Reklama

Ludzie

Jak się kiedyś bawił Rzeszów! “Piekiełko” i inne lokale

Idalia Stochla
Dodano: 13.01.2024
Agnieszka Skowron-Wilusz i Janusz Pawlak. Fot. Tadeusz Poźniak
Agnieszka Skowron-Wilusz i Janusz Pawlak. Fot. Tadeusz Poźniak
Share
Udostępnij

Z Januszem Pawlakiem i Agnieszką Skowron-Wilusz, autorami książki „Rzeszowskie Piekiełko. ABC powojennych i PRL-owskich lokali”, rozmawia Idalia Stochla

Idalia Stochla: We wstępie książki czytamy: „W Rzeszowie wieku XXI czuję się bardzo dobrze. Jestem z niego dumny. Za tamtym Rzeszowem czasem tęsknię (…)”. Tamtym, czyli jakim? 

Janusz Pawlak: Rzeszów, w latach, które opisujemy, był często miastem siermiężnym i ubogim. Ale to lata mojej młodości, a za młodością się zawsze tęskni. Tamten Rzeszów, mimo szarości dnia miał w sobie wiele klimatu, którego w tym dzisiejszym i wielkomiejskim po prostu brak. Nie ma tego, o czym wielokrotnie w książce piszemy z Agnieszką – ludzie lubili ze sobą być, po prostu. Spotykali się właśnie m.in. w kawiarniach i restauracjach, gdzie potańczyć mogli sześć dni w tygodniu, a porozmawiać od poniedziałku do niedzieli. 

Dla Ciebie Agnieszko pisanie książki było podróżą w nieznane. „Tamten” Rzeszów pamiętasz tylko z  opowieści dziadka. 

Agnieszka Skowron-Wilusz: Faktycznie, podróż, w której byłam prowadzona za rękę przez naszych rozmówców. Dziadek wielokrotnie opowiadał, jak się bawiono w Rzeszowie w latach jego młodości, jakie lokale cieszyły się uznaniem, a które uchodziły za tzw. mordownie.  Pamiętam oczywiście dawny Hortex, As, Kaprys (późniejszą Jedynkę).  Jednak wcześniej nie miałam wyobrażenia, że miasto w okresie PRL-u było tak rozrywkowe, a z restauracjami związanych było wielu fantastycznych muzyków, popularnych nie tylko w mieście nad Wisłokiem. 

Czasy opisywane w książce to m.in. lata 50, 60, 70, 80 i szara ówczesna rzeczywistość, która optymistycznie nie nastrajała. A jednak rzeszowianie lubili i chcieli się bawić. Czy  ochota ludzi okresu PRL-u do zabawy nie wynikała po trosze z faktu, że ludzie nie mieli innej oferty spędzania wolnego czasu i chętnie przebywali w restauracjach, klubach i kawiarniach? Było ich na to stać? 

J.P.: W tamtych czasach pieniędzy wszyscy mieli mało. Pamiętam, że na moim osiedlu, na parkingu, stał jeden samochód. Należał do znanego lekarza. Wszyscy byli tak samo zasobni. Przeważnie żyli skromnie. Nie mniej jednak wśród swoich potrzeb potrafili znaleźć fundusze na bywanie w restauracjach. Dlaczego restauracje? Bo innych rozrywek po prostu nie było. Telewizja raczkowała. Nadawała jeden program, w radiu było podobnie ubogo. Nie było Internetu, tabletów, smartfonów. Wybierano więc restauracje, by ze sobą spędzać czas. Pójście do lokalu było synonimem święta. 

A.S.-W.: Zwróćmy uwagę, że w tamtych czasach relacje międzyludzkie były zgoła odmienne od tych obecnie obserwowanych. Dziadek opowiadał, że za jego czasów, w bloku chociażby, sąsiad miał czas na rozmowę z sąsiadem, wiedział na którym piętrze na obiad będą sznycle. 

A teraz? Lakoniczne dzień dobry i każdy ucieka do swoich spraw. Bez większej chęci dialogu. 

J.P.: W książce nie analizowaliśmy dokładnie sytuacji socjologicznej społeczeństwa, bo nie taki był nasz zamysł. Opisujemy np. wesele w Kaprysie, w okresie gierkowskim, kiedy ludzi stać już na organizację takiej uroczystości w lokalu. Wcześniej wesela organizowane były powszechnie w blokach mieszkalnych. U jednej sąsiadki przyrządzano posiłki na wesele, u drugiej lokowano krewnych na nocleg, u kolejnej organizowano szatnię. Teraz jest to nie do pomyślenia. Społeczeństwo jest bardzo hermetyczne. Wracamy do domu, włączamy telewizor, tablet i nie interesuje nas, co u Kowalskiego z naprzeciwka. 

Zmienił się też charakter bywania w lokalach czy pubach?! Dziś ludzie umawiają się na wspólną pizzę, obiad, a w lokalu zdążą zrobić jej zdjęcie, wrzucić na Instagrama, wysłać kilka wiadomości messengerem, odebrać pocztę w smartfonie. Ze wspólnym byciem, rozmową z drugim człowiekiem nie wiele ma to wspólnego. 

J.P: Wiesz, miałem kiedyś przyjemność – będąc dziennikarzem –  uczestniczyć w biesiadowaniu w jednej z rzeszowskich restauracji z Witkiem Świadkiem i Wackiem Nyczem, kiedyś znakomitościami polskiego i światowego lotnictwa sportowego. Przegadaliśmy pewnie z pół nocy. Nasi mistrzowie z pasją opowiadali o swoich startach i przygodach lotniczych. Coś tam zjedliśmy i popróbowaliśmy czegoś mocniejszego. Jak to w restauracji. Dzisiaj byłoby to niemożliwe. To se ne vrati. 

A.S.-W.: Zwróćmy jeszcze uwagę, że teraz, coraz mniej osób potrafi tańczyć. W czasach, które z Januszem opisujemy, chadzano na bale, dancingi, potańcówki. Rzadkością było, że ktoś tańczyć nie umiał. Mam tu oczywiście na myśli taniec w parze. 

Do jakiej rzeszowskiej restauracji, kawiarni zabierało się dziewczynę na randkę, a w którym lokalu zamawiało przysłowiową setkę? 

A.S.-W.: To zależy jaką dziewczynę… (śmiech)

J.P: Na randkę taneczną szło się obowiązkowo do Klubowej, Hungarii czy Kaprysu, czyli do restauracji, które trzymały pewien poziom. A wódeczkę? Pijało się np. w Arkadii, Tatarskiej lub Bałtyckiej. Lepsi goście, to znaczy tacy, których było na to stać, meldowali się na tzw. stołkach w hotelu Rzeszów. W kawiarniach też mieliśmy wybór: od Kosmosu, MPiK-u, NOT- u po Ewę, Kubankę czy Hungarię. 

Który z rzeszowskich lokali uchodził za najbardziej luksusowy w okresie Polski Ludowej?

A.S.-W.: Trzeba pamiętać, że restauracje, kawiarnie z czasem traciły swoją wysoką kategorię. Zaczynały jako luksusowe, a potem loty obniżały. Po części był to zabieg szefostwa gastronomii, które dbało, aby w mieście były lokale na różnym poziomie, dla klientów o rozmaitej zasobności portfeli. Jeśli w jakimś lokalu zaczynali dominować goście mocno trunkowi, serwowano w nim gorsze jedzenie, grały słabsze zespoły. Bardzo długo wysoki poziom trzymała Rzeszowska…

J.P: …i elitarna Klubowa, w której spotykali się sportowcy, dziennikarze, prawnicy, lekarze. 

Przebojem zakrapianych wieczorów tanecznych w latach 70. był striptiz. Artystki od zdejmowania biustonoszy i majtek pojawiały się w rzeszowskich restauracjach jako przerywnik w tanecznych pląsach. Miał to być przejaw otwierania się gierkowskiej Polski na świat. Jak bywalcy rzeszowskich lokali przyjmowali tę nowość? 

J.P: Striptiz pojawił się w kilku rzeszowskich lokalach: Relaksie, Hungarii, Kaprysie i Piekiełku hotelu Rzeszów. Mówimy o czasach, gdy Polska zachłysnęła się Zachodem przez lekko uchylone drzwi żelaznej kurtyny. W sklepach pojawiło się trochę towarów luksusowych. Ludziom zaczęło się w kraju lepiej żyć. Otwarciem na zachód, w przypadku lokali, był właśnie striptiz. Na zachodzie – tamtego okresu coś normalnego – w takim mieście jak Rzeszów –  sensacja. Ktoś się przecież przed kimś rozbierał… i to publicznie! Ale rzesza zadowolonej klienteli szybko się powiększała. Opowiadali bywalcy Kaprysu (lokal mieścił się przy ul. Hetmańskiej, tu gdzie dzisiaj społemowski Hetman), że jeden z gości lokalu tak się dobrze bawił, że porwał striptizerce… biustonosz. ( śmiech). Pamiętajmy też, że to nie było tandetne rozbieranie tylko kunszt artystyczny. Występ miał smak. 

