Reklama

Kultura

Czajkowski sprawił, że skrzypce stały się moją miłością!

Z Anną Gutowską, światowej klasy skrzypaczką rodem z Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 17.04.2022
62534_gutowska
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Rzadko się zdarza, aby utalentowaną skrzypaczką została osoba, która nie od skrzypiec, ale od fortepianu zaczynała swoją muzyczną fascynację. Pani dom przepełniony był muzyką?

Anna Gutowska: Dom był pełen psów, miłości i radości, a muzyka była w dalszej kolejności. (śmiech) Nieustannie w tle, ale na drugim planie, i niekoniecznie była to muzyka klasyczna.
 
Jak więc kilkuletnia dziewczynka trafia do szkoły muzycznej?

Od dziecka uwielbiałam śpiewać i tak w moim życiu pojawiła się szkoła muzyczna. Nie było to aż tak dużym zaskoczeniem, gdyż rodzina jest muzykalna, lubimy śpiewać, niektórzy grają na różnych instrumentach i wrażliwość na dźwięki jest duża. Gdy trafiłam do szkoły muzycznej, miałam 7 lat, ale wcześniej pierwszych lekcji na pianinie udzielała mi Alicja Słysz, niestety już nieżyjąca. Z czasem muzyka zrewolucjonizowała życie moje i mojej mamy, która z wykształcenia jest lekarzem weterynarii, pasjonatką szkolenia psów ratowniczych i założycielką Stowarzyszenia Cywilnych Zespołów Ratowniczych z Psami STORAT w Rzeszowie. Mama na wiele lat poświęciła swoje pasje, by wspierać mnie i pomagać w edukacji muzycznej. Na szczęście, psy zawsze były i są w naszym domu rodzinnym, tak samo jak muzyka. Szczęśliwie udało się to połączyć. Do dziś, gdy jestem w Rzeszowie, uwielbiam odgrywać osobę zaginioną, którą psy szkolone przez mamę odnajdują w lesie.

Gdy 7-latka musiała ćwiczyć gamy i pasaże, a inne dzieci w tym czasie szły na lody, podwórko albo rower, był bunt i łzy? Szkoła muzyczna kojarzy się Pani z żelazną dyscypliną i dzieciństwem  podporządkowanym nieustannym ćwiczeniom na instrumencie?
 
Zaskoczę odpowiedzią, ale absolutnie nie! Mama przygotowała mi niesamowity plan życiowy i – odkąd pamiętam – mój kalendarz był podzielony na: obowiązki, zobowiązania oraz czas wolny. A co najważniejsze, mama nie musiała mnie do niczego zmuszać – ja od zawsze uwielbiałam muzyczne ćwiczenia. Bywało,  że przynosiłam do nauczycielki fortepianu rzeczy, które mnie zachwyciły, a to co miałam nauczyć się grać, niekoniecznie było przygotowane. Były to jednak rzadkie historie, a i tak wszystko miało związek z muzyką. 
 
W tamtym czasie mama była fenomenalnym menadżerem mojego czasu – tak układała wszystkie zajęcia  i ćwiczenia ze skrzypcami i fortepianem, że całość świetnie funkcjonowała. Wstawałam o 5 rano i  pierwsze granie miałam już od 5.30 do. 7.30.
 
Sąsiadom się podobało?
 
Tak. (śmiech) Naszą sąsiadką w szeregówce w Rzeszowie jest siostra mamy, a ciocia, czy chciała czy nie, słuchała muzyki. 
 
 
Od lewej: Robert Naściszewski, Orest Telwach i Anna Gutowska. Fot. Tadeusz Poźniak
 
Ćwiczenia były codziennie?
 
Tak. Najważniejsza jest systematyczność i konsekwencja – nie tylko w życiu muzyka. Nie bez znaczenia była i jest moja muzyczna fascynacja, co sprawiało, że od najmłodszych lat dawało mi to ogromną radość. Cieszyło mnie, że w szkole dostawałam coraz trudniejsze fragmenty do zagrania, co jeszcze bardziej przyciągało mnie do gry na instrumencie. Miałam i do dzisiaj mam charakter sportowca, co od kilku lat staram się przekazywać także moim studentom. Od zawsze dążę do jakiegoś celu, zdobywam go i natychmiast wyznaczam następny. W tym jest dużo pracy, ale i zabawy, a konfrontowanie się z trudnościami dodaje mi energii do działania. Dlatego, gdy dostawałam bardzo trudny utwór do zagrania, widziałam, jak dużo mi jeszcze brakuje, ale miałam plan, jak to osiągnąć w ciągu roku i cierpliwie do tego dążyłam. Ta ciekawość i konsekwencja towarzyszą mi, odkąd pamiętam.
 
Talent, praca i systematyczność to Pani dewiza?
 
Tak, na pewno. Bywały momenty zwątpienia, nadmiernej pewności siebie, ale w takich chwilach zawsze ratował mnie grafik rozpisany na wiele tygodni do przodu. Przez wiele lat koordynowany przez moją mamę, aż w końcu sama tym przesiąkłam i już jako nastolatka bardzo świadomie podchodziłam do grania i zawodowych planów muzycznych.
 
Pierwszy w Pani muzycznym życiu był fortepian. Kiedy pojawiły się skrzypce?
 
Miałam 8 lat i byłam w drugiej klasie szkoły muzycznej przy ulicy Sobieskiego w Rzeszowie, czyli w dzisiejszym Zespole Szkół Muzycznych nr 2 im. Wojciecha Kilara. To był drugi instrument i do dziś wspominam tę muzyczną podstawówkę jako szkołę genialną, gdzie nauczyciele po mistrzowsku motywowali wychowanków do nauki oraz ćwiczeń. Nieustannie organizowali nam koncerty i popisy uczniowskie, dzięki czemu nabieraliśmy doświadczenia scenicznego, a przede wszystkim czuliśmy się podziwiani, oklaskiwani przez rodzinę, znajomych i wychowawców. Wspaniała inspiracja dla młodych muzyków. Na tych dodatkowych koncertach zachwyciłam się koncertem Czajkowskiego i tak skrzypce stały się moją muzyczną miłością.

Nie było problemu, by skrzypce były równorzędnym instrumentem z fortepianem?
 
Pamiętam, że własnoręcznie napisałam list do ówczesnego dyrektora szkoły, nieżyjącego już Antoniego Walawendra, z prośbą, by pozwolił mi grać także na skrzypcach. Przekonywałam, że z obu instrumentów będę mieć tylko bardzo dobre oceny i poradzę sobie z ogromem ćwiczeń. Wówczas nie było przepisów, które mówiłyby, że uczeń może mieć dwa główne instrumenty, w moim przypadku fortepian i skrzypce, ale był przypis, by przy głównym instrumencie właśnie fortepian był zawsze instrumentem dodatkowym. Dyrektor Walawender  zgodził się, a moje nauczycielki, Lidia Strzelecka od fortepianu i nieżyjąca już  Dolores Sendłak, nauczycielka gry na skrzypcach, świetnie się dogadywały i pomagały mi w nauce.
 
To oznaczało dwa razy więcej ćwiczeń niż w grafiku innych dzieci.
 
Cztery razy w tygodniu miałam zajęcia z fortepianu i skrzypiec. W domu ćwiczyłam codziennie. O poranku, od 5.30 do 7.30 były skrzypce, po południu, od 16.00 do 18.00 fortepian. Niekiedy bywały zabawne historie, ale szło dobrze. 

Kiedy okazało się, że miłość do skrzypiec jest większa od miłości do fortepianu?
 
Pobyt w Szwajcarii ostatecznie przekonał mnie do skrzypiec. Już wtedy grałam dużo rzeczy kameralnych i te skrzypce stały się magnesem. Szybko zdominowały moje życie. Dziś uważam, że skrzypce są dla mnie najlepsze, choć długo obu instrumentom poświęcałam bardzo dużo czasu. Coraz częściej dostrzegałam jednak, że ćwiczenia na fortepianie rozwijają mięśnie śródręcza, kciuk, co potem bolało mnie przy grze na skrzypcach i z czasem stawało się coraz większym problemem, by na obu instrumentach osiągać najwyższy poziom. Dlatego do dziś uwielbiam grę na fortepianie i pianinie, ale już dla przyjemności, nie w salach koncertowych.  Skrzypce są bliższe mojemu temperamentowi. Także słuchowi muzycznemu, bo choć słyszę harmonicznie i melodycznie, to jednak do skrzypiec mam lepszy słuch. 

Fascynacja skrzypcami to też zasługa nauczyciela tego instrumentu ze szkoły średniej, obecnie z Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 im. Karola Szymanowskiego w Rzeszowie, gdzie uczył Panią znakomity skrzypek Robert Naściszewski, koncermistrz Filharmonii Podkarpackiej?
 
Wiele tej szkole zawdzięczam, tutaj zdałam maturę i tutaj wspaniale wykorzystałam czas. Miałam też szczęście, że moim wychowawcą był Robert Naściszewski, wspaniały nauczyciel i znakomity skrzypek.

W tamtym czasie została też Pani studentką Conservatoire du Lausanne w Szwajcarii w klasie prof. J. Jaquerod. 
 
Miałam 16 lat, gdy wyjechałam do Szwajcarii. I dopiero 14 lat później dowiedziałam się, że połowę pieniędzy na to stypendium w tajemnicy wyłożył Polak żydowskiego pochodzenia, prof. Paweł Urstein, którego jako nastolatka poznałam na Międzynarodowych Mistrzowskich Kursach Interpretacji Muzycznej w Łańcucie, a który bardzo chciał, bym rozwijała swój talent za granicą. W Lozannie spędziłam 4 lata. Maturę zdałam w Rzeszowie.
 
I szybko opuściła Pani Rzeszów, zostając w 2001 r. studentką wiedeńskiego Universitat für Musik und darstellende Kunst i pracując pod kierunkiem prof. Edwarda Zienkowskiego.
 
Marzyłam o studiach za granicą i już w Szwajcarii planowałam, że wyjadę do Wiednia, a najlepiej do Paryża na dalsze studia muzyczne. Ostatecznie została Austria i wspaniałe lata pod okiem prof. Zienkowskiego, wybitnego polskiego skrzypka, pierwszego polskiego muzyka orkiestry Berliner Philharmoniker pod dyrekcją Herberta von Karajana, twórcy tzw. polskiej szkoły skrzypcowej w Wiedniu. Na przesłuchanie pojechałam z ciekawością, bez najmniejszej tremy i z pierwszą lokatą zostałam przyjęta na studia.

Ponad 200 lat tradycji wiedeńskiego Universitat für Musik und darstellende Kunst początkowo Panią onieśmielało?
 
Nie. Od początku było to zachwycające dla mnie miejsce i takie pozostaje do dzisiaj. To jest Wiedeń, tutaj bije serce muzyki klasycznej. Miasto tętni muzyką na każdym kroku – zawsze, wszędzie i o każdej porze. Na szczęście, kończy się pandemia i znów będzie 100 imprez muzycznych dziennie! Gdzie nie odwrócimy głowy, usłyszymy Straussa, Mozarta, Haydna,  albo Beethovena. Muzyczni soliści są tutaj uwielbiani i podziwiani, widać ich na witrynach sklepowych, w programach telewizyjnych, kawiarniach, czy na okładkach czasopism.
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
W Austrii celebrytami są także muzycy klasyczni?
 
Tak, są bardzo popularni, lubiani i na ulicach wywołują ciepłe reakcje. House of Music w Wiedniu  czy budynek Filharmonii Wiedeńskiej położone są przy dużych skrzyżowaniach i rzeczą naturalną jest wtargnięcie muzyków z instrumentami w dowolnym miejscu ulicy, ale na pewno nie na pasach dla pieszych. Kierowcy zawsze pozwalają im przejść i nigdy na nich nie trąbią.
 
Piękny jest też widok wieczorową porą w metrze, gdy muzycy galowo ubrani jadą na koncert, a inni pasażerowie są tym zachwyceni. Podobnie jest, gdy wystrojeni filharmonicy latem lub wiosną na rowerach podążają przez miasto do sal koncertowych. To wszystko wpisało się już w krajobraz Wiednia i wzbudza powszechną sympatię oraz podziw. Zdarza się, że ktoś przed koncertem wstąpi na łyk kawy do kawiarni i wtedy zazwyczaj muzycy obsługiwani są za darmo.
 
Pamiętam, jak kilka lat temu pogryzł mnie w Wiedniu pies i natychmiast musiałam mieć operowaną rękę. Lekarze bardzo byli przejęci, że to dłoń skrzypaczki i otaczali mnie nieprawdopodobną opieką i staraniami. Robili wszystko, by w przyszłości nic nie ograniczało moich muzycznych występów. Rana została sklejona, nie było mowy o zakładaniu szwów.
 
Przez cały rok sale koncertowe w Wiedniu są pełne?
 
Tak. To nieprawdopodobne, ale wiedeńczycy uwielbiają muzykę i nie ma w tym grama przesady. Wszystkie loże, balkony, nawet miejsca stojące na koncerty zazwyczaj są sprzedane. Także studenci, którzy mają duże zniżki, muszą się nabiegać, by zarezerwować wcześniej miejscówki. Codziennością są widoki, gdy na dywanach w salach koncertowych siedzą kompozytorzy z całego świata z partyturą na kolonach, a obok nich studenci. Wszystko dlatego, że Sala Musikverein kończy się dwoma ogromnymi filarami, a za nimi są tzw. miejsca stojące, gdzie młodzi muzycy siedzą albo leżą z partyturami. Do Opery i Sali Musikverein biletów zniżkowych nie można zamówić – trzeba przyjść dużo wcześniej przed koncertem, odstać swoje w kolejce, ale potem można usłyszeć najlepszych muzyków na świecie w przepięknym miejscu za niewielkie pieniądze. 

W Wiedniu równie mocno kocha się skrzypce jak fortepian?
 
Tak, ale największą miłością obdarza się orkiestrę. W wielowiekowej tradycji wiedeńczyków są wieczory w winiarniach z muzyką na żywo, a tam zazwyczaj usłyszeć można: klarnet, gitarę, kontrabas, czasem też skrzypce. Austriacy to naród, który gra z dziada pradziada – w górach, przy winobraniu, czy w gospodzie. I gdy się głębiej zastanowić, to ukochał smyczki ze względu na koncerty kameralne. Muzyki fortepianowej jest mniej.
 
Tradycja muzykowania w domach prywatnych na kameralnych koncertach ciągle jest żywa w Wiedniu i Austrii?
 
Tak, właściciele historycznych posiadłości systematycznie organizują takie koncerty na około 100 osób. Można kupić bilet i wybrać się na taki koncert. Publiczność je uwielbia – przypominają nieco koncerty, jakie podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie odbywają się w Sali Balowej Muzeum-Zamku. Wiele jest też występów w kościołach. Sama grywałam w takich miejscach i są to bardzo miłe przeżycia. Wspaniałe mam wspomnienia chociażby z biblioteki w Hofburgu, czy z koncertu w pałacu Schönbrunn.
 
Wychodzi Pani na scenę, zapalają się światła i…
 
Kocham być na scenie. Udziela mi się energia widowni – od dziecka tak to odczuwam. Zazwyczaj muzyk na ulicy jest niczym nie wyróżniającą się osobą, ale wychodzi na scenę i błyszczy.
 
Na jakich skrzypcach Pani gra?
 
Mam wspaniałe, prawie 40-letnie skrzypce z pracowni szwajcarskiego lutnika Fabrice'a Girardina, z którymi prawie nigdy się nie rozstaję. To bardzo intymny i osobisty instrument. Są obok mnie w samochodzie, samolocie, w domu i w podróży. Żaden muzyk nie lubi, by ktoś obcy dotykał jego skrzypce. Jednocześnie są bardzo wymagającym instrumentem. Półtorej godziny na scenie to jest ogromny wysiłek fizyczny. Tempo, prędkość wymagają nieustannego trzymania formy fizycznej. Dlatego dużo biegam i pływam. Dzięki temu kręgosłup i ręce są w formie. I gdyby tylko doba mogła być dłuższa… Oprócz muzyki tak wiele rzeczy mnie interesuje: książki, kino, spotkania z przyjaciółmi, gotowanie. Wszystko to jest dla mnie bardzo ważne. 
 
Jak muzycznie kojarzy się Pani Rzeszów?
 
Kocham to miasto i Filharmonię Podkarpacką. Tutaj się wychowałam i uwielbiam tutaj wracać. Wspomnienia są dla  mnie bardzo ważne.
 
Wzruszenie jest za każdym razem?
 
Tak. Rzeszów mnie ukształtował, nie tylko muzycznie i choć  nie mieszkam tu już 20 lat, przed każdym koncertem towarzyszą mi ogromne emocje.

Do jakiego Rzeszowa Pani wraca?
 
Tego samego, ale coraz większego. (śmiech)Wychowałam się w Śródmieściu, jako dziecko miałam park blisko domu – dziś w tym miejscu stoi Galeria Rzeszów. I choć tęsknię za parkowymi alejkami, galerię też polubiłam. Niezmiennie uwielbiam wędrować ulicą Grunwaldzką i 3 Maja, zajrzeć do Alei pod Kasztanami i innych zakątków Rzeszowa. To ciągle jest kameralne, bardzo przyjazne miasto.
 
Podobnie jak Filharmonia Podkarpacka?
 
Tak, dla mnie na zawsze pozostanie kameralnym, domowym miejscem. Uwielbiam tutejszą publiczność, poznaję wiele twarzy na widowni, a piątkowe wieczory są dla niej nie tyle wydarzeniem towarzyskim, jak to bywa w Wiedniu, ale czasem z muzyką, którą słucha sercem. Ludzie tutaj są otwarci, serdeczni. W Wiedniu czuć dyplomatyczną ostrożność w kontaktach. Ale to naturalne. Gdy grałam w Japonii, Chile albo Iranie, na widowni też czułam inny rodzaj energii. Każda publiczność jest dla mnie ważna, a muzyka posługuje się cudownym, uniwersalnym językiem.
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Wiedeński Universitat für Musik und darstellende Kunst, gdzie otrzymała Pani dyplom z wyróżnieniem, od 2016 roku jest też miejscem pracy, gdzie kształci Pani młodych skrzypków. 
 
To ważna część mojego życia – bardzo lubię pedagogikę. To mnie pasjonuje i staram się łączyć karierę wykładowcy akademickiego z  koncertami skrzypaczki, bo uwielbiam scenę. Wszystkie te aktywności są dla mnie tak samo ważne. Podobnie jak wykłady na Międzynarodowych Kursach Muzycznych im. Z. Brzewskiego w Łańcucie oraz w wielu innych miejscach na świecie, m.in. w Iranie, Japonii, Chinach, we Włoszech, Meksyku, Chile, czy w Gruzji. 

Planując koncerty i kursy stara się Pani tak układać grafik, by polecieć w najdalsze zakątki świata?
 
Zdarza się, bo uwielbiam podróże (śmiech) Bardzo lubię zwiedzać i byłam na wszystkich kontynentach z wyjątkiem Australii. Ciągle najbliższy jest mi język polski, ale biegle posługuję się też niemieckim, francuskim i angielskim, a w rosyjskim się porozumiewam. Mam wspaniałe wspomnienia z Iranu – cudowny naród, bardzo inteligentni ludzie i rozkochani w muzyce. Niezapomniane są koncerty w Japonii, gdzie melomani są przesympatyczni. W dodatku uwielbiają muzykę klasyczną i koncerty, a te, jeśli przedłużą się nawet do dwóch godzin, wzbudzają w nich entuzjazm, nigdy zniecierpliwienie.

Po koncercie w Japonii, jak bardzo trzeba przestawić się mentalnie, by wystąpić przed publicznością w Chile?
 
Bardzo. W Ameryce Południowej muzyka płynie w żyłach jej mieszkańców. Trzeba umiejętnie dobrać program i mieć szczęście, by szybko nawiązać kontakt z publicznością. Jednocześnie nigdy nie można ulegać stereotypom i melancholijny repertuar kierować do Japończyków, a żywiołowy do słuchaczy w Chile. Przewrotność, niedopowiedzenie, tajemniczość są w muzyce konieczne. Wszędzie ludzie kochają piękno i nieważne, czy robią to dyskretnie, czy spontanicznie, zawsze chodzi o emocje, jakie muzyka ze sobą niesie.

Polacy w te emocje też się dobrze wpisują?
 
Jak najbardziej –  mamy piękne tradycje muzyczne i światowej sławy kompozytorów. Do tego wybitnie utalentowaną młodzież, która znakomicie sobie radzi na najlepszych uczelniach muzycznych na świecie. Jesteśmy otwarci, serdeczni, a szkoły muzyczne podstawowe i średnie mamy na bardzo wysokim poziomie. Wprawdzie coraz częściej pojawiają się u nas „azjatyccy” rodzice, którzy uważają, że im trudniejszy program muzyczny da się dziecku, tym lepiej, co akurat jest nieprawdą, to ciągle więcej jest profesjonalnej i bardzo dobrej edukacji. Cieszą mnie wśród moich studentów osoby z Polski, z Podkarpacia, z Sanoka. Pod opieką mam młodą, bardzo utalentowaną skrzypaczkę Melisę Skubisz, ale na pewno doczekam się też młodego muzyka z Rzeszowa. 

Dziś w równym stopniu jest Pani solistką, jak i kameralistką?
 
Bardzo lubię kameralistykę, dla każdego muzyka to świetne doświadczenie. Wspólne granie jest ogromnie inspirujące. Słuchacze też uwielbiają koncerty kameralne. I niewykluczone, że jeszcze zaskoczę, także w Rzeszowie, występami w składzie kameralnym. Często jestem pytana, czy myślę o stałym składzie kameralnym, ale to jest szalenie trudne przedsięwzięcie. Pamiętam, jak w Rzeszowie powstał kwintet smyczkowy ARSO Ensemble, który tworzą koncertmistrzowie i soliści Orkiestry Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego – skrzypkowie Robert Naściszewski i Orest Telwach, altowiolista Piotr Gajda, wiolonczelistka Anna Naściszewska oraz kontrabasista Sławomir Ujek. Uwielbiam ich i marzę, by z nimi zagrać jeszcze kilka rzeczy. Z zespołami kameralnymi jest zaś tak, że praca wspólna bywa trudna w realizacji. Wśród członków pojawiają się zobowiązania rodzinne, koncertowe i różne inne, co utrudnia zgrać wszystkie terminarze. Wśród zawodowych muzyków żartujemy, że taki zespół składa się z flegmatyka, choleryka, lenia i głównego organizatora. W kilku projektach kameralnych, które tworzyliśmy w Wiedniu, zawsze przypadała mi rola organizatora i chyba już mnie to zmęczyło. Bardziej marzy mi się koncert dla Rzeszowa, dla mojego miasta.

Co chciałaby Pani zagrać dla Rzeszowa? Bardziej kompozycje Henryka Wieniawskiego, albo Mieczysława Karłowicza, czy jednak Piotra Czajkowskiego i Wolfganga Amadeusza Mozarta, bo emocje w takich koncertach są chyba różne?
 
Dźwięki polskich kompozytorów zawsze wywołują wzruszenie, przywołują wspomnienia. Uwielbiam Wieniawskiego, Karłowicza, Kilara, mim że ten ostatni nie napisał nic solowego na skrzypce. Bardzo też lubię Schumanna i Brahmsa. Uwielbiam Beethovena i Bacha, który jest dla mnie ukochanym kompozytorem. W Karłowiczu i Wieniawskim słychać nasze tańce, melodie i pieśni polskie. Żydowskie i cygańskie melodie też lubię, a klezmerski klimat jest mi bardzo bliski. Gdyby Rzeszów organizował Festiwal Żydowski bardzo chciałabym na nim wystąpić. Rzeszów i Galicja to idealne do tego miejsce.
 
Anna Gutowska, znakomita skrzypaczka, rzeszowianka, która kilka tygodni temu wystąpiła w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie. Towarzyszyli jej filharmonicy rzeszowscy pod batutą Michaela Maciaszczyka w programie z utworami Karłowicza i Mozarta. Absolwentka wiedeńskiego Universitat für Musik und darstellende Kunst pod kierunkiem prof. Edwarda Zienkowskiego, gdzie w  2007 r. otrzymała dyplom z wyróżnieniem i nagrodę Ministerstwa Kultury uzyskując tytuł magistra sztuki. Laureatka wielu konkursów krajowych i międzynarodowych, m.in.: III miejsce oraz Nagroda Towarzystwa im. H. Wieniawskiego na Ogólnopolskim Konkursie Skrzypcowym im. St. Serwaczyńskiego w Lublinie (1996); I miejsce na Konkursie Młodych Talentów w Moudon/Szwajcaria (1998); I miejsce na VI Międzynarodowym Konkursie Skrzypcowym ,,Andrea Postacchini” w Fermo we Włoszech (1999); III miejsce na Międzynarodowym Konkursie Kameralnym wraz z Trio Itoyaka w Trondheim/Norwegia (2000); I miejsce na Konkursie Muzycznym Interpretatorów Polskiego Pochodzenia organizowanym przez Polską Akademię Nauk w Wiedniu (2005); I miejsce na Międzynarodowym Bałtyckim Konkursie Skrzypcowym w Gdańsku (2006); II miejsce – srebrny medal oraz nagroda specjalna międzynarodowej wymiany kulturalnej na X Międzynarodowym Konkursie Muzycznym w Osace w Japonii (2009). Wielokrotnie występowała jako solistka z czołowymi polskimi orkiestrami (Sinfonia Varsovia, orkiestra Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy, Filharmonii Bałtyckiej w Gdańsku, w Rzeszowie, Olsztynie, Łodzi, Capella Bydgostiensis) oraz ze Slovenską Filharmonią Bratysława, czy Orchestre du Chambre du Lausanne w Szwajcarii. Występuje jako solistka i kameralistka.

Fotografie do wywiadu zostały wykonane w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy