Ona – profesorka Uniwersytetu Rzeszowskiego, autorytet w dziedzinie literatury dla dzieci, pisarka i poetka – przywiązana do komputera i książek. On – muzyk, nauczyciel, lider zespołu Klang, miejski radny i żeglarz – nie potrafi usiedzieć w miejscu i bywa, że poniesie go aż na Antarktydę. Dwa przeciwieństwa i dwie silne osobowości – Alicja Ungeheuer-Gołąb i Sławomir Gołąb – udane małżeństwo tworzą od 32 lat. – Nigdy nie oczekiwałam, że on coś dla mnie poświęci – mówi ona. – Zawsze ją podziwiałem – mówi on.
Schowany za drzewami dom na rzeszowskim Staromieściu. Alicja właśnie wróciła z uczelni. Sławomir był pierwszy, ale na rozmowę ma tylko godzinę. Jest już po lekcjach w II Liceum Ogólnokształcącym, za to przed nim jeszcze posiedzenie komisji rady miasta, próba zespołu Resovia Saltans i zajęcia ze śpiewającymi amatorami w domu kultury w Matysówce. W domu będzie po 20. – Tak jest codziennie – przyznaje Alicja. – Sławek realizuje się w działaniu. Nie lubi siedzenia w miejscu, oglądania telewizji, rozważania. Dzień zaczyna o 5 rano. Idzie na basen. Wracając, kupuje pieczywo na śniadanie. Mnie nauka przywiązała do fotela, ale od Sławka nauczyłam się, że można robić wiele rzeczy, zamiast koncentrować się tylko na jednej. To przez niego zaangażowałam się w dodatkowe prace, studia podyplomowe, kursy i wykłady w całej Polsce. Czasem Sławek przyjdzie tylko na pół godziny, a zrobi tyle, jakby w domu był przez cały dzień – posprząta, ugotuje i jeszcze zatankuje samochód. Zawiezie sąsiada do miasta i wróci. Zawsze tak biegł.
Budowanie swojego świata
Alicja od dziecka marzyła o tym, aby zostać primabaleriną. – Puenty do tańca i lalka z długimi włosami to był mój cel – uśmiecha się na wspomnienie czasów, kiedy w wieku 6 lat sama, bez rodziców, poszła do domu kultury w Mielcu i zapisała się na rytmikę. Chodziła na zajęcia trzy razy w tygodniu, pokonując piechotą 3 km w jedną stronę i niosąc w uszytym przez mamę woreczku baletki. Od ćwiczeń klasycznych przetarły się na palcach. Dziury zalepiała plastrami i dalej tańczyła. Kiedy pokaleczyła stopy, oprócz zalepiania dziur, zalepiała też plastrami palce u nóg… i dalej chodziła na zajęcia. – To było szaleństwo – przyznaje. – Taniec dawał mi wewnętrzny spokój, możliwość ekspresji. Poszukiwałam w nim tożsamości. Później tańczyłam w mieleckich „Rzeszowiakach”. W Rzeszowie zostałam na studiach tylko dlatego, że przy uniwersytecie, wówczas Wyższej Szkole Pedagogicznej, istniał Zespół Pieśni i Tańca „Resovia Saltans”, w którym mogłam tańczyć. I dlatego, że z braku miejsc nie dostałam się wcześniej do szkoły aktorskiej w Warszawie, choć zdałam pozytywnie egzamin. Przed maturą byłam pewna, że moim przeznaczeniem jest scena. Występowałam w Mieleckim Teatrze Amatorskim (w tym roku obchodzi on jubileusz 75-lecia), założyłam też własny teatr w szkole. Razem z koleżanką – Martą Ziembińską, w 1978 roku wystawiłyśmy „Łysą śpiewaczkę” Ionesco – „tajne” przestawienie, na które przyszli rodzice uczniów. Pasję teatralną poprzedziło recytatorstwo. Dzięki niemu wcześniej niż Sławka poznałam jego tatę, bo słynne wówczas OKR i konkurs im. Juliana Przybosia odbywały się w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie, gdzie Jerzy Gołąb był zastępcą dyrektora. Do dzisiaj mam plik dyplomów z jego podpisem. W okresie liceum przygotowałam też swój pierwszy tomik poetycki – „Dotknięcia”, który podarowałam mamie, a wydałam dopiero w 1997 roku (po 20 latach) w serii „Frazy”.
U Sławomira też „lała się krew”. – Palce u rąk pociąłem na metalowych strunach starej, rosyjskiej gitary, na której uczyłem się grać. Jako samouk nie wiedziałem, że są inne struny – wspomina. Nauczycieli miał za to od innych instrumentów. Całe dzieciństwo upłynęło mu na dzieleniu zajęć między szkołę ogólną i muzyczną. W tej drugiej zgłębiał grę na fortepianie i trąbce, a potem organach. Organy na tyle zadecydowały o jego dzieciństwie, że tylko w szkole muzycznej mógł na nich ćwiczyć, więc w domu mało przebywał. – Dom był artystyczny – przyznaje. – Tata muzyk po akademii. Grał na skrzypcach i fortepianie, uczył muzyki w rzeszowskich szkołach, w końcu trafił do Wojewódzkiego Domu Kultury, gdzie założył i został kapelmistrzem Dziewczęcej Orkiestry Szałamaistek. Mama pięknie śpiewała, więc zdarzało nam się rodzinne śpiewanie – mama, tata i ja. Publicznością był młodszy brat.
Alicja wywodzi się z rodziny Nowaczyńskich. Wychowała się w zabytkowej kamienicy wybudowanej przez pradziadka Stanisława Nowaczyńskiego – doktora prawa, który zakładał w Mielcu Ochotniczą Straż Pożarną i stowarzyszenie „Sokół”. W domu oboje rodzice, choć zawodowo związani z geologią i metalurgią, grali na fortepianie. Mama zawsze z nut – Chopina, Beethovena, Liszta. Ojciec improwizował rock’n’rolle. Do tej muzyki najpierw tańczyła jako dziecko, a z czasem także zaczęła brać lekcje gry na pianinie. Przyznaje, że bardzo lubi wymyślać melodie. Tworzy więc nie tylko słowa, ale czasem i muzykę do piosenek dla zespołu szantowego Klang. Ostatnio wymyśliła poloneza na jubileusz „Resovii Saltans”. Tekst i melodia wpadły jej do głowy, gdy jechała autobusem na konferencję naukową we Wrocławiu. Od razu nagrała je na komórkę, żeby nie uciekły. Będzie na koncert galowy. Pójdą na niego oboje. Tam się pokochali.
Dwoje do tańca
To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Na rzeszowskim WSP oboje studiowali pedagogikę. Byli na jednym roku, ale w innej grupie. – Pierwsze wrażenie fatalne – dobrze pamięta Ala. – Mieliśmy zebranie. Sławek chciał się przepisać do naszej grupy, w której było niewielu chłopaków, natomiast godziny ćwiczeń pasowały do rozkładu dodatkowych zajęć muzycznych, których miał już wtedy wiele. Koleżanka na taką zmianę się nie zgadzała, więc oświadczył, że ma to w d…, bo on już sobie wszystko ułożył. Pomyślałam, że to straszny gbur. Ale potem okazało się, że wręcz przeciwnie – człowiek bardzo pomocny i oddany innym ludziom. Ktoś, kto zrobi wiele, aby pomóc drugiej osobie. Dlatego nasi sąsiedzi wciąż go wybierają na przewodniczącego rady osiedlowej.
– Alę kojarzyłem, bo była naszą starościną. Wzór niedościgniony. Już na pierwszym roku znalazła się w składzie reprezentacyjnym „Resovii Saltans”, ja trafiłem do grupy początkowej. Dopiero, kiedy w zespole awansowałem, nasze drogi zaczęły się częściej krzyżować – mówi Sławomir, który w zespole znalazł się trochę z przypadku. – Wtedy namawiano, aby studenci mieli dodatkowe zajęcia poza programem studiów. Sprawdzano, kto do czego ma predyspozycje i wyszło na to, że ja nadaję się do tańca. Zgodziłem się, tym bardziej, że moja ówczesna dziewczyna też chciała tańczyć – wyjaśnia, zastrzegając, że nigdy nie uważał się za super tancerza, ale… jako pierwszy w Rzeszowie wykonywał „pajączka” w tańcach rosyjskich, a także inne, trudne technicznie i wymagające dużej sprawności fizycznej figury, jak skok przez nogę czy świece oberkowe. Już wtedy jednak zdecydowanie bardziej kochał żeglarstwo. Bakcyla połknął jako uczeń II LO, gdzie zapisał się do 23. Wodnej Drużyny Harcerzy im. Jerzego Szajnowicza. Licealne lata, obok szkoły muzycznej, wypełniały więc spływy kajakowe i obozy żeglarskie, organizowane przez druha Wiesława Krymskiego, który tchnął w drużynę ducha przedwojennego harcerstwa.
I tu Alicja nie może powstrzymać się od dygresji: – Ten druh Krymski kochał się w czasie wojny w mojej ciotce, Zofii Ungeheuer, która pod pseudonimem „Stokrotka 2” działała razem z nim w Szarych Szeregach AK w Mielcu.
„Były znaki, sygnały,/ cóż z tego, że nieczytelne (…) Każdy przecież początek/ to tylko ciąg dalszy,/ a księga zdarzeń/ zawsze otwarta w połowie”, spuentowała kiedyś takie przypadki Wisława Szymborska.
W czasie studiów, z powodu udziału w „Resovii Saltans”, druh Krymski wraz z żeglarstwem zeszli na drugi plan. Zespół całe wakacje spędzał na zagranicznych wyjazdach i występach. Czasem wracali do Rzeszowa tylko na parę dni, żeby przepakować walizki. Alicja i Sławomir nie tańczyli ze sobą w parze, ale w zespole jest jak w wojsku, poznaje się ludzi do dna. I okazało się, że on to jej typ – we flanelowej koszuli i podartych dżinsach. Potrafił rozpalać ognisko. „doczekałam się maja/ przyszedł w końcu września/ (…) w ustach międlił źdźbło trawy/ we włosach miał osty”, napisała o nim w wierszu, kiedy na praktykach studenckich zostali parą. Przez miesiąc mieszkali w ośrodku w Ubieszynie nad Sanem i chodzili na zajęcia z dziećmi w pobliskiej szkole. Tam, na czwartym roku studiów, zaczęło między nimi iskrzyć. I w 1989 roku wzięli ślub.
Alicja właśnie skończyła studia, Sławomir miał na głowie jeszcze drugi kierunek – wychowanie muzyczne. Mieszkali w akademiku, potem w domu asystenta przy ul. Litawora. Ona dojeżdżała do pracy w szkole w Mielcu i odbywała staż naukowy na WSP, on dostawał stypendium, oboje dorabiali jako instruktorzy zespołów tanecznych. W 1992 roku urodził się Marcin. Ich syn. – W tym samym czasie zostałem ojcem, rozpocząłem budowę domu i stałem się opiekunem drużyny harcerskiej w II LO – mówi Sławomir. Tak się bowiem złożyło, że wrócił do szkoły, w której wcześniej był uczniem. I tak się złożyło, że przejął pieczę na „wodniakami”, zastępując druha Krymskiego. Trzeba było organizować młodzieży wyjazdy i spływy. – Szedłem w ślady ojca, który całe życie był społecznikiem. Z moimi harcerzami wybudowałem nasz pierwszy szkolny jacht.
Sławomir Gołąb. Fot. Tadeusz Poźniak
Heja, heja ho
przypłynąłem wczoraj ostry był rejs
heja, heja ho
a moja mała znów gada i gada
że tyle nie było mnie
– ułożyła Alicja słowa w jednej z szant. Zaczęła je pisać, kiedy mąż założył zespół Klang. – Inna kobieta nie wytrzymałaby tego małżeństwa, ale ja w dzieciństwie dużo czasu spędzałam sama. Nadwrażliwe dziecko, które spacerowało po ogrodzie, siedziało na drzewach i marzyło. W wieku 3-4 miałam trzydzieści jeden własnych krasnoludków, a jako pięciolatka układałam wiersze. Nie nudziłam się. Lubiłam przebywać sama ze sobą i tak jest do dzisiaj – stwierdza. – Wszystkie pasje, jakie Sławek chciał w czasie naszego związku realizować, realizował. Owszem, czasem mówiłam, że nie chcę, aby wyjeżdżał. Ale nie dlatego, że mieliśmy małe dziecko i chciałam, aby siedział w domu. Denerwowałam się, że ma jechać całą noc samochodem, potem śpiewać, grać i ruszać w powrotną drogę. Że bierze odpowiedzialność za 17-letnich pasażerów, bo członkowie Klangu tyle mniej więcej lat wtedy mieli.
Po latach o młokosów już się martwić nie trzeba, za to Klang stał się tak popularny, że koncerty ma prawie w każdy weekend. – Więc, ile mogę, spędzam czas z Alą, ale rzeczywiście wciąż dużo wyjeżdżam – potwierdza muzyk i żeglarz. – Jeśli chodzi o opiekę nad dzieckiem, to przyznaję, że Ala decydowała o wszystkim.
– Po twojej mamie – dogaduje ze śmiechem profesor Alicja. – Rzeczywiście, przez to, że Sławek pracował w dziesięciu miejscach, uczył śpiewania, organizował wyjazdy harcerzom, koncertował z Klangiem, ciężar opieki spadł na mnie. Ale właściwie nie spadł, bo byłam bardzo szczęśliwa, że mam dziecko. I prawdę mówiąc, kiedy Marcin był mały, nie mieliśmy żadnych scysji na ten temat.
Wyczekiwane dziecko. Szczęście mimo zmęczenia. – Syn bardzo dużo mnie nauczył. Wcześniej podchodziłam do życia w sposób egocentryczny i lekki. Przez dziecko zaczynasz się lękać. Wiesz, że w twoich rękach leży los tego człowieka – jego zdrowie i samopoczucie. Ty o to masz się starać, nie ma nikogo innego. Przez to życie staje się inne. Syn nauczył mnie też spojrzenia na dziecko jak na osobę ważną. Jego dopominanie się o swoje miejsce w domu, o branie pod uwagę jego zdania, było niezwykłe, bo my wychowywaliśmy się w rodzinach, gdzie to dorosły był najważniejszy. Stając się pedagożką i patrząc jak dorasta, widziałam, jak bardzo się wszyscy mylimy, jeśli chodzi o rozwój dziecka. Rósł na moich oczach indywidualista, a ja się od niego uczyłam. Obecnie korzystam z jego zawodowej pasji operatorskiej i zgłębiam wiedzę o filmie. Jestem szczęśliwa, że wciąż mamy ze sobą dobry kontakt i możemy rozmawiać o wszystkim – jest pewna Alicja.
Dla Sławomira bycie ojcem oznacza zostanie wzorem do naśladowania, pod względem zaradności życiowej i otwartości na drugiego człowieka. – W każdej sytuacji, jaka tylko wynika w życiu mojego syna, staram się mu pomóc – mówi. – Mamy wspólne pasje, np. żeglarstwo, w którym jest już lepszy ode mnie. Miał 9 lat, kiedy za pieniądze, które dostał z okazji pierwszej komunii, kupił sobie jacht regatowy. Pływał nim po Mazurach sam i radził sobie świetnie. A teraz jest armatorem jachtu morskiego. Byliśmy razem na dwóch rejsach. I mam nadzieję, że znów gdzieś razem popłyniemy.
Do żeglarstwa dała się też przekonać Alicja. – Ale tylko po jeziorach, na morzu czuję się źle – zastrzega. – To rzeczywiście nasza wspólna już pasja i gdybyśmy mieli więcej czasu, na pewno można by nas było częściej spotkać na Solinie. Chętnie też jeździmy razem na narty, którymi akurat to ja zaraziłam ich obu.
Wolność
Tyle miłości, ile wolności?
– To prawda – odpowiadają bez wahania. Dobrze, kiedy spotyka się dwoje ludzi mających swoje pasje, którzy wzajemnie się nie ograniczają. Alicja zastanawia się i mówi: – Wartość tego mężczyzny dla mnie jest w tym, że on realizuje swoje cele. Gdybym jęknęła, że on nie może gdzieś płynąć, i on by się z tym pogodził, może uznałabym, że jest słaby. A kobiety chcą mieć silnych, odważnych mężczyzn. Niebezpieczne wyjazdy Sławka starałam się jednak w myślach – na tyle, na ile to możliwe – bagatelizować. Na przykład przylądek Horn. Denerwowałam się, bo wiedziałam, że tam można zginąć. W tym roku spróbowałam z synem morskiego jachtu. Nie wiało mocno. Do piątki. Nic się nie odzywałam, ale jak wróciliśmy do domu, opanowała mnie myśl, jak niezwykłą odwagę muszą mieć ci mężczyźni, którzy decydują się płynąć na małych jachtach przez całe morza, oceany, Atlantyk. Znam takich paru. I doceniam to, co robią. Jadą nie po to, by uciec, ale by zmierzyć się z żywiołem, sprawdzić siebie.
Sławomir po to popłynął na Antarktydę. – Najpierw chciałem opłynąć przylądek Horn – tłumaczy. – Śpiewamy o nim w szantach, więc wymarzyłem sobie ten rejs i popłynąłem. Słyszałem o falach jak domy, wichurach. Tymczasem, kiedy przechodziliśmy przylądek Horn, panowała cisza. Początkowo trzy w skali Beauforta, a im bliżej przylądka, tym wiatr bardziej cichł. Aż zrobiła się flauta, a my mogliśmy spuścić ponton i wylądowaliśmy na lądzie, w Chile. Widzieliśmy tę słynną kapliczkę z obrazem św. Jana Pawła II – wspomina.
Potrzebował więcej wrażeń. A że lubi zimne morza, w kolejny rejs popłynął na Spitsbergen na Morzu Arktycznym. Potem była jeszcze 5-tygodniowa wyprawa na Antarktydę przez Cieśninę Drake’a. To drugi obok Hornu najtrudniejszy morski szlak – wymagający odwagi i wytrzymałości. Przez cieśninę przechodzi się, płynąc w sztormie przez sześć-siedem dni. Kiedy płynęli na Antarktydę, było jeszcze w miarę znośnie, ale z powrotem wiało z siłą dziewięciu-dziesięciu w skali Beauforta. – Byłem naprawdę usatysfakcjonowany – zapewnia żeglarz. – Ja przy sterze, przypięty szelkami. Fala wchodziła na pokład kilka razy. Oderwało mnie od koła sterowego. Potłukłem się trochę. Coś pięknego. Nie byłem jeszcze na Grenlandii, planuję płynąć w lipcu przyszłego roku. Ze Spitsbergenu, na Wyspę Longyearbyen, potem Grenlandia wschodnia i koniec na Islandii. Rejs ma trwać trzy tygodnie. I marzy mi się jeszcze Georgia Południowa, gdzie jest grób Ernesta Shackletona, polarnika i podróżnika, który zmarł tam podczas ekspedycji na Antarktydę.
Spełnia swoje marzenia. Nie należy do tych, co siedzą i tylko o nich opowiadają. Robi wszystko, aby to się udało, począwszy od przekonania żony po sprawy organizacyjne. Zresztą Alicję często namawia do dołączenia do wyprawy już na lądzie. Chciałby, aby poleciała w przyszłym roku do Rejkiawiku i powitała go, gdy dopłynie do Islandii. Dwa lata temu, razem z Marcinem czekała na Karaibach, kiedy on przepływał Atlantyk.
Alicja chciałaby, żeby Marcin tak jak ojciec potrafił spełniać marzenia. – Ja nie potrafię – dochodzi do wniosku. – Jeszcze na studiach usłyszałam, że kobieta wszystko może robić i chcieć, a i tak w końcu wyląduje w garach i pieluchach. I to jest prawda. Kobieta pewien czas poświęca na sprawy prokreacyjno-macierzyńskie. Nie ucieknie od tego. W dodatku projektuję w myślach niebezpieczeństwa, które towarzyszą ryzykownemu przedsięwzięciu. Sławek tego nie robi, ale jednocześnie wie, na ile go stać i to realizuje. Mamy zupełnie inne cechy osobowości – zdradza, ale dodaje, że niespełnione marzenia potrafi przekuć w coś wartościowego. Chociaż nie została aktorką, miłość do wierszy, teatru, tańca i kreacji wykorzystała w pracy naukowej. Doktorat pisała o metodzie ekspresyjnej wykonywania utworów poetyckich, a ze studentkami z koła naukowego co roku angażuje dzieci z dziesiątek szkół do tworzenia Najdłuższej Książki Świata. Jest przewodniczącą rady naukowej Centrum Literatury Dziecięcej w Oświęcimiu i przewodniczy jury przyznającemu Ogólnopolską Nagrodę Literacką im. Kornela Makuszyńskiego, co przy każdej edycji wiąże się z lekturą około stu książek. Zasiada w radach pism naukowych „Literatura i Paidia” oraz „Guliwer”, jest członkinią polskiej sekcji IBBY i IRSCL (Międzynarodowego Stowarzyszenia Badaczy Literatury Dziecięcej). Ciągle zajęta pisaniem artykułów, recenzji i współpracą z czasopismem „Edukacja Elementarna w Teorii i Praktyce”, działającym przy Akademii Ignatianum w Krakowie, długo mogłaby wymieniać przedsięwzięcia, w które jest zaangażowana. Za chwilę ukaże się jej szósta autorska książka. A w komputerze czekają jeszcze na dokończenie sprawy całkiem nienaukowe: dwie książki dla dzieci, dwa tomiki liryczne i nawet powieść obyczajowa. Mimo to skromnie stwierdza, że nie jest wyjątkiem.
– Znam kobiety po profesurach belwederskich, z trójką dzieci. Ich mężowie też mają swoje osiągnięcia. I to jest wspaniałe – mówi profesor Alicja. – Odeszłam kiedyś z seminarium doktoranckiego od promotorki, która zapytała mnie, jakie mam plany i na odpowiedź, że oprócz doktoratu jest w nich także rodzina i dziecko, oznajmiła, że wszystko ma swoją kolej, a dziecko będzie przeszkadzać. Więcej na to seminarium nie poszłam, uznając, że skoro już ma być po kolei, to biologicznie lepiej będzie, gdy najpierw urodzę dziecko, a potem będę pisać doktorat. Ale potem to ze mnie zrezygnowano, kiedy byłam w ciąży. Poinformowałam, że nie będę mogła przyjeżdżać na seminaria, bo moja ciąża jest zagrożona i promotorka odpisała, że w takim razie ze mnie rezygnuje. Ale życie tak wygląda. Zawsze trzeba wybierać. Więc Marcin malutki spał, a ja pisałam doktorat u wspaniałej i mądrej profesor Alicji Baluch, pisanie wyobrażeniowe przekładając na naukowe.
Prof. Alicja Ungeheur-Gołąb. Fot. Tadeusz Poźniak
Moja żona feministka
– Mam żonę feministkę i jestem z tego zadowolony. W dysputach i rozmowach naukowych zawsze bierze stronę kobiety – oświadcza Sławomir.
– To nie jest prawda. Nie biorę strony kobiety, tylko mówię, że w sferze płci należy zachować równowagę – ripostuje Alicja. – Jestem wrażliwa, kiedy ktoś jest deprecjonowany ze względu na płeć. To jest mój feminizm. Branie strony kobiety to skrajne odejście, które niekiedy dewaluuje wartość mężczyzny. A człowiekowi jest niezbędna kobiecość i męskość. Nawet pary homoseksualne łączą się ze względu na tę różnicę. Jedna osoba z tej pary jest bardziej męska, a druga bardziej żeńska. Męskość i żeńskość jest w każdym z nas – bez nich by nas nie było.
O tym, że może być postrzegana jako feministka, dowiedziała się od innych. Na konferencji naukowej w Katowicach, gdzie przedstawiła tekst „Łzy i dreszcze…”. Badała przeżycia 9-letniej dziewczynki i dwóch dorosłych kobiet związane z utworem literackim. Wskazywała, że literatura oddziałuje na cielesność, wywołując drżenie i łzy. – W dyskusji pytano mnie, dlaczego wzięłam do badania tylko kobiety, jakbym chciała wskazać, że tylko kobieta przeżywa literaturę. Mężczyzna uczestniczący w dyskusji powiedział mi, że tekst jest seksistowski – wspomina profesor Alicja. – Jak już mówiłam, jestem wrażliwa na dyskryminację ze względu na płeć. Jestem też dość przekorna. Kiedy ktoś mnie zaatakuje w takiej sprawie, to nawet jeśli myślę łagodniej, odpowiadam ostrzej. Nie uważam też, że ludzie mają do spełnienia zadania ze względu na płeć. Nie każda kobieta jest powołana do macierzyństwa. Nie zgodzę się z teorią, że każda chce być matką, rodzić dzieci w bólu i że to cierpienie jest satysfakcjonujące. Dla mnie bycie matką jest najlepszą rzeczą, jaka mi się zdarzyła w życiu, ale to nie jest regułą. Bardzo wielu studentów tego nie rozumie. Czytamy baśnie, pokazuję im, że kobietę przez tysiąclecia traktowano inaczej niż mężczyznę, a odpowiedzialny był za to fallocentryczny punkt widzenia. Dla niektórych to odkrycie, więc pewnie uważają mnie za feministkę.
Za to Sławomir, zdaniem Alicji, nawet jeśli gotuje i sprząta, jest patriarchalny. Tak został wychowany i już. – Tak to jest mieć żonę feministkę – wzdycha żeglarz i od razu oświadcza, że jest z niej dumny: – Podziwiam ją. Inteligencja, wrażliwość i artystyczne zdolności to było coś, co u Ali mnie zafascynowało. Wiem, że jej dorobek naukowy, znawstwo literatury dziecięcej liczy się w całej Polsce. Pisze piękne wiersze. O piosenki dla Klangu ja ją poprosiłem. Puściłem jej kilka szant, podsunąłem żeglarskie terminy, o których nie miała pojęcia. I napisała bezbłędnie: „Poplątały mi się fały i szoty,/ Do kitu sploty – niech to szlag!/ Pogubiły mi się knagi i kluzy,/ Same luzy, szekli brak”. To był nasz pierwszy autorski utwór i prawdziwy przebój. Inny utwór, pt. „Atlantyda”, został uznany za najlepszą premierę na Festiwalu Piosenki Żeglarskiej w Krakowie. Piękna piosenka o poszukiwaniu, o wędrowaniu. Każdy tekst Ali o żeglarstwie jest z jakimś głębszym przesłaniem.
Jan Kulma, reżyser, muzyk i filozof, który z żoną Joanną przeżył 61 szczęśliwych lat, powiedział, że małżeństwo to loteria, na której rzadko się wygrywa, dodał też: „Ja wygrałem”.
– Miałem przyjemność ich poznać – mówi Sławomir. – Ja też wygrałem w tej loterii. Zgrzyty zdarzają się w każdym małżeństwie, ale nad nimi przechodzi się do porządku dziennego. Najważniejsze jest to, co nas połączyło. Do domu wracam z radością.
– Myślę, że i ja wygrałam – potwierdza Alicja. – Długo uważałam, że nie ma możliwości, by wytrzymać całe życie z jedną osobą. Kochałam wielu ludzi w życiu, ale też zawsze miałam świadomość, że człowiek jest sam. Nigdy nie miałam takich oczekiwań, które by mówiły, że mężczyzna musi dla mnie wszystko zrobić, wszystko poświęcić. Nie planowałam, że będę noszona na rękach, chociaż wiadomo, że to jest przyjemne. Ze Sławkiem, od początku, poza tym zauroczeniem, motylami w brzuchu, po prostu bardzo się lubiliśmy. Lubiliśmy spędzać razem czas, rozmawiać, wyjeżdżać, jeść, grać w karty. Bardzo rzadko sprzeczaliśmy się. Czasem w aucie słucham, jak Zespół Reprezentacyjny śpiewa piosenkę: „Mam zaszczyt więc nie prosić cię o rękę twą. I zamiast niej wyciągnij ku mnie swoją dłoń”. Chodzi o poczucie wolności. Ważne jest to, aby będąc w związku, zachować taką relację. Nie być swoim uwiązaniem, ale rozumieć siebie nawzajem.