Aneta Gieroń: Jest Pani pierwszą kobietą z licencją pilota zawodowego z Rzeszowa, która była jedyną studentką na pierwszym roczniku pilotażu Politechniki Rzeszowskiej w 1976 roku, a potem została Pani pierwszą kobietą w Polsce i Europie, która usiadła w fotelu kapitana za sterami Dreamlinera. Daleka droga ze Skoczowa, z rodziny, gdzie nie było żadnych tradycji lotniczych.
Kapitan pilot Adelajda Szarzec-Tragarz: W moim życiu wiele razy pomogły mi szczęśliwe przypadki. Pochodzę ze Śląska Cieszyńskiego, ze Skoczowa, czyli niewielkiej miejscowości położonej między Cieszynem a Bielsko-Białą. I rzeczywiście, moja rodzina nie ma żadnych lotniczych tradycji, co więcej, w pobliżu domu żadnego lotniska też nie było. Ale w Bielsku-Białej były znakomite zakłady szybowcowe, gdzie powstawały konstrukcje na światowym poziomie. Lotnicza pasja pojawiła się w moim życiu przez przypadek. W Bielsku-Białej byłam uczennicą Technikum Mechaniczno-Elektrycznego, a w latach 70. XX wieku młodzież była wręcz agitowana przez aerokluby, które zachęcały ją do uprawiania sportów lotniczych. Na jednej z takich prelekcji, zorganizowanej przez Aeroklub Bielsko-Biała, koleżanka namówiła mnie na szkolenie szybowcowe i tak trafiłam do lotnictwa. Miałam 16 lat i traktowałam to jak przygodę.
Co Panią przekonało?
Chciałam spróbować czegoś nowego i jak to zwykle bywa, na kurs zgłosiło się wiele osób, ale nieliczni ukończyli. Pamiętam, że panowały tam surowe warunki. Spaliśmy w namiotach wojskowych, a dziewczyny na równi z chłopakami dzieliły się wszystkimi obowiązkami. Szkolenie wymagało poświęcenia czasu, systematyczności, przezwyciężenia pewnych lęków, ale mnie to bardzo wciągnęło – latanie okazało się ciekawe. Pierwszy lot zapoznawczy z instruktorem wykonałam na szybowcu SZD-9 Bocian. Po zakończonym kursie nadal latałam w aeroklubie dla przyjemności. Gdy po dwóch latach latania na szybowcach zaproponowano mi szkolenie samolotowe, radość była duża. To było ogromne wyróżnienie – tylko 5 miejsc, a kandydatów wielu. Dzięki temu jeszcze przed maturą przesiadłam się już na samoloty.
Pierwszy samodzielny lot. Jakie to uczucie wzbić się w powietrze?
Cudowne uczucie, ale uczciwie muszę przyznać, że przez prawie 50 lat w lotnictwie, tych pierwszych lotów na różnych maszynach i różnych trasach było tak wiele, że dziś już trudno mi opisać tamtą euforię, entuzjazm, którym zawsze musi towarzyszyć odpowiedzialne i racjonalne myślenie.
Szybko też Pani uznała, że lotnictwo może być czymś więcej, niż tylko pasją?
Jestem bardzo obowiązkową osobą, zawsze taka byłam. Chciałam poznawać kolejne tajniki lotnictwa, bo okazało się, że latanie jest dla mnie wyjątkowo ciekawe. Zaczęłam powoli myśleć, jakie mam szanse zostać w tym zawodzie. Pierwszym typem samolotu, na jakim się szkoliłam był sportowy Zlin 526 F. Dobrze mi szło, ukończyłam szkolenie bez żadnych powtórzeń i zdobyłam licencję pilota samolotowego turystycznego.
Po maturze wybrała Pani jednak włókiennictwo, a nie pilotaż.
To był głos rozsądku. W Bielsku-Białej była filia Politechniki Łódzkiej, a jednym z wydziałów włókiennictwo. Wówczas Bielsko-Biała była ważnym ośrodkiem włókienniczym w Polsce i dawała możliwości zatrudnienia.
Miałam jednak ogromne szczęście, bo rok po tym, jak rozpoczęłam studia w rodzinnych stronach, powstał kierunek związany z lotnictwem na cywilnej uczelni – pilotaż na Politechnice Rzeszowskiej. W tamtym czasie wszyscy związani z lotnictwem czytali „Skrzydlatą Polskę” i tam właśnie znalazłam ogłoszenie o naborze na pierwszy rok.
Były rozterki, co robić? Kontynuować włókiennictwo, czy iść na pilotaż do Rzeszowa?
Nie miałam żadnych wątpliwości. Przyjechałam do Rzeszowa na rozmowę kwalifikacyjną, a że byłam już studentką, nie zdawałam egzaminów wstępnych. Marzyłam o lataniu i w ogóle nie brałam pod uwagę, że mogę nie zostać przyjęta. Nie bez znaczenia był fakt, że miałam już licencję pilota samolotowego.
Przyjechała Pani do Rzeszowa i co zobaczyła?
To był 1976 rok, mój pierwszy pobyt w tym mieście i pierwsze samodzielne życie poza domem rodzinnym w Skoczowie. Legendarnym autobusem miejskim „O” dojechałam z dworca kolejowego na uczelnię, a na miejscu było już miło – spotkałam kilku kolegów, których wcześniej znałam z obozów szybowcowych i innych wydarzeń związanych z lotnictwem.
Pierwszy, historyczny rocznik pilotażu był bardzo oblegany?
Naukę rozpoczęło ponad 30 osób, skończyło 19. Od początku do końca byłam jedyną kobietą na roku.
To wiele ułatwiało, czy jednak utrudniało?
Nie miało większego znaczenia. Od technikum dużo czasu spędzałam w męskim środowisku i całkiem dobrze sobie w nim radziłam.
Na jakim samolocie uczyła się Pani latać w Rzeszowie?
Na wielozadaniowym Antonow An-2, słynnym „Antku”, na którym Waldemar Miszkurka, rzeszowski pilot, w 1997 roku obleciał świat dookoła. W aeroklubach „Antki” używane były przede wszystkim do wyrzucania skoczków spadochronowych, ale ja bardzo je lubiłam. To był ciężki i duży samolot. Największy wówczas jednosilnikowy dwupłat produkowany seryjnie. Prosta konstrukcja, łatwy w pilotażu i z bardzo wytrzymałym podwoziem, czyli idealny dla uczących się lądować studentów. Miał też dobre oprzyrządowanie i mogliśmy na nim robić loty IFR, czyli według instrument flights rules. To oznacza lot, w którym pilot polega tylko na informacjach odczytywanych z przyrządów.
Antonow An-2 wymagał dużej siły do pilotowania?
Nie jestem dużą kobietą, ale dawałam sobie radę. Jak się chce, to dużo można, a „Antek” na zawsze pozostanie dla mnie jednym z najpiękniejszych samolotów, pomijając ogromny hałas w jego wnętrzu.
W tym roku, po ponad 40 latach, powróciła Pani na lotnisko Politechniki Rzeszowskiej w Jasionce, gdzie przed laty się szkoliła. Poznała Pani to miejsce?
Oczywiście, chociaż zmiany są ogromne i tego nie da się porównać. W 1976 roku niósł nas nieprawdopodobny entuzjazm i nic nam nie przeszkadzało. Dziś są piękne hangary i wszędzie jest zagospodarowany teren. Przed laty błota było dużo więcej, bywało siermiężnie, ale wspaniale. Byliśmy młodzi, na uczelni było 50 godzin zajęć tygodniowo, ale chcieliśmy latać i nic więcej nie było ważne.
Skończyła Pani studia w Rzeszowie i od razu trafiła do PLL LOT?
W życiu ważne są: przypadek, szczęście i umiejętności, a ja dostałam stypendium fundowane z LOT-u, co było obietnicą przyszłej pracy. Dzięki zabiegom pułkownika Bronisława Janusa, ówczesnego dyrektora Ośrodka Szkolenia Personelu Lotniczego, stypendium dostał cały pierwszy rocznik pilotażu. I tak w 1981 roku, po obronie pracy dyplomowej, z grupą kolegów znalazłam się w Warszawie.
Pierwsza studentka i absolwentka pilotażu została pierwszym pilotem-kobietą w liniach komunikacyjnych?
Tak. Pracę rozpoczęłam od kursu teoretycznego i praktyki. Szkoliłam się do lotów na Antonowie-24. To dwusilnikowy, turbośmigłowy samolot pasażerski mogący pomieścić prawie 50 osób. I… nawet nie dokończyliśmy kursu, bo w grudniu 1981 roku został ogłoszony stan wojenny i wszystko się skończyło. Kto chciał, mógł się zatrudnić na stanowiskach biurowych lub inżynieryjnych w hangarze i ja z tego skorzystałam. Pracowałam tam przez dwa lata, w tamtym czasie urodziłam pierwszego syna, a na dobre pracę w PLL LOT rozpoczęłam jesienią 1983 roku. Przez prawie 6 lat, początkowo jako first officer, a potem kapitan, latałam na trasach krajowych: Gdańsk, Kraków, Rzeszów, i zdobywałam doświadczenie.
Kiedy pojawiły się cięższe maszyny?
W 1989 roku poleciałam na szkolenie na samolot Tu-154 do ówczesnego Związku Radzieckiego. Tu-154 to był rosyjski samolot komunikacyjny średniego zasięgu.
Po Tupolewie przyszła rewolucja i era Boeingów?
Tak, to była rewolucja jakościowa. Boeing miał dużo nowocześniejsze wyposażenie i od 1993 roku latałam tą maszyną jako first officer. Boeing 737 jest bardzo popularnym samolotem, często latającym po Europie. Mam do niego ogromny sentyment. W tamtym czasie urodził mi się drugi syn, a jednocześnie intensywnie latałam i byłam bardzo aktywna zawodowo. Uważam, że ten samolot jest bardzo przyjazny dla pilota. Za jego sterami jako first officer, a potem kapitan, spędziłam 13 lat. Kolejnym samolotem był Boeing 767, obsługujący wyłącznie dalekie trasy, który w 2012 został zastąpiony Dreamlinerem. W 2013 roku przeszkoliłam się i na tym typie, by jako kapitan latać na nim do stycznia 2021 r.
Dreamliner to spełnienie marzeń dla pilota, jak sama nazwa wskazuje?
Po części tak. Byłam pierwszym kapitanem w Polsce i Europie na tym typie samolotu, co jest powodem do dumy i radości.
W PRL-u każdy chciał być pilotem, bo marzył o zwiedzaniu świata?
To złudne przekonanie, bo pilot zwiedza lotniska na świecie, a niekoniecznie atrakcje turystyczne. Oczywiście, są loty, gdy jest trochę więcej czasu pomiędzy kolejnymi startami, zwłaszcza na dalekich trasach, ale to są rzadkie chwile.
I nawet jak jest trochę wolnego, zmiany strefy czasowej tak skutecznie dokuczają, że nie ma się na nic ochoty?
To jest największe przekleństwo w tym zawodzie, podobnie jak nocna praca. Jet lag daje różne objawy i trudno go opanować. Ja nie miałam kłopotu przez pierwsze dwa lata lotów na dalekie trasy, przykładałam głowę do poduszki i od razu zasypiałam. W kolejnych latach już tak dobrze nie było. Przy czym łatwiej jest się dostosować do lotów na zachód, ale gdy np. po południu leciałam do Pekinu, a tam już była 6 rano, to organizm potrafił się zbuntować nie na żarty.
Prywatnie też Pani dużo latała?
Niekoniecznie. Bardzo dużo latałam służbowo i to był dla mnie swego rodzaju przesyt. Prywatnie latałam na wakacje po Europie, ale niezbyt często.
Jako pasażer daje sobie Pani luz, czy kontroluje przebieg lotu?
Na pewno trudno całkowicie wyłączyć głowę i podczas lotu wiem, co w każdej chwili się wydarzy, ale mam zaufanie do kolegów i nigdy nie komentuję przebiegu lotu.
Kobiet w lotnictwie było mało i jest mało, także dziś….
Zawsze tak było, choć zaczyna się to zmieniać na korzyść kobiet. Sama przez lata traktowana byłam trochę jak „zjawisko”, które oglądano i komentowano, gdy na lotniskach dostrzegano mnie w kabinie pilota. Ta jest trudny i wymagający zawód. Konieczne są określone cechy charakteru – decyzyjność, opanowanie, akceptacja ciągłych nowości w procesach szkoleniowych i organizacyjnych, umiejętność współpracy, również z wieloosobową załogą pokładową. Takiemu rodzajowi pracy nie sprzyjają też długie przerwy, np. urlopy wychowawcze, czy zwolnienia lekarskie, ponieważ traci się ciągłość uprawnień zawodowych.
Ostatni lot w karierze z Warszawy do Seulu w styczniu 2021 roku to było duże przeżycie?
Na pewno wzruszający dla mnie moment, bo wiedziałam, że za sterami Dreamlinera jako kapitan w lotnictwie komunikacyjnym już nie polecę ze względu na wiek – takie są przepisy międzynarodowe. Na pokładzie towarzyszyły mi same kobiety, no prawie, był tylko jeden mężczyzna – steward, który w ostatniej chwili musiał zastąpić koleżankę. Zostałam uhonorowana na każdym etapie tego lotu i było bardzo miło, ale żal się było żegnać, choć na pożegnanie nigdy nie ma dobrego momentu. Tamtego dnia zawiodła tylko pogoda, poza tym było wspaniale.
Loty do Seulu to była Pani ulubiona trasa?
Tak, lubiłam latać do Seulu. Tam zawsze był idealny porządek, podobnie jak w Tokio w Japonii i w Toronto w Kanadzie. Poukładane, przewidywalne środowisko, czyli to, co każdy pilot lubi najbardziej.
Lotnictwo Panią uszczęśliwiało i nadal uszczęśliwia?
Tak, nie wyobrażam sobie, bym mogła robić coś innego. Starszy syn również jest pilotem, młodszy wybrał inną drogę życiową, ale lotnictwo dla nas wszystkich jest bardzo ważne.
Kapitan pilot Adelajda Szarzec-Tragarz, absolwentka pierwszego rocznika pilotażu na Politechnice Rzeszowskiej, która przez 40 lat pracowała jako pilot samolotów pasażerskich w PLL LOT z nalotem ogólnym ponad 19 tys. godzin, w tym ponad 12 tys. godzin jako kapitan. Latała na samolotach radzieckich An-24, Tu-154 oraz na Boeingach 737 i 767, a od połowy 2013 r. na Boeingach 787. Kpt. pil. Adelajda Szarzec-Tragarz jest też pierwszą kobietą w stopniu kapitana, która usiadła za sterami Dreamlinera w Polskich Liniach Lotniczych LOT. W październiku 2021 roku, po ponad 40 latach odwiedziła lotnisko w Jasionce, gdzie przed laty się szkoliła, a gdzie wzięła udział w obchodach 70-lecia Politechniki Rzeszowskiej.