Reklama

Kultura

Marta Bury: Taniec był dla mnie ważny, zawsze. Ciało wiele o nas mówi

Alina Bosak
Dodano: 29.12.2019
48860_bury
Share
Udostępnij
– W ostatnich trzech moich choreografiach interesują mnie historie ludzi, tancerzy, z którymi pracuję – mówi Marta Bury, aktorka, tancerka, choreografka i autorka ponad pięćdziesięciu choreografii teatralnych. Założycielka rzeszowskiego Teatru O.de.la. W najnowszym spektaklu tanecznym „Kraksa” próbuje zbadać ludzkie reakcje na kolor czerwony. To kolejna choreografia, w której sprawdza, jak jesteśmy skonstruowani. – Kolory to tylko pretekst, by wydobyć informacje, jak i gdzie gromadzą się nasze doświadczenia z przeszłości i jak wpływają na naszą teraźniejszość. Wiedząc, dlaczego na pewne bodźce reagujemy w określony sposób, co budzi agresję, a co strach, możemy to zmienić. Interesuje mnie teoria konstruowanej emocji Lisy Barrett – tłumaczy. – Według niej sami jesteśmy architektami naszej rzeczywistości.
 
Aktorka, choreografka, tancerka i jeszcze socjolog, jak wynika z biogramu. I chociaż ostatni zawód wydaje się w tym zestawie pasować najmniej, Marta Bury, urodzona rzeszowianka, uważa, że socjologia bardzo się twórcy przydaje. – Na scenie obserwuję przecież relacje między ludźmi – mówi. – Dzięki studiom socjologicznym mam pojęcie o mechanizmach wpływających na zachowania ludzi. Ta wiedza bardzo dobrze organizuje też pracę w teatrze. Pomaga zrozumieć, czego potrzeba tancerzowi, aby tworzył w poczuciu harmonii. Obecnie piszę doktorat na temat konsekwencji pracy nad świadomością ciała. Próbuję zebrać własne doświadczenia ruchowe w jakąś metodę, która ma poszerzać świadomość siebie, sprawność własnego ciała, uczyć poruszania się w zgodzie z własnymi, indywidualnymi potrzebami. Mój sposób na pracę z ciałem nazywa się: „Stawanie się Przestrzenią”. Na opracowywanie ćwiczeń miało wpływ wiele spotkań z różnymi nauczycielami ruchu. Cały czas próbuję nowych systemów ruchowych, bo one poszerzają przestrzeń własnych doświadczeń i pozwalają lepiej rozumieć siebie.
 
Pierwsi nauczyciele

Tańczyła od dziecka. To kwestia potrzeby realizowania się i wypowiadania się na temat świata i przeżywania go poprzez ruch i ciało. Od dziecka tancerka, musiała trafić do „Uśmiechu”, prowadzonego przez jej pierwszą nauczycielkę tańca, wspaniałą Janinę Wojturską. Potem był zespół młodzieżowy TAP. Kiedy miała 17 lat, zrozumiała, że w tańcu szuka już czegoś innego. Objechała wszystkie domy kultury w Rzeszowie i okolicy, szukając zajęć tanecznych, które będą jej odpowiadały. Nie znalazła. To w tym czasie poznała Lailę Arifulinę, tancerkę, absolwentkę Szkoły Baletowej przy Teatrze Bolszoj w Moskwie, która za miłością swojego życia przyjechała do Rzeszowa, założyła tu Studio Baletowe i wykształciła wiele pokoleń tancerzy. W latach 90. Laila prowadziła także jogę w liceum plastycznym. I na te właśnie zajęcia Marta trafiła. – Odpowiadały mi, bo na nich zaczęłam analizować, do czego służą mięśnie, jak działają, jak uruchamiają ciało. A rok później, jako 18-latka, zapisałam się na Kurs Instruktora Tańca Współczesnego II stopnia, gdzie Laila wykładała „klasykę”, a głównym wykładowcą był legendarny nauczyciel, ruchmistrz Witold Jurewicz. 
 
Tak zaczęła się trwająca wiele lat współpraca i z Witkiem, i z Lailą. Laila zaprosiła Martę do prowadzenia zajęć z tańca współczesnego w studiu baletowym, a wkrótce także do współtworzenia choreografii do jej spektakli. 
 
– Pierwszą choreografię stworzyłam w „Uśmiechu”, mając 13 lat – wspomina założycielka Teatru O.de.la. – Zawsze miałam potrzebę konstruowania tańca, nie tylko samego tańczenia. Być może w którymś momencie doszłam do pewnego etapu jako tancerka i już dalej nie miałam możliwości kontynuowania kierunku, który mnie interesował. Skoro moje marzenia jako tancerki nie mogły się zrealizować, to postanowiłam rozwijać się dalej jako choreograf.  
 
Myśli, że ostatecznie dobrze się stało. Przygotowała ponad 50 choreografii, głównie do spektakli teatrów lalek, teatru tańca oraz teatrów dramatycznych. Zaraz po Kursie  Instruktorskim, w 1999 roku, z dwoma innymi tancerkami stworzyła Teatr Gestu. Działał przez osiem lat. Co roku nowa choreografia i zaproszenia na międzynarodowe festiwale – Lublin, Gdańsk, Warszawa. Wtedy była i tancerką, i choreografem, i kostiumografem, kierownikiem też. Filigranowa, niebieskooka, zawsze zarażała energią.
 
 
Kraksa. Fot. Dominik Matuła
 
Zaczęła też wtedy pracować w Teatrze Maska, gdzie przygotowała pierwsze choreografie teatralne. Szybko zaangażowano ją również do ról aktorskich. Za kreację Małgorzaty w „Niech żyje Cyrk”, Bianki w „Białym Małżeństwie”, Gerdy w „Królowej Śniegu” zdobyła nagrody na międzynarodowych festiwalach teatralnych. – Wszystko działo się przypadkiem. Raz w roku wynajmowałam scenę Teatru Maska na prezentację spektakli tanecznych Teatru Gestu. Pewnego dnia jedna z aktorek złamała nogę i poproszono mnie o zastępstwo. Tak zostałam zaangażowana w „Masce”. Musiałam się nauczyć tego trudnego fachu, jakim jest aktorstwo i granie lalką. Ale zdałam egzaminy zawodowe i posiadam dyplom aktora-lalkarza – uśmiecha się Marta i dodaje: – Teraz nawet dziwię się, że jakoś dawałam sobie radę w tym pięknym zawodzie, pracując jako aktorka 15 lat. Czy jako choreograf, tancerz, czy aktor, zawsze bardzo się angażowałam i oddawałam dużo siebie. Zawsze czegoś poszukiwałam. I często znajdowałam. Wiedzę o konstruowania spektaklu, o dramaturgii, o teatrze, o ludziach, i przede wszystkim o sobie.
 
Współpracując z wieloma reżyserami uczyła się, jak rozwiązywać sceniczne zadania i problemy. Zna scenę od strony wykonawcy i twórcy. Pracując teraz w różnych teatrach wie, czego potrzebuje aktor, żeby się dobrze poczuć na scenie. Wie, jak mu pomóc, by mógł się wypowiedzieć ruchowo. – Wszystkie wcześniejsze doświadczenia miały zatem sens – stwierdza.
 
Stworzyła teatralne choreografie m.in. do spektaklu „Salome” Oscara Wilde’a w reżyserii Olega Żiugżdy w Teatrze Maska w Rzeszowie, do spektakli reżyserowanych przez Magdalenę Miklasz: „Trzy siostry” Antona Czechowa w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie oraz „Iwona, księżniczka Burgunda” Witolda Gombrowicza w Teatrze Nowym w Poznaniu, „Odys, wracaj do domu” Marcina Bartnikowskiego w reżyserii Marcina Bikowskiego w Akademii Teatralnej w Białymstoku, „Mała syrenka” Hansa Christiana Andersena w reżyserii Ewy Piotrowskiej w Teatrze Maska, „Ronja córka zbójnika” w reżyserii Daniela Arbaczewskiego w Teatrze Groteska w Krakowie, „Tymoteusz wśród ptaków” w reżyserii Arkadiusza Klucznika w Teatrze Baj w Warszawie. W 2014 roku założyła własny Teatr O.de.la, z którym zrealizowała takie spektakle taneczne jak: „Harey”, „Edyp”, „Okamgnienie”, „Łagodna”, „Wyprawa na żmirłacza”, „Ogrody przyjemności”, „Koniec, początek – soma”, „Uwaga”,  „Kraksa”. 
 
Ciało i zakodowane w nim emocje

Jako dziecko fascynowała się tańcem Michaela Jacksona. Sto milionów razy oglądała na taśmie VHS, jak są możliwe te jego „poza-piony”. – Widziałam jakiś teledysk, w którym podobały mi się struktury. To nie tylko kwestia ładnego ruchu ale także kompozycji, struktur – uważa. – Taneczny układ jest jak rzeźba. Widzisz pewne kształty, ich harmonię. To nie jest kwestia egocentrycznego poczucia się dobrze w ładnym ruchu, ale tworzenia pewnej struktury, harmonijnej całości, która przejawia się w ruchu.
 
Wciąż ją to fascynuje – treść, która wypływa z ciała poruszanego jakąś automatyczną, wewnętrzną mocą. 
 
– Nie interesują mnie już narracje narzucone, odtwarzanie jakiejś historii. Jestem natomiast ciekawa, jakimi treściami wypełnieni są ludzie, którzy do mnie przychodzą, co ze sobą przynoszą i potrzebuję pretekstu, jak wizualizacja kolorystyczna, aby to z nich wydobyć. Każdego z nas na danym etapie życia coś interesuje bardziej, coś mniej, jakiś problem, jakiś wycinek rzeczywistości. Z niektórymi tancerzami spotykam się może tylko dla tej jednej choreografii. To, co oni w tym momencie noszą w sobie, co ich przejmuje, to według mnie najistotniejsze, o czym można opowiedzieć na scenie. W „Kraksie” obserwuję emocje, które wywołuje kolor czerwony. Dziś mogę go odczuwać jako agresję, brutalność, ale może za rok już jako namiętność? Pracując nad spektaklem w sposób otwarty, szukając rozmowy z tancerzami, wiele dowiaduję się nie tylko o nich, ale i o sobie, o człowieku. 
 
 
Kraksa. Fot. Dominik Matuła
 
Kolory traktuje jako pretekst. Są jednym z wielu elementów rzeczywistości, które kształtują nasze emocje. Niemal 100 lat temu filozof Maurice Merleau-Ponty opisał owo uwikłanie człowieka w świat. – To jak wpływa na nas poprzez wrażenia, doznania – tłumaczy Marta. – Opisywana przez niego analiza wpływu kolorów na motorykę, zachowanie i emocje człowieka była dla mnie ogromną inspiracją do poszukiwań badań na ten temat, współczesnych teorii naukowych. Te mechanizmy próbuję sprawdzać  i analizować w moich pracach ruchowych. 
 
Pracę z tancerzami nad spektaklem „Kraksa” zaczynała od wizualizacji na temat czerwonego. Zamykali oczy, wyobrażając sobie zadany kolor. I wszyscy podobnie się poruszali. Mięśnie napięte, ciężar ciała osadzony nisko, ruch dynamiczny. Mocne wyładowanie, chwila odpoczynku i od nowa potrzeba ruchu. Ciało cały czas chce być aktywne, dynamiczne, silne. – Później rozmawialiśmy o tym, co czuli – opisuje choreografka. – W ich głowach pojawiały się różne treści. Emocje. Coś, co noszą w sobie jako pojęcie koloru czerwonego, co kształtowało się od początku ich życia do teraz. Kulturowy mózg, wszystko, co mamy przekazane przez pokolenia i otoczenie. Uświadamiając sobie ten wpływ i zakodowane w głowie reakcje, rozumiemy, do czego jesteśmy zdolni. Uważam, że warto znać swoje odruchy i zakodowane emocje, aby samego siebie jakoś poukładać. Nauczyć się siebie,  aby  wiedzieć, jaki potencjał ma się w sobie.
 
W źródła ruchu zaczęła wchodzić trzy lata temu. Zrezygnowała z pracy w Teatrze Maska. Postanowiła skoncentrować się wyłącznie na choreografii. Zainteresowała się ruchem głębokim. Zaczęła szukać jego powodów. Dlaczego ciało w improwizacji jest tak piękne? Czy można zrobić choreografię w umyśle? 
 
– Najpierw była joga u Agnieszki Bichajło, później spotkałam Anię Dako, chwilowo mieszkającą w Rzeszowie terapeutkę Metodą Ruchu Autentycznego. Wyjechałam do Szkocji na jej zaproszenie, aby uczestniczyć w jej badaniach do pracy doktorskiej na Uniwersytecie w Aberdeen. Później przez rok jeździłam do Warszawy, brałam udział w cyklicznych  warsztatach „Ciało.Głos.Intuicja – metody pracy z ciałem Izabeli Chlewińskiej”. Iza zaproponowała mi, żebym uczyła i popularyzowała jej metodę pracy, co staram się robić. Te spotkania bardzo na mnie wpłynęły, pomogły mi dotrzeć do ludzi zainteresowanych tym co ja. Teraz też poznaję nowy system ruchowy, aikido. Nowe doświadczenia ruchowe dają mi wiele radości.
 
– „Koniec, początek – soma”, moja pierwsza choreografia po odejściu z teatru, była czystym szaleństwem – uśmiecha się Marta na wspomnienie eksperymentu. – Dałam wszystkim wolność. Zaryzykowałam, żeby zobaczyć, czy w takiej wolności można w ogóle coś stworzyć. Od tej pory zmieniłam sposób myślenia i działania. Kolory były następne. Podczas pracy nad „Somą” wydarzyły się różne rzeczy. Okazało się, że wolność jest tak trudna, że nie każdy chce ją przyjąć. W narzuconym schemacie łatwiej jest funkcjonować. Wolność to odpowiedzialność. To pomyłki. I wcale nie oznacza, że robię, co chcę. Nie dla każdego to jest. Nie każdy tego chce. W spektaklu niektórzy tego się przestraszyli albo nie zrozumieli. 
 
 
Marta Bury. Fot. Dominik Matuła
 
Wyjść poza schemat

Jej rezygnacja z etatu i stałego zatrudnienia w teatrze też była rzuceniem się w wolność. I teraz w twórczej drodze też potrzebuje takich towarzyszy, którzy są gotowi zostawić jakąś rzeczywistość dla następnej. – Będąc w teatrze wyobrażałam sobie, że poza nim nic nie istnieje – przyznaje. – Moja rzeczywistość zawęziła się do tego świata i innego nie dostrzegałam. Wychodząc, zobaczyłam tyle fascynujących rzeczy, które można robić, tyle miejsc, które są i czekają. Wiem, że nie odkrywam Ameryki, ale dla mnie to było odkrycie. Że mogę robić coś zupełnie innego niż teatr. Że to tylko jedno miejsce na ogromnej przestrzeni, która zaprasza. Chociaż przestrzeń ta jest też brutalna, trzeba dodać.
 
Nie ma stałej pracy. Pracuje w różnych teatrach, nad różnymi spektaklami. W tej chwili przygotowuje choreografię do bajki „Wielka fabryka słów” w Nitrze na Słowacji i do przedstawienia „Dziadek do orzechów” w Teatrze Baj w Warszawie. Jej Teatr O.de.la nie ma stałej sceny, ani zespołu. Tworzy spektakle-projekty, do których Marta zatrudnia różnych tancerzy.
 
– Wciąż się przemieszczam. Naturalne więc jest także na tej drodze poznawanie nowych ludzi, praca z coraz to nowymi tancerzami – wyjaśnia choreografka. – Cieszę się z kolejnych spotkań, każde jest ogromną przyjemnością. Wciąż szukam nowych możliwości i rozwiązań. Stąd te projektowe grupy i poszukiwanie kolejnych tancerzy. Oczywiście są tacy, którzy towarzyszą mi cały czas.  
 
Na widownię Marta nie znalazła jeszcze formy. Nie satysfakcjonują jej dostępne przestrzenie. Wciąż zastanawia się, gdzie usadowić widza. Najlepiej byłoby wprowadzić go do ciała tancerza. – Tancerze doświadczają wspaniałych uniesień, które nie są do końca dostępne dla widza – tłumaczy twórczyni „Kraksy”. – Na całym świecie prowadzi się eksperymenty, próby takiego zbliżenia kamery do ciała, aby je jak najbliżej widzieć, albo umieszcza się widzów między tancerzami, aby poczuli ruch. Ale to wciąż nie to. Niestety, w Rzeszowie brakuje industrialnej sali, w której można by było wypróbować różne ustawienia widowni, tak przesadzać ludzi, aż dojdzie się do punktu, w którym mięśnie widza będą spinać się w tym samym momencie co mięśnie tancerza. Chciałbym osiągnąć współodczuwanie podobne do tego, jakie występuje podczas rytualnych tańców pierwotnych kultur. Coś, co sprawia, że człowiek czuje się częścią wspólnoty. Wszyscy mamy w naturze takie pierwotne poczucie wspólnoty. Bliskość w tańcu szczególnie to umożliwia. Można poczuć, że ciało obok mnie jest takim samym jak moje. 
 
Jako twórca chciałaby zrozumieć, jak działa ciało. Sporo o nim wie. Mimowolnie obserwuje. Odczytuje przekaz. A ciało wiele o nas mówi. Więc patrząc na drugiego człowieka, widzi różne spięcia, rozpoznaje obawy, stres. – Kultura Zachodu i religia chrześcijańska ciało zawsze traktowały trochę po macoszemu – mówi. – We mnie rodziło to pewną niezgodę. Ciało potrzebowało ruchu, ekspresji, otwarcia, a to było niedobrze widziane. Jako rodzaj rozwiązłości, niepanowania nad sobą. Kojarzyło się z pogaństwem. A mnie bliższe jest ucieleśnienie umysłu, odbieranie siebie przez ciało. W nim jest tyle informacji i tyle możliwości bycia szczęśliwym, że odrzucenie go jest po prostu odrzuceniem dobrostanu.   

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy