Reklama

Ludzie

Marek Stefański: Serce ciągnie mnie na Wschód

Z Markiem Stefańskim, wirtuozem organów, rozmawia Anna Koniecka
Dodano: 22.08.2013
6759_stefanski-2
Share
Udostępnij
Marek Stefański – rzeszowianin, obywatel świata, ambasador polskiej kultury i najlepszych polskich tradycji muzycznych. Wirtuoz. Należy do grona najbardziej aktywnych artystycznie organistów polskich. Koncertował dotychczas w większości krajów Europy, obu Ameryk, Izraela. Regularnie zapraszany na koncerty do Rosji, jest tam jednym z najbardziej znanych zagranicznych organistów. Pracuje w Akademii Muzycznej w Krakowie, gdzie w 2013 r. roku uzyskał tytuł doktora habilitowanego. Za swoją działalność artystyczną otrzymał liczne nagrody i wyróżnienia. Prywatnie: ujmująco bezpośredni, wesoły, spontaniczny. O swych muzycznych podróżach opowiada z taką samą pasją, jak gra. Jego żona Agnieszka Radwan-Stefańska jest również absolwentką klasy organów krakowskiej Akademii Muzycznej. Mieszkają w Krakowie. Są rodzicami syna Maksymiliana. 

Anna Koniecka: Jest Pan znany w świecie dzięki swej muzyce. Mówiąc językiem biznesu, Marek Stefański to jest bardzo dobra marka. Proszę powiedzieć szczerze, ile pomógł Panu w karierze  talent, pracowitość, a ile szczęście? 
 
Marek Stefański: Szczęściu trzeba wychodzić naprzeciw, to znaczy ktoś powiedział, że ważne jest to, żeby znaleźć się we właściwym miejscu, we właściwym czasie.  Myślę, że coś w tym jest, ale tak pół na pół.  Gdyby nie było solidnej podstawy – niezliczonej ilości godzin spędzonych przy instrumencie, to do pewnego stopnia można by się ślizgać i coś udawać, ale w pewnym momencie to wyjdzie. A więc na pewno praca.  Ale i szczęście. Takie szczęścia były w moim życiu. Chociażby na samym początku, tuż po egzaminach wstępnych. Gdy wstąpiłem do Akademii byłem dziewiętnastoletnim chłopcem. Właśnie odbywał się renomowany festiwal organowy w Tyńcu, gdzie miałem tylko akompaniować chórowi, znakomitemu zresztą. A partię organową miał wykonać organista z Niemiec. W przeddzień koncertu  okazało się, że ten organista nie dojedzie. Jedyny ratunek – ja mam zagrać koncert. Student tuż po egzaminach! Mogłem odmówić, ale mimo tego, że się bardzo bałem, podjąłem wyzwanie. Konsekwencja tego była taka, że od tego Niemca w dowód wdzięczności, że zagrałem za niego koncert, dostałem zaproszenie na koncerty do Niemiec. Pierwsze moje koncerty!
 
To było jakby dobry anioł w tym palce maczał, to się nie musiało przydarzyć. I takich przypadków mógłbym stawiać na swojej drodze dużo. Chociażby cała moja przygoda rosyjska.  Rok 1999, kiedy pierwszy raz pojechałem do Rosji i miałem tam pierwsze koncerty. A dlaczego pojechałem do Rosji? Z ramienia ministerstwa kultury  miał tam pojechać organista Andrzej Chorosiński, rektor Akademii Muzycznej w Warszawie.  Z powodu licznych obowiązków okazało się, że nie może jechać. I mnie wybrał na swojego zastępcę. I tak rozpoczęły się moje kontakty z Rosją.

Ale co Pana zaniosło aż do Ułan Ude, na peryferie azjatyckiej Rosji? 
 
Nie spodziewałem się, że zaniesie mnie aż tam. Już same wcześniejsze podróże do Irkucka wydawały mi się dalekie, na koniec świata. Co mnie zaniosło? 90 lat Stowarzyszenia Polskiego „Nadzieja”, które wciąż działa, prowadzi je pani Maria Iwanowa. Żona Buriata, wyznawcy buddyzmu, sama pochodzi z Petersburga, ma polskie korzenie. Dom Polski w Ułan Ude mają bardzo ładny, prowadzą lekcje języka polskiego. A koncert organowy w Ułan Ude? W naszym rozumieniu koncert organowy to brzmi tak oczywiście, ale w całej Buriacji przecież nie ma organów. W odległości półtora tysiąca kilometrów na północ – nie ma, na południu – Mongolia, i tam również nie ma. Musiałem grać na elektronicznym instrumencie, czyli na czymś, co udaje organy! Grać na elektronicznym instrumencie to mniej więcej tak, jakby pianistę zaprosić na koncert i postawić mu keyboard.  Ale, myślę sobie, cóż winni są ci ludzie, którzy tam mieszkają, może  są wśród nich tacy, którzy słyszeli, że był ktoś taki jak Bach, i pewnie nie mieli okazji, żeby tej muzyki na żywo posłuchać.
 
