Jeździectwo to sport rodzinny. Jest w Polsce kilka rodzinnych „klanów”. Wśród nich Uchwatowie z Glinika Zaborowskiego k. Strzyżowa. – Do jeździectwa są potrzebne trzy pokolenia – uważa ojciec rodziny, Włodzimierz. – Dziadek zaczyna jeździć konno, bo mu się to podoba, albo przekazali mu w genach. Później okazuje się, że nie wystarcza już jeździć na łące, więc buduje infrastrukturę. Jego dzieci zdobywają tytuły mistrzów Polski i uczą się przygotowywać konie do zawodów. Wnuki mają już konie wyselekcjonowane i dostają na tacy pracę rodzinną dwóch poprzednich pokoleń. Im będzie łatwiej zwyciężać.
To w lapidarnym skrócie historia trzech pokoleń jeździeckiej rodziny Uchwatów. Z tym, że to historia jeszcze nie zakończona. Infrastruktura europejskiej klasy już prawie w Gliniku jest, dzieci mają na koncie wiele sukcesów, ale marzą o większych. A wnuki… są jeszcze zbyt małe, by przesądzić, czy pójdą śladem rodziców i dziadków.
Studia zaczęły mi przeszkadzać w jeździectwie
Pan Włodzimierz wspomina, że konie były jego pasją „od zawsze”. Poważniej zetknął się jednak z tymi zwierzętami dopiero podczas studiów na Politechnice Rzeszowskiej. – Zobaczyłem ogłoszenie klubu jeździeckiego – opowiada. – Poszedłem tam. Okazało się, że nie są to tylko tacy „papierowi jeźdźcy” i że mają dostęp do koni i siodeł. Jak w to wszystko wpadłem, to od razu wylądowałem na urlopie dziekańskim, bo studia zaczęły mi przeszkadzać w jeździectwie.
Poświęcał tej pasji tak dużo czasu, że szybko awansował w hierarchii studenckiego klubu jeździeckiego. Parł do tego, by wybudowali swój ośrodek. Tak powstał znany klub jeździecki, najpierw studencki, później ludowy, w Zabajce k. Głogowa Młp. – Parłem do sportu wyczynowego, ale reszcie zarządu wystarczała rekreacja – wspomina.
Doszedł do wniosku, że musi pójść na swoje. W 1981 r. kupili z żoną w Gliniku Zaborowskim starą chałupę drewnianą pod lasem i 45 arów ziemi. Od początku z zamiarem przeznaczenia tego gospodarstwa na potrzeby jeździectwa. Jednak z państwowej pensji trudno byłoby utrzymać konie. I wtedy przyszła z pomocą polityka. W stanie wojennym, kiedy – jako działacz „Solidarności”, czyli politycznie „podejrzany” – pan Włodzimierz został zwolniony z pracy, zorganizował w kupionym gospodarstwie warsztat stolarski i tak zaczął zarabiać na życie. Po pewnym czasie przenieśli się z rodziną z Rzeszowa do Glinika. Okazało się, że przychody ze stolarni pozwalają utrzymać konie. Wybudowali halę.
To 30 lat naszej pracy
Dziś „imperium Uchwatów” to 10 ha ziemi, z czego 3 ha łąk i pastwisk, reszta jest zalesiona lub zabudowana. To także znakomita infrastruktura dla jeździectwa, materialna baza Jeździeckiego Klubu Sportowego „Pogórze” – stowarzyszenia, którego motorem napędowym jest Uchwat Team, czyli jeździecki „klan” Uchwatów (pan Włodzimierz jest prezesem klubu).
– Mamy najnowocześniejsze place do jazdy konnej, całkowicie zmeliorowane, na których koń nie dostanie kontuzji – zachwala.
Place są dwa. Jeden to rozprężalnia o wymiarach 40×40 m, gdzie konie się rozgrzewają, drugi to plac główny (50×80 m), na którym są rozgrywane zawody. – Standard europejski – podkreśla Uchwat. Do tego hala 18×50 m, karuzela dla koni, myjki, 6 stajni z 98 boksami (zimowymi i letnimi) oraz 30-40 koni (ta liczba jest płynna). – To 30 lat naszej pracy – mówi z dumą pan Włodzimierz. – Mamy tu niemal wszystko, co jest związane z jeździectwem, oprócz hodowli. Zostawiamy ją fachowcom, bo to trudna sztuka.
W Uchwat Teamie wszyscy się uzupełniają
W Uchwat Teamie każdy ma swoje miejsce i wszyscy wzajemnie się uzupełniają. Na głowie pana Włodzimierza jako ojca i prezesa jest „czuwanie nad całokształtem”, czyli dbanie o rozwój klubu. Jest z tym tyle zachodu, że „odpuścił” już sobie jazdę wyczynową, choć wiek miałby odpowiedni – wielu jeźdźców osiąga największe sukcesy po 50. Żona Jadwiga „trzyma kasę”. Wyczyn, przygotowanie koni, nauka jazdy – to domena synów, Roberta i Sławomira oraz synowych, Mai i Katarzyny.
Cała czwórka uczestniczy w zawodach. Najbardziej znany ze sportowych sukcesów jest młodszy syn, Sławomir, przy czym największe z nich osiągnął w okresie młodzieżowym, dekadę temu. Szczególnie dumny jest z dwukrotnego udziału w mistrzostwach Europy, gdzie zajął 22. i 18. miejsce. Są to do dziś najlepsze wyniki w historii polskiego jeździectwa. Jako młodzieżowiec był wicemistrzem Polski seniorów, co również było nie lada wyczynem.
Kiedy Sławomir odnosił największe sukcesy, jego starszy o dwa lata brat Robert akurat się ożenił, budował dom. Ich drogi związane z wyczynowym uprawianiem jeździectwa na kilka lat się rozeszły, ale teraz znów się schodzą. Maja Bylinowska-Uchwat, żona Roberta, i Katarzyna Uchwat, żona Sławomira, o swoich sukcesach sportowych mówią z wielką skromnością. Na tyle wielką, że do rozmowy wtrąca się głowa rodziny, by podkreślić, że obie są świetnymi zawodowymi jeźdźcami, choć może nieco w cieniu mężów, którzy skaczą przez przeszkody o 20 cm wyższe. – Do koni nie trzeba siły, tylko inteligencji – śmieje się Włodzimierz Uchwat. – A to są dziewczęta bardzo inteligentne.
Katarzyna wygrała Puchar Podkarpacia i zdobyła wicemistrzostwo okręgu. W 2011 roku nie mam szans obronić tego tytułu, bo spodziewa się dziecka i musiała zrobić sobie przerwę w zawodach. – Ale w przyszłym sezonie zawalczę – śmieje się. Maja zaczęła wyczynowe uprawianie tego sportu najpóźniej, więc sukcesy ma najmniejsze, ale – jak podkreśla teść – robi wielkie postępy i wiele przed nią.
Praca z końmi i jeźdźcami
Jak wylicza Sławomir, na konkursach, od połowy lutego do końca grudnia, spędza 40 weekendów w roku. Konkursy to zwieńczenie codziennej, żmudnej pracy. – Mamy z żoną wyraźnie zaznaczone dwa tory działalności – opowiada Robert. – Pierwszy to praca z końmi. Przez kilka ostatnich lat budowałem sobie stawkę siedmiu wymarzonych koni. Każdy jest trochę inny i jest przygotowywany do trochę innych konkursów. Drugi tor to działalność instruktorsko-trenerska. Moja żona prowadzi głównie szkolenia podstawowe i dla średnio zaawansowanych, jest egzaminatorem na odznaki jeździeckie i sędzią kwalifikatorem, zajmuje się też szkoleniem kadr, które w przyszłości ewentualnie zasilą sport wyczynowy. Ja pracuję z jeźdźcami, którzy już startują w zawodach na różnych poziomach zaawansowania.
Czy Uchwat Team trafi na olimpiadę
Sportowym celem Sławomira jest udział w olimpiadzie. Wie, że choć przekroczył już „trzydziestkę”, w jeździectwie najlepsze lata są jeszcze przed nim. – W mistrzostwach Europy seniorów wygrali jeźdźcy po 50., więc mam jeszcze 20 lat i mogę spokojnie pracować. Takie wyniki można osiągnąć tylko codzienną, żmudną pracą z końmi, doborem takich, które są w stanie pokonać najwyższe i najszersze przeszkody oraz częstymi wyjazdami na zawody.
Robertowi marzy się, by wytrenował zawodnika, który byłby w stanie rywalizować w zawodach Pucharu Świata i by on też tam był jako zawodnik. – A moim marzeniem jest, by cała czwórka wystartowała w Pucharze Narodów jako reprezentacja Polski – dopowiada senior rodu. Pan Włodzimierz uważa, że przy takiej infrastrukturze, jaką dysponują obecnie, osiągnięcie europejskiego poziomu sportowego będzie możliwe w ciągu kilku lat. Marzy mu się także dokończenie inwestycji w ośrodku oraz spopularyzowanie tej dyscypliny sportu. Temu służą m.in. zawody, które odbywają się w Gliniku Zaborowskim (w tym roku 12). – Naszym „dzieckiem” jest np. Otwarty Puchar Podkarpacia, który ściąga już ok. 100 zawodników z Polski i Słowacji – podkreśla Włodzimierz Uchwat.
Gramy w jednej orkiestrze
Nazywają siebie szczęściarzami. Bo niewielu może wykonywać pracę, która jest zarazem ich pasją, z której mogą czerpać zyski i satysfakcję, a jednocześnie którą wykonują razem (synowie z rodzinami pobudowali się nawet nieopodal rodziców). – My jesteśmy przykładem, że jest to możliwe – śmieje się Katarzyna.
Dla Sławomira jest to tak naturalne, że specjalnie się nad tym nawet nie zastanawia. Opowiada, że żona również jest z rodziny jeździeckiej: jest córką byłego dyrektora stadniny w Stubnie. – Od początku wiedziała, że będziemy się zajmować końmi i że z tego będziemy żyć.
Nie zmuszamy dzieci do jazdy
Czy wnuki pójdą w ślady dziadków i rodziców? Czy będą tym trzecim pokoleniem, które „spije śmietankę” z pracy dwóch poprzednich?
– Nie namawiałem swoich dzieci do jazdy konnej, a one to przejęły – podkreśla Włodzimierz Uchwat.
– Bo jeżeli człowiek rodzi się w domu, gdzie wszystko jest podporządkowane temu, by można było jeździć na koniach, to trudno nie myśleć w ten sam sposób – zauważa Robert. Dlatego pokolenie nr 1 i 2 liczy, że wnuki – prędzej czy później – złapią „końskiego bakcyla”, choć teraz wcale się na to nie zapowiada.
– A mojego Mateuszka bardziej ciągnie do koni – opowiada Katarzyna. – Nawet zdziwiłam się kiedyś, bo okazało się, że zna ich nazwy w stajni. Ostatnio spodobała mu się praca w budce sędziowskiej. Cieszę się, bo mamy w Gliniku tak wspaniałe zaplecze, że szkoda by było, aby następne pokolenie tego nie wykorzystało.