Jaromir Kwiatkowski: Szerszej publiczności dała się Pani poznać w kampanii wyborczej w 2011 r., kiedy to grupka młodych, urodziwych działaczek PiS wzięła w niej czynny udział, mając za zadanie ocieplenie wizerunku partii i prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Przylgnęło do Was wówczas miano „aniołków Kaczyńskiego”. Jak Pani wspomina tamten czas?
Anna Schmidt-Rodziewicz: Bardzo miło. Wiele osób twierdziło, że to mało fortunne sformułowanie, które deprecjonuje kandydatki do parlamentu. Również część dziennikarzy próbowała nadać mu pejoratywne znaczenie.
Próbowano udowadniać, że jedynym Waszym atutem jest uroda.
Tak. Próbowano z nas zrobić „paprotki”. Ja w ogóle nie czułam się urażona tym sformułowaniem. Znam swoje silne i słabe strony. Mam za sobą 12 lat pracy dla kierownictwa PiS, jestem ideowo i emocjonalnie związana z tym ugrupowaniem. Zafascynowała mnie wizja Polski braci Kaczyńskich – jako kraju silnego wewnętrznie i zewnętrznie. To był afrodyzjak, który na mnie podziałał i sprawił, że zamarzyła mi się praca dla śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i dla Jarosława Kaczyńskiego. Wielu moich znajomych podśmiechiwało się z tego; uważali, że to niemożliwe, by osoba z małego miasteczka, bez żadnych znajomości, trafiła do świata wielkiej polityki. I to jeszcze do braci Kaczyńskich, którzy słynęli z tego, że otaczają się ludźmi zaufanymi i sprawdzonymi. Dano mi tę szansę. Nie ukrywam, że moją kartą przetargową była praca magisterska na temat fenomenu PiS, któremu w 2001 r., kilka miesięcy po powstaniu partii, udało się wprowadzić jej reprezentację do parlamentu. Tak się zaczęła moja współpraca z PiS. Nie wzięłam się znikąd w kampanii prowadzonej przez „aniołki Kaczyńskiego”; ale w mojej karierze politycznej była to rzecz wtórna.
Pracowała Pani w centrali partii…
Nie tylko. Byłam też członkiem gabinetu politycznego w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Współpracowałam też z Kancelarią Prezydenta i śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim.
Lata spędzone w centrali PiS, gdzie poznała Pani wszystkich liderów partii, włącznie z prezesem, pewnie sprawiły, że nie czuła się Pani zagubiona na sejmowych korytarzach.
Nie, w ogóle nie czułam się zagubiona. Kilkanaście lat pracy dla PiS-u wymagało kontaktów z parlamentem, więc korytarze sejmowe i procedury legislacyjne nie stanowiły dla mnie żadnej tajemnicy. Jest to mój poselski debiut, natomiast w sensie merytorycznym przygotowywałam się do tej funkcji przez wiele lat. Bardzo przydatna była też wiedza programowa. Pierwsze duże wyzwanie, które mi powierzono, kiedy przyszłam do pracy w Prawie i Sprawiedliwości, to było tworzenie programu wyborczego partii w wyborach w 2005 r. Programu – jak się okazało – podwójnie zwycięskiego.
Czy w ciągu tych pierwszych miesięcy kadencji parlamentarnej było coś, co Panią zaskoczyło – zarówno pozytywnie, jak i negatywnie?
To, co się dzieje w Sejmie, w ogóle mnie nie zaskakuje, bo to „powtórka z rozrywki” sprzed 10 lat. Wtedy było dokładnie tak samo: ogromny atak opozycji, frustracja, ontologiczna niemoc w kwestii pogodzenia się z porażką. Jednak dotychczasowe doświadczenie nauczyło nas, że trzeba robić swoje. Przygotowaliśmy program reform w państwie, na który Polacy zagłosowali. Doszło do precedensu politycznego: pierwszy raz po 1989 r. jedna partia ma samodzielną większość parlamentarną, bez konieczności tworzenia koalicji.
Spór między PiS-em a opozycją to starcie dwóch krańcowo różnych wizji Polski. Jednak sami posłowie mówią, że na sali sejmowej jest często ostro, a w kuluarach posłowie różnych partii razem śmieją się, dowcipkują. Czyż polityka nie stała się trochę teatrem?
Nie sposób się z tym, przynajmniej w części, nie zgodzić. Wielu posłów pracuje już którąś kadencję z rzędu, trudno więc, by nie okazywali sobie elementarnej uprzejmości. Jeżeli chodzi o opozycję, mam poczucie, że te ataki to zwykły teatr. Brakuje z ich strony merytorycznej dyskusji; to klasyczne "bicie piany". Zupełnie inaczej pracuje się w komisjach. Oczywiście, posłowie różnią się tam poglądami, ale ta dyskusja ma łagodniejszy przebieg.
W naturę demokracji jest wpisany spór. Natomiast obecny spór w Polsce osiągnął zdecydowanie zbyt wysoką temperaturę.
Na pewno nie możemy się zgodzić na sytuację, kiedy torpeduje się wolny, demokratyczny wybór Polaków. Polacy w wyborach zdecydowali, jaki ma być układ sił w parlamencie; postawili – i to w sposób znaczący – na inną wizję Polski. Ten wybór należałoby uszanować. Wydaje się, że opozycja ma z tym problem. Mam nadzieję, że się otrząsną.
Co Pani uważa za swoje najważniejsze dokonanie po pół roku obecnej kadencji Sejmu?
Sporo czasu poświęcam na pracę w okręgu, bo wyborcy mają poczucie deficytu, jeśli chodzi o kontakt z parlamentarzystą. Posłowie mają zwykle dwa biura poselskie, ja mam aż cztery. Bardzo dużo czasu zajmuje mi też załatwianie w ministerstwach spraw związanych z okręgiem.
Nie wiem, czy jest rzecz, którą mogę uznać za największy sukces. Każda sprawa jest ważna, ale gdybym miała wskazać jedną, to po półrocznych moich staraniach, które rozpoczęłam na własną rękę, a potem udało mi się zaangażować innych parlamentarzystów z Podkarpacia, poprzez zapytania poselskie, dyskusje z trybuny sejmowej, spotkania w Ministerstwie Skarbu czy z zarządem PGNiG, udało mi się doprowadzić do tego, że niedługo będzie ogłoszony program rewitalizacji przemysłu naftowo-gazowego na Podkarpaciu. Poprzednia ekipa zdegradowała ten przemysł, zlikwidowano punkty gazu, chociażby w Lubaczowie, zdegradowano potężny zakład gazowniczy w Jarosławiu, który zatrudniał 600 osób, a w tej chwili zatrudnia tylko 40. Mamy niewykorzystane złoża nafty i gazu w okolicach Przemyśla, Sanoka i Krosna. Na skutek złych decyzji, stricte politycznych, nie mających odzwierciedlenia w mądrej restrukturyzacji i mądrym zarządzaniu tym sektorem gospodarki, polikwidowano te zakłady i poprzenoszono centrale do miejsc, gdzie w ogóle nie powinny się znaleźć. Dziś, dzięki moim półrocznym staraniom, uda się to odwrócić. Wracamy z przemysłem naftowo-gazowym na Podkarpacie.
Przed wyborami parlamentarnymi, a nawet wcześniej – kiedy zasiadała Pani w podkarpackim sejmiku, nie brakowało głosów, które chciały widzieć w Pani „spadochroniarkę” z Warszawy.
W Jarosławiu jest mój dom rodzinny, a moja praca w Warszawie stała się – jak teraz mogą się przekonać wyborcy – moim atutem. Nabrałam ogromnego doświadczenia, co ułatwia mi pracę w Sejmie, a także – co również bardzo ważne – kontakty z mediami. Społeczeństwo chce słyszeć i widzieć, co poseł ma do powiedzenia, co robi. Wielu posłów, którzy dopiero rozpoczynają polityczną karierę, ma z tym problem. Jarosław Kaczyński, kiedy w trakcie kampanii wyborczej przyjechał do Jarosławia, aby mi udzielić osobistego wsparcia, powiedział na spotkaniu przedwyborczym: „Pani Anna jest osobą, którą znają wszyscy i która zna wszystkich”. I to prawda. Mam bardzo dobre kontakty z członkami rządu i przez to udaje mi się załatwiać większość spraw – no chyba że naprawdę jest to sprawa z kategorii niemożliwych.
Jakie jest Pani poselskie credo?
Służba wyborcom. Tak obiecywałam w kampanii i taki jest mój sposób wykonywania tego mandatu. Przyjmuję bardzo wielu wyborców, czasami dyżury trwają do późnych godzin. Nie wprowadzam żadnych ograniczeń. Oczywiście, nie w każdej sprawie mogę pomóc, choć ludziom się czasem wydaje, że poseł może wszystko. Ale każda osoba zostanie przyjęta i wysłuchana. Czasem musi czekać krócej, czasem dłużej, bo nie mogę zaniedbywać obowiązków parlamentarzysty w Warszawie, szczególnie że tam zapada większość decyzji dotyczących okręgu.
A poza tym, jak Pan widzi, werwy mi nie brakuje. Jestem kobietą, która – gdy się ją wypycha drzwiami – wchodzi oknem. W moim przypadku sprawdza się powiedzenie: „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”.
Anna Schmidt-Rodziewicz, posłanka na Sejm VIII kadencji. 37 lat, urodziła się i mieszka w Jarosławiu. Ukończyła studia z zakresu socjologii na Wydziale Nauk Społecznych KUL. Pracowała jako nauczycielka języka angielskiego, a także jako urzędniczka w Starostwie Powiatowym i Urzędzie Miasta w Jarosławiu. Następnie pracowała w centrali PiS w Warszawie. W latach 2005-2007 była członkiem gabinetu politycznego w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów; później została doradcą ds. społecznych wiceprezesa PiS, Adama Lipińskiego. W 2011 r. bezskutecznie kandydowała do Sejmu w okręgu krośnieńsko-przemyskim. Wraz z kilkoma młodymi działaczkami brała aktywny udział w kampanii wyborczej PiS. Media grupę tę określiły mianem „aniołków Kaczyńskiego”. W 2014 r. została wybrana do podkarpackiego sejmiku. W 2015 r. uzyskała mandat poselski w okręgu krośnieńsko-przemyskim, otrzymując 16 134 głosy – trzeci co do wielkości wynik wyborczy w okręgu. Działaczka społeczna, współorganizatorka akcji charytatywnych. Hobbystycznie: pianistka (absolwentka Państwowej Szkoły Muzycznej w Jarosławiu).