W kościele zbudowanym nie tak dawno, to bardzo ładny, mały kościół, który mieści niecałe 200 osób, zmieściło się prawie 600. Jakim cudem, nikt tego nie wie. To było coś niesamowitego, wokół instrumentu, niemal na ławce organowej siedzieli i stali ludzie. Przyszli dwie godziny wcześniej, żeby zająć miejsce.  Kiedy ja przyjechałem półtorej godziny przed koncertem, wszystkie miejsca były już zajęte. Akurat rozpętała się zamieć, więc ludzie przyszli okutani w futra, kożuchy. Grałem trzeciego listopada – na Syberii to już sroga zima. Zamiast jednego koncertu były dwa, oczywiście. Oba tak samo szczelnie wypełnione. Do tego oficjalne delegacje włodarzy miasta, włodarzy guberni – tak przeżywali swój pierwszy koncert organowy. A ja z nimi. To jest trudne do opisania uczucie. Aż chce się wracać. I wiele na to wskazuje, że w tym roku znów pojadę do Ułan Ude tuż przed Bożym Narodzeniem. Ciągnie mnie na Wschód. Najbardziej właśnie tam.
 
Dlaczego?
 
Przed laty Krzysztof Penderecki w jednym z wywiadów powiedział, że największą satysfakcję muzyk ma po występach w Rosji, na Wschodzie. I to jest prawda. Dlaczego? Przede wszystkim publiczność. Publiczność która jest wszędzie, od wielkich metropolii po najdalsze miasteczka, nawet takie jak Ułan Ude, o którym mówiliśmy przed chwilą. W samej Moskwie odbywa się każdego wieczoru około 150 wydarzeń z dziedziny muzyki tzw. poważnej, poczynając od wielkich spektakli operowych w Teatrze Balszoj, po wielkie koncerty w filharmonii, w słynnej sali konserwatorium moskiewskiego, aż po kameralne koncerty w małych salkach muzealnych gdzieś na peryferiach Moskwy. Wszędzie są komplety słuchaczy. I to jest coś nieprawdopodobnego. Ludzie są. Są, bo nikt im nie każe, są, bo chcą. To po pierwsze. Po drugie – odbiór tej muzyki. Moje odczucie jest takie, że na Zachodzie czy na północy Europy ludzie słuchają muzyki bardziej rozumem niż sercem, natomiast w Rosji przeważa element emocjonalny. Aczkolwiek tych ludzi niczym się nie oszuka, ponieważ oni w genach niosą  tradycję, wrażliwość, rozumienie sztuki, muzyki. A poza tym mają wiedzę. Edukacja muzyczna w Rosji – do pozazdroszczenia. Nie sposób przecenić tego, że tam od dziecka uczy się muzyki, bez względu na to czy zostanie ono przy niej zawodowo, czy nie. Szkoły muzyczne są pełne, szkoły baletowe też, i chóry dziecięce! Bardzo podoba mi się również to, że w wielu rosyjskich miastach obok koncertu, który odbywa się wieczorem, organizatorzy proszą, aby przed południem poświęcić godzinkę dzieciom – zapraszane są do sali koncertowej i mają swój mini koncert. Z programem adekwatnym i komentarzem, który ktoś przygotowuje. Nie dziwi, że ma tej muzyki później kto słuchać. To jest to wychowywanie pokoleń do rozumienia sztuki oraz kreowanie  naturalnej potrzeby obcowania ze sztuką.
 
I wreszcie rzecz, która jest zupełnie niemożliwa u nas – kiedy są wieczorne wiadomości w rosyjskiej telewizji, tak jak u nas – wydarzenia, sport, ale  później jest dziesięcio-, piętnastominutowy blok informacji kulturalnych: co się wydarzyło tego dnia w kulturze, i to nie estradowej. Jest mowa o spektaklach teatralnych, które się tego dnia odbyły, o premierach współczesnego baletu, reżyserach, artystach, dyrygentach. Te wiadomości są podawane w najlepszej porze oglądalności. A u nas? Oglądając wiadomości można odnieść wrażenie, że w kulturze nic się nie dzieje. Temat kultury nie istnieje. A w Rosji szacunek dla sztuki, rozumienie sztuki sprawia, że artysta czuje się tam potrzebny.
 
A kontakty z ludźmi?
 
Fantastyczne. Żal, że mam na nie za mało czasu. Gram koncert i ruszam dalej.  Ale w międzyczasie tyle się dzieje, tyle serdecznych emocji! Tam jest taki zwyczaj, że po koncercie a nawet w trakcie publiczność obdarowuje grającego kwiatami. Tu trzeba zaznaczyć, że ponad 90 proc. koncertów organowych odbywa się na estradzie, inaczej niż u nas, tu organista siedzi wysoko, na chórze, odizolowany od publiczności. Tam jestem wśród ludzi, dosłownie, podchodzą w trakcie koncertu, po skończonym utworze i dostaję nie tylko brawa, ale także bukiety i gdy kończę koncert, instrument i estrada toną w kwiatach. Ale koncerty w kościołach Rosji również się odbywają. Ostatnio grałem w Moskwie koncert w pięknym kościele luterańskim. 
 
W Kaliningradzie – tam znów niezwykła historia. Do 1994 roku katedra luterańska w Kaliningradzie leżała w gruzach, od wojny. A przecież tam jest pochowany Emmanuel Kant! I dopiero znalazł się człowiek, szaleniec, Igor Odyńcow, pan obecnie na emeryturze. Kiedy w  ‘94 przeszedł na emeryturę, był pułkownikiem wojskowym, a na koniec kariery naczelnikiem więzienia gdzieś w głębi Rosji. Wrócił do Kaliningradu zafascynowany swoim miastem, pochłonięty ideą odbudowy katedry. I tylko jemu udało się dotrzeć do samego Putina, żona Putina pochodziła z Kaliningradu i po tej linii było Odyńcowowi łatwiej. Przez Putina udało mu się dotrzeć do ówczesnego kanclerza Niemiec Schroedera, i wspólnymi siłami rosyjsko-niemieckimi odbudowano katedrę. Cudowna katedra;  jest w tej chwili symbolem Kaliningradu. Gdy było 650-lecie miasta, Odyńcow oprowadzał po katedrze Putina i Schroedera. Obecnie nazywa się ona Muzeum Narodowym im. Immanuela Kanta. Putin zwiedza przepięknie odbudowaną katedrę , chwali, że tak fantastycznie wszystko zostało wykonane, wreszcie pyta, czy coś jeszcze potrzeba, a Odyńcow na to: „Panie prezydencie, tutaj przed wojną były jedne z największych w Europie organów, tutaj odbywały się koncerty organowe, katedra  słynęła z pięknych organów”. Decyzją Putina organy zostały odbudowane, pieniądze z kancelarii prezydenta – kilka milionów euro – wyasygnowano. I ja na nich wielokrotnie już grałem, jestem zapraszany dwa, trzy razy do roku. Fantastyczny instrument i wielkie przeżycie za każdym razem! Katedra w Kaliningradzie to jest dowód na to, co jeden człowiek determinacją może dokonać. Podnieść z gruzów gigantyczną budowlę, a była to do 1994 roku roku kupa gruzów.
 
Skąd się wzięła muzyka w Pana życiorysie? 

Może po dziadku, który był bardzo muzykalny, zakładał i prowadził chóry, wciąż przepisywał jakieś nuty. Dom był pełen nut. Ja rosłem w takiej atmosferze. Uczyłem się, jak wiele dzieci, grać na pianinie. Mając chyba ze 12 lat usłyszałem organy w Leżajsku. Gdy zobaczyłem ten cudowny prospekt organowy, całą ścianę w piszczałkach, gdy usłyszałem niesamowity głos organów, że aż mury drżały, padłem na kolana przed organami zamiast przed ołtarzem… (śmiech). Tak się zaczęło i trzyma. Jak mówił Małysz: I trzymie mnie coś na progu… (Śmiech)
 
Mimo kryzysu, Pan ciągle na walizkach, bo kalendarz koncertowy wypełniony.

Wiem, co będę robił w roku 2014. W przypadku muzyki organowej to jest dużo, choć oczywiście to nie jest porównywalne z kalendarzami wielkich dyrygentów czy śpiewaków. Moje marzenia są całkiem zwyczajne. Bardzo bym chciał, żeby wszystkie okoliczności w życiu układały się tak, żebym dalej mógł robić to, co robię. Żebym mógł grać, żebym mógł dzielić się moją muzyką z tymi, którzy zechcą jej słuchać. Chciałbym pojechać jeszcze do wielu miast w Rosji, w których nie byłem, w ogóle chciałbym często jeździć do Rosji i oddychać tą atmosferą rosyjską, tą ich inspiracją.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy