Szajna zabrał kiedyś Jerzego Janusza Fąfarę nad Wisłok, na stare rzeszowskie Budy, gdzie przed wojną mieszkali kolejarze. Tam w młodości wskakiwał do wody i płynął aż pod Lisią Górę. Parę kilometrów pod prąd. Wracał na plecach, niesiony przez rzekę. Wolny, zapatrzony w niebo. „Kto raz zobaczył, nigdy nie przestanie widzieć”. Uwięziony w ciemnej i ciasnej jak komin celi w Auschwitz będzie żył tym błękitem. – Czego się od niego nauczyłem? – zamyśla się Fąfara. – Odnalazłem w sobie siłę i przekonanie, że da się przetrwać to, co złe. Że trzeba podejmować wysiłek, wspinać się jak po tej drabinie, która niedługo stanie na ul. Krakowskiej, tam, gdzie wyobraził ją sobie profesor. Na niektórych szczeblach ustawione zostaną znoszone buty ze stali. Po tych, co szli przed nami. Szajna chciał nam zostawić ślad ich wysiłku. I nadzieję.
„Jurek, ty zwariowałeś z tym Szajną? Po co ty za nim tak jeździsz, chodzisz?”, znajomi nie kryli zdziwienia.
– To było coś więcej niż to, że chcę napisać o nim książkę – mówi Fąfara. – Rodzaj symbiozy. On ogromnie dużo mi dawał jako twórcy. Skłaniał, żeby się zastanowić, czego dokona się w życiu i w sztuce. Jak go poznałem?
Wszystko przez Zbyszka
Mieszkałem w bloku przy Hetmańskiej. Tam, gdzie dziś jest Wypiekarnia, a kiedyś był sklep z pieczywem. Nad nim mieścił się mój dom rodzinny. Po drugiej stronie ulicy mieszkał Staszek Szpunar, nieco dalej, w tym samym bloku, Edek Pyś, a na ul. Staszica Zbyszek Bendkowski. Zaczęło się od Bendkowskiego. To on mnie zaczepił w tej naszej piekarni.
„To pan pisze wiersze?”, zapytał. Rzeczywiście sporo ich publikowałem wtedy w „Nowinach”.
„Niech pan do mnie przyjdzie. Porozmawialibyśmy o moich przeżyciach obozowych” i podwinął rękaw. Na przedramieniu miał wytatuowany numer 383. Od tej pory nie było tygodnia, żebym dwa razy nie zaglądnął do Bendkowskiego i jego kolegów. Oni bez przerwy się spotykali. Co roku też wyjeżdżali do Oświęcimia – 26 stycznia i 14 czerwca – to była rocznica wyzwolenia Auschwitz i rocznica pierwszego transportu. Mnie Bendkowski zrobił wiceprezesem Towarzystwa Opieki nad Oświęcimiem. To u niego po raz pierwszy usłyszałem, że zna Szajnę. „Mój obozowy brat, Józek Szajna”, takich użył słów. Nie wierzyłem własnym uszom. Szajna był już wtedy sławą. Do Teatru Studio w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie ustawiały się pielgrzymki z całej Europy, które przyjeżdżały, aby zobaczyć jego spektakl.
„Tak, ten artysta”, potwierdził Bendkowski. I dodał: „Myśmy razem do ochronki chodzili. I do szkoły podstawowej, i do gimnazjum”.
Zbyszek wyprowadzał z klasy Szajnę, kiedy ten teatralnie mdlał, byle tylko uciec z lekcji. I Zbyszek uratował Szajnie życie w Auschwitz. I to on mnie poznał z Szajną.
Niech pan mnie odwiedzi w Warszawie
To pierwsze spotkanie na początku lat 80. nie zapowiadało jeszcze późniejszej przyjaźni. Przywilej podążania za Szajną i dokumentowania jego rozmów Jerzy Fąfara dostał od profesora wiele lat później, po wywiadzie, na który czekał w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w kolejce z dziennikarzami.
– Wtedy w teatrze miałem tylko kwadrans na rozmowę. Szajna w pierwszej chwili mnie nie poznał. „Niech pan pamięta, że zachowuję tylko dobre wywiady o sobie. Ma pan szansę”, usłyszałem i mnie zmroziło. Ale zacząłem: „Panie profesorze, a jak to było w 1939 roku we Lwowie? Pan się kochał wtedy w Zosi z ul. Kwiatkowskiego…”. „Co pan opowiada?! To nie ja, tylko Zbyszek ją podrywał!” I rozmowa potoczyła się tak, że Zbigniew Rybka, wtedy kierownik literacki teatru, kilka razy wpadał spieniony wskazując na zegarek. To wtedy Szajna dał mi numer telefonu i zaprosił do Warszawy.
Już na tę pierwszą podróż zabrał kamerę i zaczął nagrywać rozmowy. Ale musiały minąć aż cztery lata, aby zaczął opowiadać o Auschwitz. Zawsze wtedy dostawał rumieńców.
To był wielki przywilej. Godziny rozmów z człowiekiem, którego ludzie zawsze słuchali jak zaczarowani. Bo Szajna był bardzo wesoły i towarzyski. Stawał się centrum każdego spotkania. Zaczynał mówić i wszyscy zaczynali słuchać. Nawet za granicą, od Meksyku po Berlin, kiedy jego słowa musiał przekładać tłumacz. Mówił o sztuce, malarstwie, rzeźbie i wszyscy go słuchali. Mówił, że po przeżyciach wojennych nie będzie malował pejzaży i ładnych kobiet. „Muszę krzyczeć, bo zobaczycie, że to do nas znów dojdzie”… – to jego słowa sprzed kilkunastu lat.
Budził szacunek. Ludzie, którzy go spotykali, mieli poczucie, że zetknęli się z wielkością.
Jerzy Fąfara od początku chciał pisać o Szajnie książkę. W znalezieniu formy pomógł mu sam bohater. – Poprzez rozmowy o sztuce uczył mnie pisania – jak operować skrótem, eliminować z tekstu to, co niepotrzebne. Sam dobrze pisał. Jego eseje czyta się świetnie. Zabrał się także do swoich wspomnień, którym dał tytuł „Dno”, ale nigdy ich nie dokończył, czego zresztą żałował. Kiedy zacząłem przymierzać się do książki, radził, aby uciekać od linearnej opowieści. „Niech pan wykleja. Kwadracikami. Małe fragmenty i łączy je. Sztuka polega na tym, aby z tych fragmentów nie wyłaniał się chaos, ale by łączyła je jakaś niteczka, jakaś myśl – sens”. I tak pisałem „18 znaczy życie. Rzecz o Józefie Szajnie”. Ukazała się w 2009, rok po jego śmierci.
Jej bohaterami są także koledzy Szajny – ci z Gimnazjum nr II im. Stanisława Sobińskiego w Rzeszowie (obecnie Liceum Ogólnokształcące im. płk. Leopolda Lisa-Kuli w Rzeszowie) – którzy pojechali w pierwszym transporcie do Auschwitz i którzy uratowali mu życie, kiedy i on potem trafił do obozu.
– Nie przeżyłby bez nich ani tygodnia. Bardzo mu zależało, żebym opowiedział w książce o tych, którym zawdzięczał życie – mówi Jerzy Fąfara i wraca pamięcią do tamtej historii. – Przywieźli go w czerwcu 1941 roku. To był bardzo mały transport z Tarnowa, 75 więźniów. Szajna ważył wtedy tylko 45 kilogramów. Bo wcześniej przez pół roku przesiedział w różnych gestapowskich więzieniach. Rodzina nie wiedziała, co się z nim dzieje, więc nie mogła mu pomóc, wysłać paczek.
Kto raz widział, nigdy nie będzie ślepy
Ależ oni się cieszyli, kiedy ogłoszenie o mobilizacji zawisło na ul. 3 Maja. Szedł z kolegami z Olszynek nad Wisłokiem i zobaczyli tłumek cisnący się przy afiszu. „Wojna? Dobre wieści”, pomyśleli. Laba w szkole przez dwa tygodnie – bo wszyscy wtedy byli przekonani, że tyle czasu zajmie odparcie Hitlera. Stało się inaczej. Niedługo potem Szajna ściskający w ręku karabin na warcie przy stacji trafo zobaczył, jak nad Rzeszów nadlatują niemieckie samoloty i zrzucają bomby na dworzec kolejowy.
– Strasznie się bał, że spadną na jego dom – mówi Fąfara.
Dom Szajny stał niedaleko torów. Od strony ul. Marszałkowskiej. Na rogu skrzyżowania z ul. Konopnicką. Tego budynku już nie ma. To okolica pełna imion poetów. Po przeciwnej stronie Marszałkowskiej jest wjazd na ul. Kochanowskiego. Jeśli przejedziemy ją całą, na końcu dotrzemy na ul. Siemieńskiego i dawne rzeszowskie Budy. Tędy było najbliżej nad Wisłok.
– Kochał rzekę. Pokazał mi kiedyś ulubione miejsce nad wodą, na Budach. Potrafi płynąć stamtąd pod prąd nawet do Lisiej Góry. Był znakomitym pływakiem. Przedwojenne zdjęcia nie kłamią – a na nich stoi smukły, umięśniony nastolatek, któremu wróżono karierę sportowca – kiwa głową Fąfara i uśmiecha się. – Ale i artysty. Po dotarciu do Lisiej Góry kładł się na plecach i woda niosła go z powrotem. Patrzył w chmury. Na niebie przelatywały ptaki, pod nim przemykały ryby.
Wolny człowiek
Jaki to kontrast z późniejszym uwięzieniem w obozie, z makabryczną Stehzelle z podłogą o wymiarach 90 x 90 cm, w której zamknięto go na dwa tygodnie.
– Wydawałoby się, że człowiek o tak niepokornej, wolnej duszy, nie zniesie zniewolenia. Nic bardzie mylnego – zaprzecza Fąfara. – To posłuszni ludzie, którzy od zawsze żyli w jakichś karbach, nie wytrzymywali w Auschwitz. Szajnę uratowała dusza artysty. Stał w tej celi dwa tygodnie, ani się położyć, ani odetchnąć, ściany cuchnęły i były wilgotne od potu, a jemu otwierał się świat. Świat wyobraźni. Niebieski świat. Obrazy skumulował w tych wszystkich wspaniałych chwilach, jak ta, kiedy na plecach dryfował z nurtem Wisłoka wpatrzony w niebo. Tak, jak napisałem w książce: „Kto raz słyszał, nigdy nie będzie głuchy, kto raz widział, nigdy nie będzie ślepy, kto raz dotykał, nigdy nie zostanie pozbawiony zmysłu dotyku” – cytuje Fąfara. – Mózg zapamiętał. W ciemnej celi tworzył sobie nową rzeczywistość, wyimaginowane światy. Wyobrażenie wolności. I dlatego sobie z tym poradził. Więźniowie nie mogli uwierzyć, że wyszedł ze Stehzelle normalny.
Powrót do Rzeszowa
– Rzeszów był dla Szajny ważnym miastem. Ale miałem wrażenie, że całe życie je omijał. Rodzice już nie żyli. Matka zmarła jeszcze przed wojną – opowiada Jerzy Fąfara. – Matka zmarła na jego oczach. To była dla niego wielka tragedia. Opowiedział mi. To był 1937 rok. Zbierał się tamtego ranka do szkoły. U matki był lekarz, więc syn coś przeczuwał i ociągał się z wyjściem. Ona mu mówi: „Józiu, już jest czas, żebyś poszedł do szkoły”. Szedł do przedpokoju, ale zaraz wracał, żeby jeszcze na nią popatrzeć. „Józiu, już jest czas do szkoły” powtarzała. Kilka razy. I w pewnym momencie po słowach „Józiu, już czas, żebyś poszedł” głowa opadła jej na krawędź łóżka, a włosy rozsypały się aż do podłogi. Ostatnie tchnienie. Szajna nigdy nie zapomniał tego opadania włosów ku ziemi. Ich motyw powracał w wielu jego obrazach, sztukach. Interpretowano to jako odwołanie do włosów obciętym więźniom w Auschwitz. Ale w tle tak naprawdę była matka.
Do Rzeszowa dopiero pod koniec życia zaczął wracać. Związał się z Teatrem Siemaszkowej, reżyserując Deballage, z WSIiZem, gdzie przynajmniej raz w miesiącu przyjeżdżał na wykłady. Zaprojektował pomnik Przejście 2001 na pl. Cichociemnych, wokół którego ułożono potem 40 kamieni – po jednym dla każdego z rzeszowskich gimnazjalistów wywiezionych w pierwszym transporcie do obozu w Oświęcimiu.
– Ważnym impulsem dla tego powrotu była propozycja stworzenia Szajna Galerii w Teatrze Siemaszkowej, wspaniały jubileusz, jaki zorganizowano mu tu w 75-lecie urodzin i 50-lecie pracy twórczej – przypomina Fąfara. – Bogdan Ciosek, Zbigniew Rybka rozumieli, kim jest Szajna. Gdzieby się Szajna na świecie nie pojawił, wszędzie był witany z wielkim szacunkiem i podziwem. To było wielkie wydarzenie. Jeździłem przecież za nim od Kijowa po Meksyk. I widziałem. A my nie zdajemy sobie z tego sprawy. Mamy jego dzieła schowane na małym poddaszu przy ul. Sokoła. To ma się zmienić. No i powstaje drabina na Krakowskiej. Byłem oglądać fundamenty.
Szajna nie za bardzo wierzył w to, że ten pomysł uda się zrealizować – skoro w Rzeszowie jest już jeden jego pomnik, Przejście 2001, to sądził, że drugiego miasto pewnie nie postawi.
Drabina do nieba
– Pisałem akurat „Drabinę do nieba” – wspomina Fąfara – powieść radiową, 120 odcinków, ponad tysiąc stron maszynopisu, literacki ultramaraton. Byłem jeszcze na początku, kiedy Szajna przyjechał do Rzeszowa. Powiedziałem mu o swoim słuchowisku.
On: No dobrze, tytuł mój, a co z moją – tu zrobił nacisk – drabiną?
Obiecałem, że jak tylko dopilnuję, by na placu Cichociemnych spoczęły kamienie symbolizujące wywiezionych do obozu gimnazjalistów, to zacznę chodzić po urzędach za kolejną sprawą. I poszedłem. Profesor się nie doczekał. Ale ja mu przyrzekłem.
Fąfara męczył tą drabiną decydentów przez 12 lat. Chociaż sponsorów znalazł szybko, bo i Marian Burda, wtedy prezes Elektromontażu zgodził się pomóc, i dyrektor odlewni w WSK Rzeszów również. Ale w ratuszu, który miał dołożyć swoją cegiełkę, zwlekano. W tamtym czasie w mieście co rusz stawiano jakiś nowy pomnik, więc ten ciągle był odkładany na później. Sponsorzy się wycofywali. I tak to trwało. Ale uparty literat dał się we znaki prezydentowi Tadeuszowi Ferencowi. Ten raz przyznał się nawet Fąfarze, że w bezsenne noce przypomina mu się właśnie ta drabina i że go męczy myśl, dlaczego jej wciąż nie ma.
Prezydent Ferenc zmarł w 2022 roku. Akurat tym samym, w którym wypadła setna rocznica urodzin Szajny. Wtedy w marcu Aneta Adamska, dzięki której od 2011 roku w Rzeszowie odbywa się festiwal „Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor”, zorganizowała jubileusz z debatą i spektaklem prof. Leszka Mądzika, a nowe władze Rzeszowa znalazły w mieście wolny skwer, któremu rada miasta nadała imię artysty. Zapadła też decyzja, by zbudować drabinę.
Drabina jest w niemal każdym spektaklu Szajny. Ktoś wchodzi na drabinę, coś z niej mówi, krzyczy. – Ta rzeźba zawsze będzie współczesna. Drabina pnąca się ku niebu i „idące” po niej buty nie dotyczą konkretnych osób, wydarzeń, czasów, czy wchodzenia do biblijnego Nieba. Są symbolem dążenia do czegoś lepszego, wspinania się ku rzeczom wyższym, zaczynania od początku – mówi Jerzy Janusz Fąfara.
Miejsca dla drabiny szukali razem z Szajną. To on wybrał ul. Krakowską. Odrzucił ul. 3-go Maja, okolice cmentarza pobicińskiego, na którym spoczywają jego rodzice. Dopiero, kiedy podjechali na Krakowską, wysiadł z samochodu, popatrzył z jej szczytu na panoramę Rzeszowa i powiedział: Tu.
Drzewa rosnące na pasie między drogami były wtedy ledwie sadzonkami. Dziś nieco przesłaniają widok, ale wtedy panorama miasta była jak na dłoni. Widzieli to w wyobraźni: monumentalna drabina, na niej buty, a przez prześwity widok na miasto. Dialog tych co odeszli z tymi, którzy żyją.
– Nie pojechaliśmy tam przypadkiem. Obok Krakowskiej znajdowała się stacja trafo, której Szajna pilnował jej, kiedy wybuchła wojna. Do przysposobienia obronnego zgłosił się, jak tylko w sierpniu ogłoszono mobilizację.
Prof. Józef Szajna i wizualizacja drabiny, która powstaje na Krakowskiej.
Iść po śladach
Marzy mu się w Rzeszowie szlak Szajny, który prowadziłby od centrum miasta do tej właśnie drabiny, która po latach pukania do drzwi ratusza, wyrośnie wreszcie na Krakowskiej. Szlak mogłyby wyznaczać niewielkie odlewy butów, zrobione na wzór tych z pomnika, łączyłyby się z tymi, które artyści ustawią na drabinie. Wrocław ma krasnale, Rzeszów mógłby mieć rzeźby Szajnowych butów.
Trasa zaczynałby się przy pl. Szajny, czyli dawnym Ogrodzie Dziadowskim za pomnikiem Mickiewicza. Stamtąd odbijałaby w stronę rynku, obok placu Dwóch Pomp (dziś kryją się na nim miejskie toalety). Tak nazywano go przed wojną od zainstalowanych tam pomp. Sięgają podobno bardzo głęboko, aż do poziomu Wisłoka.
Wyżej, po lewej stronie jest plac Cichociemnych i rzeźba Szajny Przejście 2001. Tu byłby kolejny przystanek. Potem Teatr im. Wandy Siemaszkowej, w którym 1997 roku otwarto Szajna Galerię obdarowaną przez artystę około 50 pracami, wśród których są monumentalne obrazy, rysunki, kolaże, kompozycje przestrzenne oraz elementy jego najsłynniejszych spektakli teatralnych, jak chociażby postać Uzurpatora z „Repliki”.
– No a potem II LO, czyli dawne II Gimnazjum – szkoła, jedną klasę można tam urządzić jak za czasów Szajny. Szlak kończyłby się przy drabinie – mówi Fąfara. Dociekliwi mogliby poszukać i innych śladów.
Profesor miał w Rzeszowie swoje miejsca. Wisłok – wspomniane już Budy, ale i Olszynki. W młodości chodzili też na piechotę do Tyczyna, z kolegami. Zabierał ich tam profesor Stefan Przyboś (brat poety Juliana), nauczyciel PO i WF-u. Robił zbiórkę i mówił: „Kierunek: Tyczyn”. Zaglądali tam do kościoła, a potem był piknik.
– Niedaleko dawnego domu rodzinnego pokazywał mi też drzewa, pod którymi jego wujek zakopał karabin – uśmiecha się Fąfara. – No i Paniaga była ważna. Dzisiejsza ul. 3 Maja. Szli na mszę niedzielną, a potem spacerowali ulicą, mrugając do dziewcząt. Ważna była też ul. Szopena z willami ciągnącymi się od strony Wisłoka od filharmonii. Tam jego wujek był kierownikiem budowy i budował domy dla polskich oficerów. Szajna pracował jako pomocnik murarski – mówi Fąfara i dodaje: – I jego, i kolegów wychowywano surowo. Ojciec Bendkowskiego był fryzjerem w jednostce wojskowej na Lwowskiej, ojciec Szajny – maszynistą kolejowym. Nie mieli dla synów lekkiej ręki.
Ale też niepokorni to było młodzieńcy. Szajna oceny miał beznadziejne i chodził na wagary. W szkole udawał omdlenie. Bendkowski zrywał się, brał Szajnę pod pachy i wyprowadzał „do higienistki”. Kiedy tylko drzwi się zamknęły, rzucali się do ucieczki. A co tam kary. Co tam cięgi za wagary. Liczyła się ta chwila radości, kiedy pędzili w dół po szkolnych schodach, by za chwilę złapać powierza na ulicy i pobiec nad rzekę.
Po nich buty zostały
Pamięć o wojnie, historia dla Szajny były ważne. Nie godził się na przemilczenia, na polityczną poprawność. Bo „historia nie jest tylko fragmentem przeszłości, ale wskazaniem dla młodzieży na jutro”, powiedział Ewie Likowskiej w 2005 roku w wywiadzie dla „Przeglądu”, trzy lata przed śmiercią.
Tam na szczycie Krakowskiej rozmawiali o drabinie dość długo. Oprócz Jerzego Fafara, był z nimi syn Szajny – Łukasz, był Jerzy Lubas z kamerą. Szajna w pewnym momencie rzucił: „Bo wie pan, ludzie poszli do nieba, a buty zostały”.
– To stwierdzenie ma metaforyczne znaczenie. Buty zostają, jakby prosiły, żeby w nie wejść. One są po coś. Coś wyznaczają. Ludzie zostawili w nich pamięć o sobie. Można w nie wejść, można wyrzucić, bo dziś żyjemy w czasach wyrzucania wszystkiego. A może spróbujmy wejść? Spróbujmy zrozumieć, co oni przeżyli. Los tych ludzi gdzieś nas poprowadzi. Ich śladem, a może w przeciwnym kierunku? – mówi Fafara.
– Czego nauczyłem się od Szajny? Dał mi wewnętrzną siłę. Mam poczucie, że mało jest w życiu sytuacji, które by mnie załamały. Wiem, że warto przetrwać ten najgorszy moment, że on minie, że z tego się wyjdzie. Jak po tej drabinie do nieba. Ja ciągle tę drabinę widzę. Ciągle mam ją w oczach. Kiedy jest mi bardzo źle, coś mi się nie uda, wyobrażam sobie tę drabinę i myślę: „Jeszcze wytrzymasz, jeszcze dasz radę, jeszcze jeden szczebelek” – mówi Jerzy Fąfara.
Pokonywanie.
I marzy jeszcze Jerzy Fąfara, żeby tam na Krakowskiej urządzić happening w czerwcu w rocznicę śmierci Szajny. Owinąć drabinę w papier, przeczytać słynny manifest profesora i podpalić, jak on podpalał kotary w swoich spektaklach. Niech płonie nad miastem. Ogień, który oczyszcza. Symbol przejścia do czegoś lepszego, co daje nadzieję.