolor szary lub buraczkowy (jak swetry mieszkańców Geras, według Balkonu).
 
Moja mama do późnej starości dbała o swój wygląd, a nawet wizerunek; o to, jak widzą ją inni. Zwracała uwagę na modę, elegancję i lubiła kolory. Pod koniec życia jednak, nie była w stanie ubrać niczego kolorowego. Z nieprawdopodobną złością zareagowała na ciemnoróżowe klapki typu crocsy, które jej kupiłam. Nie wykazywała też entuzjazmu wobec kolorowych i atrakcyjnych ubrań innych osób. Tak jakby chciała, aby świat umierał razem z nią.  

Śmierć bliskich, umieranie – ciągle nie chcemy i nie potrafimy o tym rozmawiać?
 
Wydaje mi się, że większość z nas ma z tym problem. Balkon może być inspiracją do takich rozmów. Mówię już o tym z innego, niż autorskiego, punktu widzenia, bo po wydaniu, każda książka należy do czytelnika. Staje się obcym bytem dla autora. 
 
Poezja, która u jednych wywoła śmiertelną powagę, u innych śmiech dający ukojenie – chociażby dlatego warto o śmierci i umieraniu mówić i pisać.
 
Tom miał już swoją promocję w Warszawie i w Krakowie. W stolicy, wśród gości było wielu poetów, pisarzy, krytyków literatury i tam był „śmiech przez łzy”, bo umieranie nie polega tylko na łzach. Smutne, a nawet tragiczne sytuacje mogą wywołać sarkazm. To nasza obrona przed popadaniem w rozpacz, wręcz przed rozpadem psychicznym. W Krakowie reakcje były zupełnie inne. W spotkaniu na żywo i online dominowała nostalgia, smutek i powaga.
 
Poczucie humoru w Twojej rodzinie było ważne?
 
Mój ojciec miał szczególne poczucie humoru, surrealne, purnonsensowe. Bardzo lubił przekuwać balon sytuacyjnej powagi. Mama nie podejmowała z nim tej zabawy, była dużo bardziej serio. Po części to rozumiem, zależało jej na utrzymaniu niekontrowersyjnego wizerunku. Taka forma abstrakcji w kontaktach społecznych mogła być potraktowana jak dziwactwo, a to nie wzbudzało zaufania, według niej. Mnie ta nieoczywistość w odbiorze społecznym zawsze była bliska, najpierw intuicyjnie, a z czasem coraz bardziej świadomie. 
 
Twoi rodzice to było pierwsze pokolenie powojennych inteligentów w Rzeszowie, którzy w latach 50. XX wieku budowali zręby inteligencji w niewielkim, prowincjonalnym mieście.
 
Mój ojciec, Jan Zawora, romanista, wieloletni dziekan i prodziekan w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie, nigdy nie dał się wcisnąć w „drobnomieszczański garnitur”. Wychował się w chłopskiej rodzinie i do końca życia miał ogromny szacunek dla prostego człowieka; na uczelni codziennie witał się z portierem przez podanie ręki. Nigdy nie wstydził się swojej wiejskości. Dla niego dobra materialne nie miały wielkiego znaczenia. W latach 70. na samochód zarobił za granicą głównie dlatego, że chciał spełnić marzenie swojej żony. To mama starała się sprostać mieszczańskim kryteriom. Nie kryła swojego rozczarowania, kiedy ani ja, ani mój brat nie wybraliśmy studiów medycznych, choć w przypadku brata była bardziej wyrozumiała, gdyż jest absolwentem politechniki. W jej postrzeganiu świata, humaniści nie kwalifikowali się do kategorii wybitności. Gdyby mąż był lekarzem, byłby w jej oczach kimś znacznie bardziej wartościowym. 

Jak na prowincjonalny Rzeszów, oryginalny dom.
 
Tak, ale ja byłam i jestem dumna z rodziców, z ich ogromnego zaangażowania w pracę. Z perspektywy czasu widzę, że poświęcili się swoim zawodom z oddaniem i pasją. Dla obojga praca był sensem ich życia.
 
Jednocześnie wrośli w ten Rzeszów bez reszty?
 
Nie do końca, to ja jestem bardziej wrośnięta w Rzeszów. Głównie kulturalnie – formalnie i nieformalnie. Tata był ekscentrycznym społecznikiem, ale nie należącym do żadnych struktur, mama zaś udzielała się społecznie tylko w kręgach medycznych.
 
Skąd w Tobie ta miłość do Rzeszowa, którą zaraziłaś także mamę, która już na emeryturze stała się aktywną uczestniczką wielu wydarzeń.
 
Myślę, że zew aktywności społecznej oraz pasja do zaangażowania w jakąś dziedzinę życia, to gen. W moim przypadku tą dziedziną jest kultura, wręcz pociąg do kultury wysokiej. Moja mama uczestniczyła w tym biernie. Traktowała to jako formę spędzania wolnego czasu, głównie na emeryturze. A ja, umożliwiając jej bywanie w przybytkach kultury rzeszowskiej, spełniałam swoją powinność córki wobec rodzica. Cieszyło mnie, kiedy wracała zadowolona i dowartościowana. 
 
Jak wiele dla Ciebie znaczą zbiory wierszy Tato i inne miejsca oraz Balkon będące pożegnaniem, najpierw z ojcem, a po 13 latach z mamą?
 
Jak w przypadku każdej kolejnej książki, najważniejsze są dla mnie reakcje czytelników. Niektórzy piszą do mnie, że pamiętają tatę, że wzruszają się lekturą. Inni dziękują, bo pomogła im przetrwać chorobę i śmierć najbliższych. Wiersze o tacie zostały przetłumaczone na język hebrajski przesz Brahę Rosenfeld. I na jednym z izraelskich oddziałów szpitalnych, gdzie leczone są osoby z Alzheimerem, te wiersze wykorzystywane są do terapii rodzinnej. Krystyna Rodowska, świetna poetka i tłumaczka, powiedziała na promocji, że według niej Balkon jest dowodem miłości do matki. Najcenniejsza dla autora jest wybitna uważność czytelnika. 
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Krystyna Lenkowska, poetka, anglistka, tłumaczka literatury anglosaskiej, wydała 14 tomów poezji (12 w Polsce, jeden w Ukrainie i jeden we Francji) oraz przekłady poezji Emily Dickinson w zbiorze pt. Jest pewien ukos światła. Jej wiersze opublikowano w Polsce i kilkunastu innych krajach świata w tłumaczeniach na angielski, ukraiński, albański, chiński, hiszpański. Nagrodzona w Sarajewie (Seeking a Poem 2012), w Albanii (Ditet e Naimit 2013), Indiach (The World Congress of Poets 2019). Jej wiersz został włączony do jednej z najbardziej reprezentatywnych antologii polskiej poezji współczesnej Scattering the Dark. An anthology of Polish Women Poets (White Pine Press 2016). Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (SPP), Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury (STL) oraz ZAiKS. Reprezentowała Polskę na wielu festiwalach, kongresach, rezydencjach literackich, m. in. w Albanii, Bośni, Chinach, Indiach, Hiszpanii, Izraelu, Kanadzie, na Litwie, w Macedonii, Meksyku, Słowacji, Szwajcarii, Ukrainie, USA, we Włoszech. Autorka piosenek, blogerka portalu BIZNESiSTYL.pl. W Rzeszowie identyfikowana ze Szkołą Językową YES, którą współtworzyła z mężem prawie 20 lat, oraz akcjami non-profit w ramach Pretekstów Literackich i Kulturalnej Piwnicy. W 2016 roku wydała swoją pierwszą powieść Babeliada, o której Bogdan Loebl, znakomity polski poeta, prozaik i publicysta, napisał: „W tej prozie jest wszystko, czego w prozie szukam: wyczucie rytmu i muzyka. Zatem wyrosło Lenkowskiej drugie skrzydło: proza”. W 2021 roku ukazał się jej zbiór wierszy Balkon.
 
Na bal
 
Sukienko biała
kozaczki czarne
torebko stara
biodro nowe
naszyjniku bransoletko 
i duży pierścieniu 
wyjeżdżamy
adieu
 
nie dla nas 
ta szarża 
w Geras
pożal się Boże
 
kraciaste szlafroki
buraczkowe swetry
kulfoniaste dresy.
 
Krystyna Lenkowska, Balkon, Fundacja Słowo i Obraz, Augustów 2021
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy