Alina Bosak: Kiedy wybuchła pandemia, zajął się Pan astrofotografią. Ciekawsza niż geopolityka?
Dr Maciej Milczanowski: Niebo obserwuję już od 15 lat, ale dopiero na wiosnę kupiłem lustrzankę. Podpiąłem ją do teleskopu i zacząłem fotografować. Dzięki zdjęciom można w Kosmosie dostrzec znacznie więcej.
Panuje tam porządek czy chaos?
Jedno i drugie. Kosmos uczy dostrzegać prawidłowości w chaosie. Chaos układa się w matryce. Pojawiają się mgławice, galaktyki krążą wokół wspólnego ośrodka, są czarne dziury. Jest jakiś jeden wielki środek masy, gdzie wszystkie galaktyki się łączą. Kosmos oddaje wszystko – relacje między ciałami niebieskimi przypominają te na Ziemi. Czarna dziura to synonim konfliktu, z którego już nie ma wyjścia, a horyzont zdarzeń uświadamia, że kiedy popełni się za dużo błędów, to nie ma już powrotu do tego, co było wcześniej. Mówię to też moim studentom – zmiany są nieodwracalne. Świat się zmienia i już nie wróci do punktu, w którym był wcześniej. Ewoluuje w dobrym albo złym kierunku. Naszą rolą jest popychać go w dobrą stronę, bo nie da się – jak w grze komputerowej – zapisać i wrócić do poprzedniego stanu. Świat tak nie działa. Kosmos pomaga to zrozumieć.
To łączy go z geopolityką.
Obserwując Kosmos nabiera się dystansu do bałaganu na świecie. Trzeba interesować się tym, co się dzieje wokół nas, ale też pamiętać, że emocjonalne nakręcanie się, nawet w słusznej sprawie, agresja i niedopuszczanie dialogu robią więcej złego niż dobrego. Po każdej stronie sporu, który rozpoczął się w październiku w Polsce, można dostrzec ludzi wierzących, że postępują słusznie. Ale kiedy, jak w „Dniu Świra”, upieramy się, że „Moja racja jest mojsza niż twojsza, bo moja racja jest najmojsza”, to nie ma szans na żadne rozwiązanie pozytywne. Nawet, jeśli mamy rację.
Mamy już taki bałagan na świecie, że jeszcze tylko asteroidy pędzącej w naszą stronę brakuje?
Mieliśmy kometę tego lata.
Ale nie zagrażała.
Leciała blisko.
Jest już tak źle?
Mamy bałagan lokalnie i globalnie.
Ile w tym winy pandemii?
Pandemia tylko dołożyła do światowego bałaganu swoje trzy grosze. Już wcześniej nastąpiły daleko idące zmiany. Widoczna była tendencja powrotu do państw narodowych, do egoizmów narodowych, coraz silniejsza prawica w wydaniu zahaczającym o radykalizmy. W Stanach Zjednoczonych, w Niemczech, we Francji, czy w Polsce. Pandemia nałożyła się na to w ten sposób, że pozwala radykałom na osiąganie swoich celów. Właśnie teraz mogą oni skutecznie wyrażać swój sprzeciw wobec tzw. systemu. Obostrzenia pandemiczne wprowadzone w tylu krajach służą radykałom jako idealna ilustracja „systemu”, jakieś grupy rządzącej całym światem. Stąd u nas popularność Konfederacji, a we Francji Zgromadzenia Narodowego Marine Le Pen. Ich przekonania padają na podatny grunt – społeczeństw dotkniętych zachorowaniami, dramatyczną sytuacją służby zdrowia. Na dodatek wszystko zaczęło się w Chinach, a to znakomita pożywka do opowieści o spisku. Teorie spiskowe od dawna krążyły po świecie, a teraz stały się bardzo silne. Już chyba każdy z nas ma w otoczeniu ludzi, którzy kwestionują wszystko i są przekonani, że szczepionki produkuje się po to, aby nam wszczepić czipy.
A nie?
Jeśli już musimy się czegoś bać, to bójmy się, czy okres prac nad szczepionką będzie wystarczający, aby była bezpieczna, a nie absurdalnych czipów.
Pandemię przewidywano, a mimo to świat się do niej nie przygotował. Dlaczego?
To rzeczywiście zastanawiające. Prowadzę ze studentami zajęcia na temat zagrożeń współczesnego świata. Jeden z bloków tematycznych dotyczy właśnie pandemii. Wiele razy mówiłem o jej potencjalnych przyczynach i skutkach. O tym, że może być zainspirowana przez jakieś państwo, służby specjalne, czy terrorystów – i to z różnych grup, które pracują nad bronią biologiczną. Wskazywałem także przyczyny naturalne, kiedy wirus przenosi się na ludzi chociażby ze świata zwierząt. Przyłapałem się na tym, że mówię o pandemii jak o czymś, co kiedyś nastąpi, ale jeszcze nie teraz, może nawet nie za mojego życia. I nagle to się wydarzyło. Zaczęli do mnie dzwonić i pisać nawet byli studenci. „Pamiętamy. Mówił pan o tym”. Mówiłem, bo to przewidywali wszyscy analitycy. Ale nikt nie wiedział, w jaki sposób wirus się rozejdzie. Za to stwierdzam, że to, co mamy, nie jest najgorszym scenariuszem. Zwiastunem był SARS-CoV-1 w Azji, Ebola w Afryce. Tamte, ograniczone i lokalne, zapowiadały pandemię. Mogliśmy się do tego lepiej przygotować, wypracować mechanizmy. Tego zabrakło. Mimo to, z nowym zagrożeniem globalnie sobie radziliśmy. Zmartwiło mnie uspokojenie latem tego roku. Wszyscy eksperci mówili, że jesienią nastąpi wielka fala zachorowań, ale wielkiej mobilizacji nie było. Ważni politycy podczas wystąpień mówili, że już nie ma się czym martwić. Więc może działało takie poczucie, jakie miałem podczas wykładów o epidemii – że to się tak naprawdę nie wydarzy.
Sam pan mówi, że mógłby być gorszy scenariusz.
Wystarczyłaby śmiertelność wyższa o parę procent i wzrosłaby panika. Dziś jako społeczeństwo zachowujemy się bardzo spokojnie. Staramy się pozostawać w domu. Na początku rzuciliśmy się do sklepów. Ale jesienią to się już nie powtórzyło.
Wiosną znajomy doradzał mi uzbroić się na wypadek zamieszek.
Powszechne zjawisko. Wiele osób wyrobiło sobie wtedy pozwolenie na broń. Na wiosnę polskie strzelnice były przepełnione. I tak wyglądało to o wiele skromniej niż w Stanach Zjednoczonych, gdzie do sklepów z bronią ustawiały się kolejki.
Są wydarzenia na świecie, które przedefiniowują rozumienie polityki. Tak było po I i po II wojnie światowej. Czy pandemia także należy do takich zdarzeń? Czy stanie się bronią polityczną?
Rzeczywiście, są takie cezury czasowe. I wojna światowa zapoczątkowała XX wiek, zamachy na World Trade Center – XXI. Może tak się stać, że będziemy również mówić o czasach przed i po pandemii. Bo mam nadzieję, że będzie „po pandemii”. Wciąż nie wiadomo, w którą stronę się rozwinie. Ona zmienia wszystko. Działa inaczej niż kryzysy ekonomiczne, wojny. Wpływa na wszystko, co robimy. Od sposobu wykonywania pracy, po sposób przemieszczania się. Noszenie maseczek było czymś niespotykanym w Europie. Egzotyczni wydawali się studenci z Azji, którzy chodzili po Rzeszowie w maseczkach. Teraz wszyscy je zakładamy i nikogo to nie dziwi. Parę dni temu przez roztargnienie wszedłem do sklepu bez maseczki i od razu poczułem wstyd, że zapomniałem. Szybko wróciłem do samochodu.
Wszyscy – a na pewno dzieci i młodzież – coraz więcej też żyjemy tym, co w komputerze.
One już od dawna siedziały „w komputerach” i „w komórkach”. Te określenia bardzo dobrze oddają sytuację – umysłem siedzi się w środku tego, co na ekranie. Prof. Zimbardo także przed tym przestrzegał – jeżeli świat wirtualny zestawi się z rzeczywistym, to ten wirtualny okazuje się atrakcyjniejszy. W świecie gier wszystko jest kolorowe, łatwo zdobywa się punkty, nagrody. Żeby w szkole odnosić sukcesy, trzeba się naprawdę pouczyć, a to wymaga wysiłku. Wiele dzieci miało z tym problem już dawno. Teraz z powodu pandemii on się pogłębi. Nie możemy zabrać dziecku telefonu, komputera, bo nie będzie mogło uczestniczyć w lekcji. Naszą rolą jest znalezienie przeciwwagi. W dni, kiedy mamy dla dzieci czas, wymyślmy im zajęcia poza komputerem. Bo staje się on nałogiem, z którego trudno będzie wyjść.
Kiedy będziemy tak siedzieć w wirtualnym świcie, będzie nas łatwiej kontrolować i nastanie czas cyberwojen? Coraz częściej słychać o próbach wpływania na demokratyczne wybory. Petersburska Agencja Badań Internetu przez lata manipulowała rosyjską opinią publiczną, ingerowała w wybory amerykańskie i w brexit. Dziś na zlecenie różnych rządów działa mnóstwo farm trolli. Kłamstwa rozchodzą się w sieci dużo szerzej i szybciej niż prawda.
Owszem. Pamiętamy aferę Cambridge Analytica, która pozyskała dane milionów osób z Facebooka. Zostały one wykorzystane do profilowania użytkowników pod kątem preferencji wyborczych i wpływania na ich polityczne decyzje. Poprzez informacje można wpływać na zachowania ludzi. Kiedyś były reklamy, które w sposób podprogowy sugerowały, że jakiś produkt jest lepszy. Teraz wpływa się na wybory polityczne, wybory całych ideologii. Pokazano, jak manipuluje się naszym myśleniem za pomocą Facebooka, ale tych sieci, metod, sposobów jest więcej. Nawet gry komputerowe mogą profilować nasz sposób myślenia. Pole do działania jest olbrzymie dla osób, które chciałyby na nas wpływać. A wiemy, że manipulowanie jest bardzo intratne, więc to się dzieje. Tym bardziej powinniśmy szukać odskoczni. Takiej jak np. astronomia. Wiele ciekawych pasji czeka poza światem technologii. Warto jakąś dla siebie znaleźć, aby zyskać inne spojrzenie. Myślimy, że wiele negatywnych treści, hejtu, to sprawka trolli. Tymczasem robią to ludzie, którzy tak zaangażowali się w ostrą debatę w Internecie, że uważają za swój obowiązek hejtowanie innych, bo inaczej ich partia przegra. W ten sposób czynią innym krzywdę. Trzeba mieć dystans. Inaczej nawet w szczytnych celach będziemy czynić zło.
W mediach społecznościowych ludzie czasem chcą coś po prostu z siebie wyrzucić. Na spotkaniu bezpośrednim łatwiej byłoby pewne rzeczy sobie wyjaśnić, zachować spokój.
Wyrzucanie emocji w Internecie radykalizuje ludzi. Zmieniają się. Nie wiemy jeszcze jak dalece, ponieważ badania wpływu sieci na społeczeństwo są stosunkowo młode. Jednak obserwujemy, że spirala zaangażowania cały czas się nakręca, a uczestnicy internetowego hejtu wcale się nie odstresowują. Wciąż siedzą w sieci, czując zadowolenie, że zrobili coś w słusznej sprawie. Oni są w stanie zrobić potem coś więcej także na ulicy. Idąc na demonstracje stają się bardziej agresywni. Tym bardziej, że obok siebie mają podobnie myślących. To jest największym zagrożeniem dla społeczeństwa – kiedy rośnie ilość radykałów z każdej strony, a umiarkowanych jest coraz mniej. O umiarkowanych mówi się teraz, że to symetryści, że nie podejmują walki, że trwa wojna, a oni stoją z boku. A to właśnie dzięki umiarkowanym świat się jeszcze nie posypał i nie pozabijaliśmy się, jak w Rwandzie, na Wołyniu czy Kambodży. Do wojen dochodzi wtedy, kiedy po obu stronach stoją radykałowie.
Mgławica Koński Łeb. Fot. Maciej Milczanowski
Gdy przyjrzeć się sytuacji na świecie, to następuje zmiana układu sił? Przegrupowanie?
Z powodu pandemii wielu myśli, że wszystko kręci się wokół koronawirusa. Oczywiście, tak nie jest. Mechanizmy geopolityczne tak działają, że śmierć tysięcy czy miliona ludzi jest tylko elementem gry. Największe państwa, korporacje, banki, firmy zbrojeniowe szukają zysku. Pandemia daje im duże pole do działania. Wiele można zarobić, łatwiej szpiegować. Kiedy ogromny wysiłek kieruje się na to, by rozwiązać problem karetek jeżdżących od szpitala do szpitala, trudniej zachować czujność w innych obszarach. A te dwa światy – społeczeństw zmagających się z pandemią i podmiotów załatwiających swoje interesy – funkcjonują jednocześnie, tu i teraz. Kontrwywiad w każdym kraju ma dziś o wiele trudniejsze zadanie, bo do tradycyjnych zagrożeń, które w sytuacji pandemii trudniej wykrywać, doszły nowe.
Przy tylu zagrożeniach naturalne było napięcie towarzyszące wyborom prezydenckim w Stanach Zjednoczonych. Co oznaczałaby wygrana Trumpa?
Kontynuację polityki opartej o „wybuchy” na Twitterze, personalne relacje z liderami. Kiedy został prezydentem, był pozbawiony zdolności politycznych, a nawet humanitarnych odruchów. Ale już trochę się nauczył polityki. Parę lat temu wydawało mu się, że spotka się z Putinem, Kim Dzong Unem i ustali nowe zasady funkcjonowania świata. Przekonał się, że to tak nie działa. Nie spodziewał się, że na spotkaniu z Putinem padnie wiele słów, a potem Putin zrobi coś zupełnie innego niż ustalili, w dodatku wystąpi na konferencji prasowej i go skompromituje. Polityka to nie to samo co biznes, w którym kalkuluje się wyłącznie zyski i straty. Działają służby, tzw. deep state, mechanizmy geopolityczne, dochodzą procesy społeczne. Istotne było, jak dobierał swoich doradców. Wszystkich, którzy byli bardzo merytoryczni, mówili śmiało, co należy robić, Trump usunął. Dobierał ludzi, którzy byli bardziej skłonni do wykonywania jego pomysłów.
Jednak jego dwa posunięcia zwiększyły nasze bezpieczeństwo: bezwizowy ruch obywateli Polski do USA i dyslokacja wojsk amerykańskich na nasze terytorium.
Oczywiście, o to starały się wszystkie nasze rządy, a kolejni amerykańscy prezydenci, odmawiając zniesienia wiz, tłumaczyli, że o tym decyduje amerykański Senat. Teraz nagle prezydent powiedział i dało się. To pokazuje pewien cynizm poprzednich prezydentów amerykańskich.
Ale czy wybór Bidena może być dla nas zły? Na ile ważna jest Polska dla amerykańskich prezydentów?
Jesteśmy ważnym elementem politycznej układanki w tej części świata. Państwo sworzeń środkowo-wschodniej Europy, jak to określił Zbigniew Brzeziński. Jednak nie odgrywamy wielkiej roli w starciu Amerykanów z Chinami, czy ich relacjach z Rosją. Cenne jest to, że społeczeństwo amerykańskie jest bardzo propolskie. Propolski jest amerykański Kongres, i to bez względu na to, czy dominują w nim Republikanie, czy Demokraci. Bez względu na to, kto będzie prezydentem, Polska może liczyć na znaczenie w ich polityce, proporcjonalne do swojej pozycji. Być może Biden ideologicznie inaczej będzie patrzył na sprawy wewnętrzne w Polsce, ale to nie znaczy, że będzie się wtrącał. Sympatii Amerykanów nie stracimy. Spotykam się z nią za każdym razem, kiedy trafiam na rozmówcę z USA w internetowej dyskusji, czy to o polityce, czy o astronomii. Natomiast jako były żołnierz, uczestnik Sił Koalicji w Iraku, będąc w Uniwersytecie Stanforda na stypendium naukowym, spotykałem się z wyrazami szacunku od biblioteki po rozmowy z generałem Mattisem, Georgem Schultzem, czy Philipem Zimbardo.
Gdyby taką sympatią darzyli nas też Rosjanie…
Nie mamy z nimi tak wielu kontaktów, jak z Amerykanami. Barierą jest też alfabet. W mediach społecznościowych często piszą cyrylicą, a fora międzynarodowe, gdzie piszą po angielsku, często są ustawiane „anty-NATO”, „antypolsko”. Tu już wchodzi polityka. Natomiast sondaże przeprowadzone w Moskwie pokazują, że Rosjanie o Polsce wypowiadają się z sympatią. Co nie znaczy, że w przypadku konfliktu nie staną po stronie swojego lidera. To naturalne. Ludzie tak naprawdę potrafią się dogadywać, byle nie dawali się manipulować politykom, którzy dążą do konfliktu. Dlatego warto budować relacje międzynarodowe na poziomie społeczeństw – między zwykłymi ludźmi.
Zasługą Trumpa były też porozumienia między Izraelem a Arabią Saudyjską. Panu ten region jest bliski, bo 20 lat temu pełnił Pan służbę wojskową jako dowódca plutonu dowodzenia i posterunku sił pokojowych Narodów Zjednoczonych na Wzgórzach Golan.
To kolejne, silne porozumienie państwa arabskiego z Izraelem. Po Egipcie, Jordanii, przyszła kolej na Arabię Saudyjską. To silni gracze w regionie, którzy otwarcie nawiązują bliskie relacje z Izraelem oparte o względne zaufanie. Egipt, kiedy miał kłopot z Państwem Islamskim na Synaju, był gotów wpuścić na swoje terytorium służby specjalne i wojsko Izraela, co świadczy o sporym zaufaniu. Zacieśnione relacje Arabii Saudyjskiej z Izraelem są ważne. Wciąż się mówiło, że Bliski Wschód to beczka prochu, wieczne konflikty. Nigdy tam się nie sprawdzały różne systemy pokojowe i stabilizacyjne, ponieważ istniało zbyt wiele wrogich stanowisk. Teraz jest ruch w kierunku pokojowym, chociaż pozostał, oczywiście, Iran. Trwa też wojna w Jemenie, Irak jest zdestabilizowany, ale Bliski Wschód mocno się zmienia, a pandemia także sprzyja wygaszaniu konfliktu. Wiele krajów wychodzi z panarabskiego porozumienia przeciwko Izraelowi i staje w porządku pokojowym. Za Arabią Saudyjską idzie cała Zatoka Perska, oprócz Kataru. To budzi nadzieje na przyszłość, chociaż pewnie nie cieszy tych, którzy żyją z handlu bronią i ropą naftową. Dla mnie takim pozytywnym sygnałem była także współpraca Arabii Saudyjskiej z Iranem w południowym Iraku, gdzie jest władza szyicka. Kiedy chodziło o zakładanie wielkopowierzchniowych sklepów, potrafili się dogadać. To pokazuje, że Saudowie nie muszą walczyć z Irańczykami, a sunnici z szyitami potrafią się dogadać. Dopóki nie wtrącą się politycy. O takich mechanizmach właśnie pisałem w swojej książce „Sztuka budowania pokoju”, wydanej przed niespełna rokiem.
A jednak, czy cały świat nie najbardziej przejmuje się dziś Chinami? Podczas debaty przed wyborami i Biden, i Trump deklarowali przeciwstawianie się polityce Chińskiej Republiki Ludowej, na co Xi Jinping odpowiedział, że Chiny są gotowe do zbrojnego starcia.
Już Barack Obama mówił o przekierowaniu sił amerykańskich do Azji Wschodniej. Sugerował też osłabienie z tego powodu kontyngentów europejskich. Trump szedł również w tym kierunku. Celem jest, oczywiście, ograniczanie wzrostu Chin. Dla mnie to kwestia kontrowersyjna. Chiny może rozpychają się zbrojnie w swoim otoczeniu, ale jeżeli chodzi o ich wpływ na Bliskim Wschodzie, w Afryce, Europie, czy Ameryce Południowej i Północnej, to wchodzą tam w sposób miękki. Pozyskują kontrakty, budują autostrady, w ten sposób zdobywają także unikalne surowce. Przykładem jest kobalt, niezbędny w produkcji baterii litowo-jonowych do silników elektrycznych. Połowa jego zasobów znajduje się w Afryce, a dostawy zabezpieczyły sobie Chiny, stając się monopolistą na rynku. Chcą, by produkowane przez nich samochody zalały cały świat. To zagrożenie dla firm, przedsiębiorstw i przez to dla państw. Chiny natomiast nie wysyłają kontyngentów wojskowych, by obalić władze w danym państwie. Zachód nie potrafi na to racjonalnie odpowiedzieć. Wysyła lotniskowce, niszczyciele w rejon Morza Południowochińskiego, próbując szachować Chiny. Oczywiście przedstawiam tu trochę uproszczony obraz, a konkluzja jest taka, że to państwo zbiera po prostu owoce tego, co zaplanowało lata temu. Natomiast Zachód działa od wyborów do wyborów. Planuje na jedną-dwie kadencje, przez co traci strategicznie. Potem próbuje nadrabiać wojną gospodarczą, cłami zaporowymi itd. Ale to się nie opłaca, bo Amerykanie tracą na tym tak samo jak Chińczycy.
To by oznaczało, że warto iść w ślady Chin i wprowadzać monowładztwo ze strategią na sto następnych lat. Przerażające, ale jak inaczej wygramy z chińską wizją zdominowania handlowego świata? Dziś to polityka miękka, ale jaka będzie za 50 lat? Prof. Adam Rotfeld, były szef polskiej dyplomacji, mówił niedawno w wywiadzie, że najbardziej obawia się zmian zachodzących wewnątrz Chin – narastającej arogancji, nacjonalizmu i szowinizmu. Może to je popychać do ekspansjonizmu nie tylko wobec najbliższego otoczenia, ale również wobec wielu innych regionów.
Nie uważam, że kopiowanie tego, kto akurat przeważa, jest skuteczną metodą. Każdy działa w inny sposób. Być może udałoby się przeciwstawić ekspansji Chin poprzez działania wspólnotowe. Kiedy Unia Europejska była mocniejsza, miała też więcej do powiedzenia w sprawach międzynarodowych i działała bardziej długofalowo. Im więcej egoizmów narodowych, tym łatwiej Stary Kontynent rozgrywać. Mamy tendencję do rozpatrywania wielu relacji w kategoriach konfliktu. Konflikty, oczywiście, trzeba mieć na uwadze, ale rywalizacja nie musi być walką. Naszym zadaniem jest powrót do strategicznego myślenia. 5 lat temu gen. Mattis, do niedawna sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych, powiedział mi, że wielkim problemem Zachodu, w tym USA, jest atrofia strategiczna i ukierunkowywanie się coraz bardziej na doraźne, a nie długofalowe cele. W Polsce czasem słyszę, że my nie jesteśmy Zachodem. To czym jesteśmy? Wschodem? Środkiem? Musimy określić, z kim chcemy współpracować. Jeśli chcemy być częścią Zachodu, to nie możemy mówić, że współpracujemy tylko z Amerykanami, a reszta Zachodu nas nie interesuje. Powinniśmy odbudowywać relacje międzynarodowe, bo bez tego nie jesteśmy w stanie z Chinami konkurować. Silna konkurencja jest lepszym rozwiązaniem niż wyniszczająca walka.
A jednak świat się zbroi. Niemiecka minister obrony Annegret Kramp-Karrenbauer zaproponowała USA, aby po wyborach, zamiast grozić sobie wzajemnie nakładaniem ceł, pomówić o strefie wolnego handlu dla całego Zachodu. Niemcy obiecują też inwestować w wojsko.
Dobrym fundamentem dla naszych relacji z Niemcami jest silna współpraca gospodarcza. To nasz naturalny sojusznik, podobnie jak Stany Zjednoczone, i myślę, że również Francja. Ale do tego trzeba prowadzić racjonalną politykę międzynarodową. Nie da się osiągać celów na zasadzie: robimy, co się nam podoba i niech wszyscy nas szanują. Trzeba przewidywać skutki swoich działań i budować na tym jak najlepsze relacje wewnętrzne i międzynarodowe. Wtedy państwo staje się silne. Natomiast mówienie o wielkiej Polsce, która będzie wszystkich pouczać i karcić, jest absurdalne. Nawet gdybyśmy mieli taki potencjał, to nic dobrego z takiego uprawiania polityki nie wyniknie.
A jak do tego wszystkiego ma się idea Trójmorza, siła Grupy Wyszehradzkiej?
Moim zdaniem, wszelkiego typu inicjatywy w Europie środkowej powinniśmy budować w połączeniu z Europą zachodnią. Francuzi mogą sobie budować sojusze w Algierii i Mali, ale to są innego typu zależności. My nie zbudujemy sobie tutaj sojuszu, który będzie w opozycji do Europy zachodniej. Wręcz przeciwnie, im bardziej będziemy chcieli coś takiego zbudować, tym mocniej pozostałe państwa będą pokazywały: „Zobaczcie, Polacy znów mącą, a my będziemy z wami współpracować w ich miejsce”. Przecież to już się działo, gdy Rumunia starała się wykorzystać tradycyjne relacje z Paryżem, wskazując na Polskę jako przeciwny biegun. Nawet Węgrzy potrafili wykorzystać nasz antyzachodni kierunek dla siebie, bo mogli argumentować: Proszę, nie tylko u nas są podobne tendencje, musicie się z nami dogadywać. Gazoport w Świnoujściu nie zapewni nam roli lidera. Natomiast możemy inicjować zmiany. Kiedy wchodziliśmy do Unii Europejskiej, postrzegano nas właśnie jako lidera zmian – państwo, które dobre praktyki Zachodu będzie przekazywać do Europy środkowej i wschodniej. To robiliśmy i nadal mamy ku temu wielki potencjał. Do tego potrzeba polityki opartej na realiach. Jest w niej miejsce na nasz tradycyjny idealizm, ale niechże on będzie wreszcie oparty na racjonalnej ocenie sytuacji – realizmie. Bez opowiadania, że jesteśmy potęgą – co może opłacać się tylko w polityce wewnętrznej, ale w szerszym kontekście raczej kompromituje. Ważne, żebyśmy realnie patrzyli na swoją pozycję, rolę i stale ją wzmacniali, budując dobre relacje we wszystkich kierunkach.
A więc tak: Chiny rosną w siłę, Rosja i Turcja stają się niebezpieczne. Klimat się zmienia, prosperity, demokracja i pokój są zagrożone. Co tu robić? Pan napisał „Sztukę budowania pokoju”. Co Pan radzi?
Zachować spokój. Rozsądnie zajmować się codziennością, ale też obserwować sytuację i dokonywać mądrych wyborów. Popierać ludzi, którzy mówią o porozumieniu. Jeśli w Polsce nie zbudujemy porozumienia, będziemy słabnąć niezależnie od poczucia dumy narodowej i budowania armii. Nawet 300-tysięczna armia nie zwiększy naszego potencjału, jeśli wewnętrznie będziemy rozbici. Trzeba odłożyć propagandę i zacząć ze sobą rozmawiać. Dziś wszystko zależy od władzy. Ważne, abyśmy zbudowali społeczeństwo obywatelskie, rozmawiając i szukając wspólnej drogi. Od tego zależy siła państwa.
Przydałoby się takie mieć, skoro mają nadejść kolejne pandemie. Szkoda, że świata raz na zawsze nie da się naprawić.
Tak jesteśmy skonstruowani. Szukamy konfliktu. To nie jest takie złe. Konflikt, ale niekoniecznie wojna, popycha nas do działania. Generuje postęp, bo szukamy innych dróg, znajdujemy nowe rozwiązania. Dlatego, nawet jeśli się ze sobą nie zgadzamy, powinniśmy ze sobą rozmawiać. W tym celu uczmy się oceny z dystansu. Nie czytajmy od rana do nocy mediów społecznościowych, portali informacyjnych, nie oglądajmy non stop telewizji. Zerknijmy w Kosmos, pobiegajmy, nota bene to moja druga pasja. Pogadajmy z kimś o innych poglądach.
Fot. Tadeusz Poźniak
Dr Maciej Milczanowski, pracownik Instytutu Nauk o Polityce Uniwersytetu Rzeszowskiego. Zajmuje się bezpieczeństwem, zarządzaniem konfliktem, strategią, politologią i geopolityką. Były żołnierz, kapitan rezerwy WP. Służył jako dowódca plutonu oraz w sztabie batalionu i brygady – 21 Brygady Strzelców Podhalańskich w Rzeszowie, uczestnik misji ONZ na wzgórzach Golan (1997-98) oraz w siłach koalicji w Iraku (2005-2006). Absolwent Akademii Obrony Narodowej w Warszawie i Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Pracę doktorską poświęcił propagandzie politycznej z wykorzystaniem imienia Cezara w czasie walki o władzę podczas drugiego triumwiratu. Stypendysta Hoover Institution w Uniwersytecie Stanforda. Kierował Katedrą Bezpieczeństwa Wewnętrznego WSIiZ, był dyrektorem Instytutu Badań nad Bezpieczeństwem Narodowym oraz koordynatorem Centrum Rozwiązywania Konfliktów prof. Zimbardo. Certyfikowany trener w Projekcie Bohaterskiej Wyobraźni prof. Zimbardo. Autor książek, artykułów naukowych, popularnonaukowych. Ostatnia książka, „Sztuka budowania pokoju”, ukazała się na początku 2020 roku.