Skąd brano artystki – striptizerki? 

A.S.-W.:  Dziewczyny były z reguły przyjezdne. Angażowała je do pracy Estrada Rzeszowska. Przechodziły rozmowę kwalifikacyjną przed komisją Estrady. Na ogół panowie, pracownicy Estrady, oceniali wartość artystyczną programu przygotowanego przez dziewczyny.

J.P: I walory oczywiście! Panie niezbyt hojnie obdarzone przez naturę, w trakcie występów, zasłaniały mały biust szalami czy piórami. Podkreślić trzeba, że zarabiały bardzo dobre pieniądze. Ale jednego wieczoru z programem występowały w kilku lokalach. 

Nie jest tajemnicą Janusz, że striptizerka była atrakcją wieczoru na Twoim weselu… 

J.P: … Nikt nie był oburzony. Nawet babcia oglądała występ z zaciekawieniem. 

A.S.-W.: Bo tak naprawdę to chyba właśnie teraz skojarzenia ze striptizem są jednoznaczne. W latach 70-tych striptiz mógł uchodzić nawet za sztukę. Jak opowiadali nasi rozmówcy, striptizerki z zasady nie mogły się prostytuować. Rzeczywistość ponoć czasem weryfikowała tę zasadę. 

…a „Chuda Zośka”?

A.S.-W.: Chuda Zośka naprawdę była Grubą Kaśką. Była istotnie prostytutką, ale i kobietą bardzo dobrze wykształconą. Do dziś, nikt nie wie dlaczego parała się najstarszym zawodem świata.  Gruba Kaśka, związana była m.in. z knajpą Pod Koniem.  Sam lokal był delikatnie mówiąc mordownią. Gruba Kaśka, oprócz prostytucji, była informatorką Milicji Obywatelskiej. Ponoć z niezwykłą gracją i wdziękiem podpytywała podpitych klientów, wyciągała informacje dla MO. 

J.P: Jak powiedział nam jeden z rzeszowian, po II wojnie światowej miasto mogło się pochwalić tylko jedną zawodową prostytutką. W tym samym czasie w takim np. Przemyślu były dwie lub trzy. Ot, taka miara wielkości miast. 

Lata 60. w Rzeszowie to kultowa restauracja Rzeszowska. Lata 70. to już kilka lokali, a wśród nich niezapomniane Piekiełko w hotelu Rzeszów. I bale, bale… 

J.P: Istotnie. Wspominamy w książce o balach organizowanych przez rozmaite grupy zawodowe: lekarzy, adwokatów, dziennikarzy, inżynierów. Niektóre bale cieszyły się wielką renomą. Przygotowywane były z rozmachem i zadęciem…Nic dziwnego, że bilety rezerwowano ze sporym wyprzedzeniem. Bal dziennikarzy ozdabiał swoimi rysunkami – karykaturami znakomity Jerzy Sienkiewicz, grafik redakcji „Nowiny”, przygotowywano specjalne wydanie gazetek balowych. Bywały nawet bale „wyjazdowe” na zamkach w Krasiczynie czy Baranowie. Na jednej z imprez dziennikarzy podawano pączki prosto z warszawskiej firmy Blikle. Dosłownie prosto, bo przyjechały do Rzeszowa nocnym pociągiem pospiesznym, a parę chwil później były na stołach w hotelu Rzeszów. Specjalnymi gośćmi takich imprez były gwiazdy estrady, a później ludzie znani ze szklanego ekranu, np. Wanda Warska, Bogusław Cieślak „07 zgłoś się”, Tadeusz Drozda, kabaret Masztalskich, Jolanta Fajkowska, Wojciech Reszczyński.  Bywanie na balu było w modzie. Niektóre panie z towarzystwa ściągały na te okazje kreacje z Paryża! Na balach spotykał się świat bardzo bogaty i ten biedniejszy. Wszyscy jednako, do upadłego, gościli na parkiecie. 

Co wówczas pojawiało się w karcie menu?

J.P: Kierownicy restauracji, z którymi mieliśmy okazję rozmawiać przy zbieraniu materiałów do książki podkreślają, że szefowie kuchni to byli prawdziwi mistrzowie w swoim fachu. Często zdobywający ostrogi zawodowe w przedwojennej gastronomii. Nawet w czasach powszechnego braku żywności w sklepach potrafili przygotowywać przysłowiowe coś z niczego. Na pewno nie mieliśmy się czego wstydzić. W jednej z rzeszowskich restauracji królowała np. kuchnia węgierska, z zupą bogracz podawaną w kociołku. Mocną stroną innej była cała gama typowych polskich zup lub mięso zapiekane w glinianym garnku. Najlepsze pączki oferowało miejskie kasyno milicyjne. W każdym lokalu można było zjeść na szybko przekąski: galaretki wieprzowe, drobiowe, schab w galarecie, kilka rodzajów śledzi…

A jakimi trunkami się raczono? Bo piło się przecież dużo…

J.P: Osobny punkt w naszej książce poświęciliśmy Bunkrowi, lokalowi wcale nie gastronomicznemu, ale znanemu wszystkim rzeszowianom. W czasach braku alkoholu na rynku, w okresie, gdy wszystko było na kartki, właśnie w sklepie zwanym Bunkrem, można było wystać w kolejce coś mocniejszego. Czasem tylko brzoskwinie w likierze a i to uchodziło za rarytas.

W latach 70 i 80-tych lepszy alkohol kupowało się w Peweksie, za dolary i bony. Za 1 dolara człowiek mógł kupić 0,5 l wódki i jeszcze zostawało na gumę do żucia. W moich czasach studenckich furorę robił jeszcze grecki sok „dodoni”, z którym mieszało się właśnie czystą wódkę. Ot! Namiastka dzisiejszych drinków. Delektowano się na imprezach szampanem, czyli musującym winem produkowanym w ZSRR. 

Wojny kefirowe to koniec lat 80-tych i powiew wolności. Również w Rzeszowie. 

J.P:  Poruszamy w książce temat „wojny kefirowej”, bo i rzeszowska prasa szeroko opisywała to zdarzenie. Koniec lat 80-tych to schyłek starego systemu. Na ulicach wybucha pierwszy dzień wiosny, w przenośni i dosłownie. Na 3-go Maja spotykają się młodzi ludzie i obrzucają kubkami z kefirem. Przechodnie są oburzeni. W Polsce, w której przez tyle lat nie było, co kupić w sklepach, nagle młodzież marnuje kefir. Nie wszyscy wyłapali sens i znaczenie tej bitwy. 

Rzeszowskie Piekiełko to historia lokali, ale i plejada znakomitych muzyków: Tadeusz Nalepa, Tadeusz Hejda, Jerzy Dynia? 

A.S.-W.: I Roman Albrzykowski, który w trakcie pisania książki urósł do rangi legendy w moich oczach. Udało mi się też spojrzeć na Tadeusza Nalepę, trochę z innej perspektywy. Znałam jego muzyczną twórczość, ale nie znałam go od strony, o której opowiedzieli mi jego sąsiedzi, znajomi czy współpracownicy. W książce pojawia się też postać perkusisty Karola Lelka czy przedstawiciela muzyki zgoła innej niż muzyka restauracyjna, Krzysztofa „Bufeta” Bary, wokalisty zespołu Wańka Wstańka. 

J.P: Roman Albrzykowski i Jerzy Dynia byli bardzo mocnymi punktami zespołów restauracyjnych.  Wykształceni muzycznie, dobrzy instrumentaliści. Pana Jerzego Dynię Agnieszka wcześniej kojarzyła tylko z dziennikarstwem.

A.S.-W.:  I Mieczysław Ziemniak, jeden z najstarszych muzyków, którego opisujemy. Zaczynał karierę muzyczną…śpiewając do papierowej tuby. Później, jako pierwszy, posiadał mikrofon. Opowiadano nam, że jak pojawił się z mikrofonem i nagłośnieniem w jednej z wsi pod Rzeszowem, kobiety pouciekały z zabawy. 

Czy legendarne Piekiełko z hotelu Rzeszów faktycznie było lokalem z piekła rodem? 

A.S.-W.: Chyba tak! Był to pierwszy lokal nocny. Przyjeżdżano do niego z całego województwa.  Ale co ważne, nazwę Piekiełko nadali sami bywalcy lokalu. Tak naprawdę był to hotelowy klub nocny. Z racji małej powierzchni i tłumów bywało tam upiornie gorąco.

J.P: Sława Piekiełka brała się też stąd, że był to jedyny lokal w regionie, gdzie można się było bawić do rana, topiąc w alkoholu smutki lub oblewając życiowe sukcesy. W obu przypadkach gruntownie zmniejszając grubość portfela.   

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy