Bez kategorii

Pewna fotografia z Nagyvárad

Nazar Varnava
Dodano: 18.04.2021
resize (1)
Share
Udostępnij

To starodawne zdjęcie w sepii, przedstawiające okazałą kamienicę, jest w bardzo dobrym stanie. Okazuje się, że i budynek wciąż stoi nienaruszony w formie, cegła w cegłę. Tylko nie ma już ogromnego szyldu z fotografii, który głosił, że to dom i interes o żeńskiej nazwie „Rosenzweig Rosa”. Teraz nazywają go patriarchalnie „Casa Goldstein”. Dom Goldsteinów został zbudowany według projektu architekta Ferencza Sztarilla w stylu siedmiogrodzkiej secesji w roku 1910. Ma niewiele zdobień, podobnie jak inne projekty Sztarilla w węgierskim Nagyvárad.

Miasto różnie nazywano. Po łacinie Magnovaradinum, po niemiecku Großwardein, w jidysz Grojswardejn, po polsku Wielki Waradyn lub Warad Wielki, po rumuńsku Oradea, dawniej Oradia Mare lub Oradea Mare; Turcy nazywali je Varat, a Węgrzy Nagyvárad.
Goldsteinowie do końca utrzymywali, że mieszkają w Nagyvárad, bo kiedy tam przybyli, przed rozpadem Austro-Węgier w 1918, zanim Oradea znalazła się w granicach Rumunii, ponad dziewięćdziesiąt procent tej społeczności stanowili Węgrzy. Po drugim arbitrażu wiedeńskim miasto powróciło do Węgier w 1940. W wyniku traktatu paryskiego w 1947 ponownie znalazło się w granicach Rumunii; a faktycznie już w 1944, po wyzwoleniu. Wtedy w domu Goldsteinów, od kilku miesięcy, nie było już właścicieli.
Budynek wyróżnia się tym, że stoi na planie trapezu oraz tym, że ma na rogu cylindryczną wieżę wspornikową. Jeśli się dobrze przyjrzeć, architektura tej wieży ze swoimi ryzalitami przypomina kwiat – łodygę zwieńczoną pąkiem róży. Czyli że Rosenzweig Rosa zamówiła architektoniczny motyw róży u słynnego w tej części Europy Sztarilla, symbolizujący jej imię i nazwisko panieńskie – ją samą. Czyli że identyfikowała się z różą – królową kwiatów – na filarze solidnie ukorzenionej kolczastej łodygi, strzegącej dostępu do swojej szlachetnie urodzonej głowy. Widać stać ją było na metaforyczne ekstrawagancje ku uciesze oczu i historii sztuki. W końcu była potomkinią szacownego rodu, w prostej linii od starego Goldsteina, znamienitego rabina z Mako, pisarza i religijnego przewodnika.

Docierając do pewnych danych historycznych, użyłam słownika internetowego, który przetłumaczył słowo „ryzalit” (po rumuńsku „rezalit”) na polskie słowo „jutty” lub „jutta”. A Jutta to przecież Judyta po niemiecku. A Judyta to najstarsza córka Rosenzweig Rosy, po mężu Goldstein. Żaden z moich znajomych architektów nie potwierdza istnienia słowa „jutta” w odniesieniu do ryzalitu. Hm…
Wydaje mi się czasem, że w trakcie pisania towarzyszą mi jakieś duchy przeszłości. Wchodzą w moje słowa i nadinterpretują niektóre sceny. Wrzucają mi do tekstu złote kamyczki jak paradoksalne znaki drogowe.

Na balkonie drugiego piętra widać małą dziewczynkę. To musi być Goldstein Judith, Judyta, Jutta. Na balkonie pierwszego piętra pokojówka Goldsteinów podlewa kwiaty. Zobaczyłam to zdjęcie po raz pierwszy w książce biograficznej Diti Ronen, kiedy poznałam ją w Tetowie, muzułmańskim mieście w Macedonii. Drugi raz zobaczyłam je w Tel Awiwie, odwiedzając Diti w jej domu. Wtedy dotarło do mnie, że imię Diti, którego moja żydowska przyjaciółka używa jako pisarka, to skrót od Judith. Czyli Diti to Judyta, która imię otrzymała po swojej babce, dziewczynce z balkonu na starej fotografii w sepii.

Na kolorowym zdjęciu cyfrowym ja sama stoję przed „Casa Goldstein” w roku 2016 w rumuńskim mieście Oradea, które kiedyś było węgierskim Nagyvárad. Stoję tam ciekawa tego wysokiego, niegdyś wytwornego, domu sprzed ponad stu lat. A zwłaszcza ciekawa tamtych ludzi, którzy zostawili tu swoje cienie, zapachy, dźwięki i ciszę. Niespokrewniona ani niespowinowacona z nimi. Mam jednak z tym domem jakiś tajemniczy związek przypadku. On sprawia, że idę tropem historii jego mieszkańców, którzy stąd nagle wyszli w piękny wiosenny dzień. Mężczyzna z elegancką walizką, kobiety na wysokich obcasach, dzieci w odświętnych ubrankach. Śni mi się, że wychodzę im naprzeciw, macham na powitanie i pytam, dlaczego nie wrócili do domu na szabas. Zadaję wiele pytań, ale nie słyszę, w jakim języku do nich mówię. Budzę się z tego snu i wpadam w inny, skołowana, bo uświadamiam sobie, że nie znam ani niemieckiego, ani węgierskiego, ani hebrajskiego.

A dlaczego szyld „Rosenzweig Rosa”, a nie „Rosa Rosenzweig”? Bo widocznie tak jest poważnie. I urzędowo. Jak w rejestrze alfabetycznym. Najpierw nazwisko, a potem imię. Alfabetyczny spis rodzinnych nazwisk z imionami niedługo się rozrośnie. Wyjdzie z tego szyldu, ze szkolnych zeszytów, prywatnej listy dłużników, którzy z czasem z dłużników przepoczwarzą się w nienawistników. Wyjdzie z rejestrów w urzędach w Nagyvárad i wejdzie do rejestrów w obozach pracy, w obozach koncentracyjnych, do spisu żywych i martwych. Spisu skrupulatnego, chronologicznego, alfabetycznego. Ordnung muss sein!
Po wielu miesiącach obcowania z tym tekstem dowiedziałam się, że w języku węgierskim, podobnie jak w chińskim, japońskim i wietnamskim, nazwisko zwyczajowo występuje przed imieniem. Po prostu kraje, w których te języki są w użyciu, tak mają i już. A zakład gorseciarski Rosy powstał przecież na Węgrzech. Przypadkiem więc, lub profetycznie, ta węgierska tradycja wpisała się w życiorys rodziny Goldsteinów z zapisanym w nim alfabetycznym porządkiem obowiązującej buchalterii, przedwojennej i wojennej.

Rosenzweig Rachel Rosa, urodzona w roku 1870, zanim poślubi swojego wujka, rówieśnika, Goldsteina Shlomo, mieszka kilka lat w Ostrawie na Słowacji u ciotki Goldstein Esther, zwanej Esty. Ciotka jest bogata i bezdzietna. Prowadzi ogromny zakład produkcji gorsetów. W Ostrawie Rosa, jak i jej młodzi krewni, nie tylko studiuje Torę, ale też przyucza się do prowadzenia zakładu produkcji gorsetów. Tam widuje Salomona, swojego przyszłego męża jak się potem okazuje, którego zna od dziecka. To najmłodszy brat jej matki.

Około roku 1908, po odpowiednim szkoleniu i odpracowaniu tej edukacji u ciotki Esty, która wkrótce stanie się też jej szwagierką, Rosa wyrusza na poszukiwanie miejsca, gdzie mogłaby poprowadzić samodzielny interes gorseciarski. Wybiera Nagyvárad na Węgrzech, blisko granicy z Rumunią. Tam nie ma jeszcze interesu Goldsteinów ani Rosenzweigów. No i tamtejszym kobietom brakuje porządnych gorsetów. Wkrótce Rosa zatrudnia około trzydzieści pięć pracownic, bo ma coraz więcej klientek. Wydaje awangardowe katalogi mody, w których prezentuje swoje autorskie gorsety. „Mme Rosenzweig Róza”, „Nagyvárad, Szalárdi-utca 9”, „Eredeti Rosenzweig modell”, „Ezelőtt párisi most Berlini gumi-fűző csak 2 rugóval, egészen gummiból, egyedül elárusító helye Magyarországon”. Jest znana w całym mieście, wzbudza podziw i szacunek. Jest kobietą interesu, obywatelką Węgier, zagorzałą syjonistką, żoną i matką, a po latach też szczęśliwą babką.
Za młodu, będąc w Ostrawie, Rosa poznała Leibovitza Israela Nissana, swojego kuzyna, przyszłego pisarza i dziennikarza, który potem poślubi piękną sefardyjkę i zamieszka z nią w Budapeszcie. Ich córka, Leibovitz Hanna, zostanie żoną Fishera Eliezera. Fisher Jannosh, syn Hanny i Eliezera, przed wojną przyjedzie do Izraela jako dziewiętnastolatek, aby studiować na Uniwersytecie Hebrajskim. Zmieni nazwisko Fisher na piękny wyraz Shafir. Kiedy wybucha wojna, zostaje wcielony do Armii Brytyjskiej, walczy z Niemcami w Europie i awansuje na oficera. Jego rodzice, jak tysiące innych żydowskich szczęśliwców (wielu i tak niewielu), przeżyją wojnę w Budapeszcie dzięki bohaterowi ze Szwecji, sekretarzowi ambasady Raoulowi Wallenbergowi. Przyjadą do Izraela w roku 1949, ale nigdy do końca nie zintegrują się z tamtejszymi Żydami, może dlatego, że nie nauczą się hebrajskiego. Albo odwrotnie, nie nauczą się hebrajskiego, dlatego nie zintegrują się z tamtejszymi Żydami. Na Węgrzech ich ojczystymi językami były węgierski i niemiecki. W Izraelu nie wystarczyło im to, że zawsze modlili się po hebrajsku.

Po wojnie, w domu Goldsteinów w Jerozolimie, Rosa aranżuje małżeństwo swojej, ocalałej z Holokaustu, wnuczki Edith z wnukiem Leibovitza Israela Nissana. Podobnie jak w przypadku Rosy i Salomona, młodzi są dalszymi krewnymi. Syn Hanny i Eliezera, przystojny Shafir Jannosh, poznaje w domu babki piękną Friedman Edith i natychmiast zakochuje się w niej z wzajemnością. Młodych zbliża też to, że oboje urodzili i wychowali się na Węgrzech. Po wojnie, która dla Edith oznaczała faszyzm-Holokaust-Birkenau-Stutthof-Marsz Żywych-powrót do domu w Nagyvárad (do którego nie miała już wstępu)-Braszów (gdzie lizała wojenne rany ciała i duszy)-Bukareszt (gdzie w żydowskiej organizacji odpracowywała pozwolenie na emigrację), w 1947 roku młoda kobieta, jak tysiące ocalałych Żydów, ląduje w wymarzonym Izraelu. Zaczyna od obowiązkowej pracy w kibucu, jak większość młodych osiedleńców.

Edith, zwana Pizzi, jakiś czas po wojnie zmieni imię, aby zmylić sobie samej historyczne tropy i przestać identyfikować się z Friedman Edith z obozowej listy w Stutthofie. W Izraelu, swojej nowej ojczyźnie, nazywa się Sahava lub Zahava, co oznacza Golda, czyli Złota. Ten wybór etymologicznie nawiązuje do „Edith” – „bogatej dzięki walce”, a równocześnie jest symbolicznym gestem zachowania cząstki pamięci po swoich przodkach, Goldsteinach. Zahava i Jannosh Shafirowie zostają rodzicami dziewczynki i chłopca. Dziewczynka to Judith Shafir, zwana Diti, po mężu Diti Ronen, żona Nissana, matka pięciorga dzieci, akademiczka, poetka. To ona, Diti, czyli Judyta, podarowała mi tę historię razem z rodzinną fotografią w sepii.

Rosenzweig Rosa, po mężu Goldstein Rosa, prababka Diti Ronen, miała talent nie tylko do interesów i aranżowania małżeństw. Miała też nosa do wojny i pogromów. Uświadomi to sobie za późno, dlatego siedem lat wcześniej, kiedy w roku 1932 wyjeżdża z Nagyvárad do swojej ziemi obiecanej, bez obaw pozostawia w Europie nie tylko interes i dom z szyldem „Rosenzweig Rosa” w stylu siedmiogrodzkiej secesji, z motywem róży, ale też dwoje dorosłych dzieci z rodzinami. Rosa wierzyła mocno w powstanie państwa żydowskiego już od roku 1925, kiedy to założono Unię Syjonistyczno-Rewizjonistyczną, która przyciągnęła do Palestyny tysiące imigrantów. Duża liczba Żydów uważała wtedy państwo Izrael za nierealną utopię. Nawet Albert Einstein tak myślał. Ale nie Rosenzweig Rosa. Ona miała nosa do interesów, aranżowania małżeństw, polityki i pogromów. Do Palestyny Rosa i Salomon zabierają sześcioro pozostałych dzieci. Także wiele fotografii. Na przykład zdjęcie z małą Judytą na balkonie, które jest przyczynkiem do tego opowiadania. Wtedy jeszcze Rosa nie wie, że wyjeżdżając, ocala siebie, większą część swojej rodziny i fotografie w sepii.

Dwie córki Rosy i Salomona postanawiają pozostać w Nagyvárad. Ktoś musi przejąć zakład produkcji gorsetów o nazwie „Rosenzweig Rosa”. Zostaje dawna dziewczynka z balkonu, teraz dorosła Friedman Judith – najstarsza córka Goldsteinów (poślubiona przez Friedmana Aharona, zwanego Arunem), z dwójką dzieci, synem i córką. Dziewczyna to Friedman Edith (jako że jest najmłodsza, wołają na nią Pizzi), późniejsza Zahava, przyszła żona Fishera vel Shafira Jannosha, przyszła matka Diti Ronen, od której zaczęła się moja zażyłość z fotografią w sepii. Kiedy Pizzi dorasta, wiele razy pisze do babki Rosy listy o tym, że marzy o wyjeździe do Palestyny. Jej matka Judith była jednak tradycyjna i nie wyobrażała sobie, aby córka podróżowała sama, nie będąc mężatką. Nawet kiedy Pizzi w roku 1944 kończy dwadzieścia dwa lata, wciąż, według matki, nie nadaje się do samotnych podróży po świecie. Judith nie przypuszcza, że lada dzień, prawie cała ich europejska rodzina, w bydlęcym wagonie, rozpocznie swoją śmiertelną podróż w jedną stronę. Powróci z niej cudem jedynie Edith, zwana Pizzi. I spełni swoje marzenie o życiu w Ziemi Izraela. Ale wtedy to już będzie zupełnie inne marzenie.

W Nagyvárad zostaje również młodsza córka Rosy – Bezi, czyli Goldstein Erzsebet, po mężu Just Erzsebet. Bezi to ciotka Pizzi, ale obie są na oko w podobnym wieku. Pizzi jest panną, a Bezi to młoda mężatka z dziećmi. Jej dzieci mają na imię David i Jehosua. Kiedy myślę o ludziach, którzy wyszli z domu Rosenzweig Rosy, najpierw przychodzą do mnie twarze jej wnuków, choć są niewidzialne. Projekcje umysłu jak sny nie żądzą się prawami ziemskiej fizyki. Widzę te dzieci wtulone w ramiona Aruna, oddalające się wzdłuż peronu w Birkenau. Czy ramiona i plecy Aruna niosące twarze siostrzeńców swojej żony Judyty to ostatni kolorowy obraz dzieci w głowie ich matki Bezi? Tak wyraźny, z każdym dniem coraz wyrazistszy, że aż się w końcu przejaskrawi. Razi, boli, kole oczy, oślepia zmysły.

Wojna zastaje Rosenzweig Rosę, po mężu Goldstein, w Palestynie. Tam seniorka rodu przeżyje istne przyśpieszenie historii świata i własnej rodziny, jak miliony innych ludzi na całym świecie w owym czasie. Przeżyje zaocznie drugą wojnę światową i Holokaust.

Po wojnie dowie się że, 21 czerwca 1944 w Tel Awiwie, przeżyła ostatni spacer swoich wnuków niesionych przez wujka Aruna, oświetlonych środkowoeuropejskim światłem na peronie w Birkenau. Światłem słońca, które w tym samym czasie świeciło nad nią w Azji Zachodniej, jak gdyby nigdy nic.
W dalekim deszczowym kraju, który jeszcze niedawno nazywał się Polską, dzieci Bezi – David i Jehosua, w ramionach wujka Aruna, umierają z nim razem w tej samej godzinie, a może w tym samym kwadransie, a może w tej samej minucie. Bo są za starzy, bo są za młodzi, bo są za mali, bo są za słabi, bo są niepotrzebni, bo obóz KL Auschwitz-Birkenau jest przepełniony, bo dostawa cyklonu B nie przyszła na czas. Bo są Żydami. Bo.
Kilka dni później Rosa przeżyje śmierć córki Judith, byłej dziewczynki z balkonu na fotografii w sepii. Dowie się o tym po wojnie.

Dokładnie tego samego dnia, 21 czerwca, siedemdziesiąt lat później, zabieram Diti Ronen, czyli Judytę z domu Shafir, do Muzeum Auschwitz-Birkenau pod Krakowem. Planując to wydarzenie nie miałam pojęcia o zbieżności tych dat. Słowo honoru! Czysty przypadek. A jeśli nie ma przypadków?
Diti jest pierwszym członkiem swojej rodziny, który odwiedza po wojnie obóz koncentracyjny, gdzie zagazowano jej dziadka Aruna oraz Davidka i Jozuę w jego ramionach. Kilka dni później umiera na tyfus babka Judyta, była dziewczynka z mojej fotografii w sepii, po której Diti otrzymała imię.

Diti szuka w Birkenau baraku o numerze 32; zna topografię obozu z relacji Erjok, przyjaciółki mamy, współwięźniarki. Jej matka Pizzi, więźniarka Birkenau i Stutthofu, uczestniczka Marszu Żywych, domniemana ofiara sowieckich żołnierzy, nie powiedziała wiele na temat Holokaustu i innych spraw wojennych. Prawie nic nie powiedziała. Erjok wspomniała kiedyś, że strach pierwszych dni „na wolności”, kiedy oficjalny Marsz Żywych się zakończył, a zaczął się ten nieoficjalny marsz życia i śmierci, był podobny do strachu zwierząt na polowaniu. Był nawet większy niż strach w obozach. Na pewno całkiem inny. Kobiety jechały i wędrowały głównie nocami, zamaskowane, z twarzami posmarowanymi czarną pastą do butów. W świetle dziennym ich jasne twarze były zbyt atrakcyjne dla wyposzczonych dzikusów wyzwalających Polskę. Zbyt pociągające do gwałtu, mimo wycieńczonych fizjonomii, wystrzępionych ubrań, nieatrakcyjnych zapachów wojny w każdym zakamarku ich młodych ciał.
Zagrażający im oprawcy śmierdzieli wojną jeszcze intensywniej. Zdarzało się, że już z daleka unosił się smród nadciągających wojsk.

Pizzi nie pamiętała ani jednego szczegółu z tych dni spędzonych w drodze nie wiadomo dokąd. Wyparła je. Jej jedyne wspomnienie z terenów nazywanych Polską, to majowy ranek w 1945 na posadzce dworca w Krakowie, gdzie wraz z dwiema przyjaciółkami spędziła noc, a tam twarz znajomego Żyda jak twarz zbawiciela, który ją rozpoznał i pomógł im opuścić tę nienawistną krainę. Już do końca kobiety identyfikowały ów straszny czas z owym strasznym krajem, dlatego nigdy potem nie rozważały wyjazdu w tamtym kierunku. Po wojnie jeździły do wielu państw Europy. Edith, czyli Zahava, z córką Diti pojechały nawet do Oradei w komunistycznej Rumunii, aby sprawdzić, czy dom Rosenzweig Rosy, ich dom rodzinny, nazywany przez miejscowych „Casa Goldstein”, wciąż stoi. Wciąż stał.
Paradoksalnie, po wojnie ofiary Holokaustu odwiedzały też Niemcy Zachodnie. Nigdy nie wróciły do Polski.

Za moją namową do Polski „wraca” Diti w imieniu ich wszystkich. Po raz pierwszy „wróciła” tu w roku 2013.
Diti milczy i patrzy, szuka czegoś w pamięci, idzie, wraca i znów patrzy i milczy. W końcu mówi, że w Birkenau nie ma już baraku numer 32. Tego, w którym przebywały Erjok, Pizzi i babka Judith wraz z innymi kobietami z Nagyvárad. Jest przerażający tłum. Są turyści stłoczeni w ciasnych, chaotycznych szeregach – exodus setek ludzi mówiących ściszonymi głosami w różnych językach. To jest obraz znany jej z wyobraźni, który chciałaby wyprzeć. W tym miejscu znów jest dzieckiem Holokaustu.

Selekcja decyduje o tym, kto jest słaby i spisany na straty, jak wadliwy towar na targu. Dzieci są słabe z założenia. Idą prosto do gazu. Tego dnia, 21 czerwca 1944, w KL Auschwitz-Birkenau, kiedy nie tylko obozowe budynki z cegły, ale nawet dobudowane kolejne i kolejne drewniane baraki, są przepełnione, nie obowiązuje paragraf wyjątków ani paragraf zawahania. Dzieci w ramionach Aruna – na lewo. Na prawo – młode i piękne Fünf Prinzessinnen – Pizzi, Bezi, Erjok, Zuzzi i Agi. No i matka Pizzi – Judith, też na prawo. Nie jest już młoda, ma czterdzieści dwa lata, ale wygląda jeszcze całkiem, całkiem. Może się do czegoś przyda.

Judith jednak nie zdąży się przydać; niecały tydzień później umiera na tyfus. Kapo ma gdzieś to, co się dzieje z żydowskimi więźniarkami w baraku przydzielonym jej do pracy. Nie lubi swojego zajęcia. Jest sfrustrowana. – Skończycie w kominie krematorium – krzyczy.

Kapo jest tu od czterech lat. Zazdrości więźniarkom z Węgier tych kilku ostatnich lat wolności i wygód normalnego świata, kiedy ona już tu była, zmuszona do pracy w obozie. Nie wrzeszczy tylko na Judith, dawną dziewczynkę z balkonu z mojej fotografii w sepii. Jakiś głos wewnętrzny mówi jej, że Judith jest ważna. Ważna prawie tak, jak ważny może być drugi człowiek. Wszystkie więźniarki to śmiecie, ale nie Judith. Goldstein Judith, najstarsza córka Rosenzweig Rosy, wzbudza respekt. Kiedy umiera na tyfus, kapo każe Fünf Prinzessinnen czytać Księgę Psalmów, Tehilim, za duszę zmarłej. Pizzi odmawia odmówienia modlitwy, jest niewierząca. Kapo jej grozi, więc Pizzi bierze Księgę Psalmów i udaje, że się modli za duszę swojej matki. Trzeba w Boga wierzyć, mówi kapo. Czy ta kapo miała na imię Rachel czy Rebekah?

Ta sama kapo ratuje później Pizzi przed kolejną selekcją, tylko dlatego, że Pizzi była córką Judith. A Judith była ważna. Prawie tak ważna, jak ważny może być inny człowiek. Więc kapo ratuje Pizzi przed selekcją, która kieruje kobiety do obozowego domu publicznego. Pizzi jest młoda i bardzo ładna, a prostytutki muszą być ładne. Kapo wypycha dziewczynę z kolejki i z impetem wtrąca do ciężarówki. Pizzi jest lekko ranna. To niewielka cena za to, że nie zostaje SS-mańską kurwą. Czy Tehilim za duszę matki pomógł? Przecież córka tylko udawała, że się modli. A może szczera niewiara też ma swoją cenę w niebie? I może zasłużyć na cud. I jak się nazywała ta kapo? Rachela czy Rebeka?

18 grudnia 1944 w Stutthofie, Bezi, druga córka Rosy, zamarza z zimna, siedząc na kamieniu przed barakiem. Umiera oślepiona myślą, że nie zdążyła pożegnać synów, Davida i Jehosuę, chłopców z ramion szwagra Aruna. Obok baraku, w śniegu, koleżanki gołymi rękami kopią dla niej mogiłę. Ich palce przymarzają do ziemi. Kobiety mają wrażenie, że paznokcie im odpadają i wpadają do grobu Bezi.

21 lipca 1944 roku, ocalałe w KL Auschwitz-Birkenau Fünf Prinzessinnen – Pizzi z młodą ciotką Bezi i trzema koleżankami z Nagyvárad, zostały przetransportowane do obozu koncentracyjnego w Stutthofie w Prusach Zachodnich. Dla tego miejsca był to czas kulminacji transportów. Baraki są przepełnione do granic niemożliwości. W barakach Żydówek natychmiast pojawiają się przypadki tyfusu. Komendant zarządza kwarantannę. Baraki żydowskie odseparowuje się od reszty ogrodzeniem z drutu. Racje żywnościowe stają się jeszcze mniejsze, choć i tak, do tej pory, były najmniejsze w całym obozie. Ze strachu przed zarazą, nawet nadzorcy do nich prawie nie zaglądają. Głód, smród, pomór. Ale najgorsza jest nuda. Nic się nie dzieje. To gorsze niż wszystko inne. Nic to piekło. Bo przecież nie czyściec. Czyściec to proces oczyszczania, a tu jest odwrotnie. Ciała i wszystko inne jest coraz brudniejsze. A dusze są chore na Nic.

Kilka miesięcy wcześniej, zanim wszystkie wszy opuszczą stygnące ciało Just Erzsebet z domu Goldstein, zwanej Bezi, zanim ona zamieni się w oszroniony kamień, w momencie gdy Pizzi razem z przyjaciółkami, Zoltan Elizabeth, zwaną Erjok, jej młodszą siostrą Zuzzi oraz Stern Agnes Feigą, zwaną Agi, spuszczą ją na moment z oka, pojawi się ptaszek. Ptaszek jest malutki i jest jednym z wielu latających nad obozem. Ten teren pachnie nie tylko zarazą. Ta ziemia pachnie też drzewami, bagnami i niedalekim Morzem Bałtyckim. Zwłaszcza latem.

Edith, zwana Pizzi, ubrana w workowate giezło z przydziału (nawet pasiaków zabrakło w 1944, a cywilne ubrania się przetarły wraz z naskórkiem), idzie do tak zwanej latryny i naturalnie kołysze dwudziestodwuletnimi biodrami, a może kołysze jeszcze bardziej niż zwykle, bo jest przyparta fizjologiczną potrzebą. Myśli tylko o tym, aby się doskonale skoncentrować i nie osunąć do nasypu. Codziennie, co noc, ktoś tonie w tym gównie. Nie ma dla nich w obozie choćby prostych latryn, jakie były w świetnie zorganizowanym KL Auschwitz-Birkenau. Nie ma rzędu barakowych sedesów jeden przy drugim, jak porządne koryta w stajni lub chlewie, z wypolerowanego drewna. Nie ma ich jeszcze i już nie będzie.

Ptaszka namierza i zestrzeliwuje młody, przystojny niemiecki oficer i podarowuje wracającej z latryny więźniarce Pizzi, numer obozowy 51247. Nie wiadomo, czy z dumy, nudy czy czułości. Czułości do ptaszka. Podaje na otwartej dłoni z taką ostrożnością, jakby ofiarowywał drogocenny, kruchy przedmiot lub przekazywał świętą hostię. Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, oto jest bowiem ciało jego. Albo co najmniej przekazywał jej znak pokoju. Pokój Pański niech zawsze będzie z tobą. Ptaszek jest wciąż ciepły. Potem jedna z Księżniczek przyrządzi ptaszka na maśle jak tradycyjny bechinalt z kurczaka. Każda zje kilka gramów jego ciała (może jednak zrobią to bez Bezi; ona od czasu rozstania z dziećmi w Birkenau nie potrzebuje zapachów i smaków ani żadnego ciała). Pomoże im w tym blokowa, Czeszka, która chowa swoje dziecko w składziku. Wszystkie są w zmowie milczenia w sprawie nieżywego ptaszka i żywego dziecka. Mają szczęście do tej Czeszki. Jest bardziej ludzka niż kapo w Birkenau. Rachel czy Rebekah?

Od 1942 roku do obejmowania funkcji kapo, blokowych i innych nadzorców do pilnowania więźniów przysyłano kryminalistów i kryminalistki, głównie z Niemiec lub z innych obozów koncentracyjnych. A i wśród więźniów też zdarzali się kryminaliści. Były tam wszystkie kategorie kryminalne i wszystkie narodowości po obu stronach historii. Nic więcej nie wiemy o Czeszce, nie znamy nawet jej imienia. Wiemy, że jest lepsza od żydowskiej kapo w Birkenau. Racheli czy Rebeki?

Jak to się stało, że Friedman Edith, zwana Pizzi, nie ma tatuażu z numerem obozowym? Wszyscy, którzy przeszli przez KL Auschwitz-Birkenau, mają numer.
A Pizzi nie ma i już! Zabrakło tuszu dokładnie wtedy, kiedy kolejka doszła do niej. Tę obozową historię swojej matki Diti powtarza od czasu, jak uporała się z wypieraniem Holokaustu. Wydawało się jej, że się uporała.

Okazuje się jednak, że to jest osobista wersja Pizzi, niezorientowanej w obozowej biurokracji i systemie tamtejszych zarządzeń. To jest projekcja Pizzi, pragnącej zachować coś osobistego z tej komuny pogromu. Choćby kawałek swojej skóry nieskażonej pamięcią.

W KL Stutthof więźniowie mieli numery przyszyte na ubraniach. Tatuowano tylko w Auschwitz. Jednak nawet w KL Auschwitz-Birkenau nie tatuowano więźniów w tak zwanym depozycie, na przykład węgierskich Żydówek, przybyłych w 1944, przeznaczonych do dalszej wywózki. Wersja z nagłym brakiem barwnika do tatuażu należała do Pizzi i jej wiary w cuda, chociaż ona przecież nie wierzyła w Boga. Jednak Bóg wierzył w nią. To wystarczyło.

W KL Stutthof obowiązywała inna formuła rejestru niż w KL Auschwitz-Birkenau. Stutthof był pierwotnie obozem internowania ludności polskiej połączonym z funkcją likwidacji polskiej inteligencji z Pomorza. Przestawienie się na międzynarodowy obóz koncentracyjny szło zatrudnionym tam Niemcom opornie. Na dodatek od czerwca 1944 zaczęły przychodzić potężne transporty żydowskich więźniów z Węgier. SS-mani nie wyrabiali się z robotą.

Więc w KL Stutthof Friedman Edith miała swój numer obozowy 51247, starannie zapisany w opasłej księdze pewną siebie ręką; i ten sam numer przyszyty do giezła. Nie był wytatuowany na ręce Edith. Była to sprawa logistyki obozowej, a nie dostatku czy braku tuszu, jak już ustaliliśmy. Aksamitna skóra Pizzi przetrwała Holokaust nietknięta tatuażem. Nie przetrwało giezło ani żaden z baraków, w których przebywała w Birkenau, Stutthofie, Elbing.
Przetrwał zapis „Friedman Edith” uwieczniony czarnym atramentem w księdze obozowej. Obok, w rubryce „Haftart” – napis odciśnięty pieczęcią: Sch. H. politisch. Czyli że niby Pizzi była więźniarką polityczną. Jak Erjok. I Bezi. I Agi. I Zuzzi. Fünf Prinzessinnen – to pięć więźniarek politycznych. Całe strony więźniów politycznych. Całe kolumny. Całe księgi.
Nie pomogła administratorom ze Stutthofu ta hipokryzja przypisywania win politycznych tak wielu więźniom. Po wojnie, w procesach zbrodniarzy obozowych ze Stutthofu, sądzonych było łącznie siedemdziesięciu dwóch SS-manów i sześć nadzorczyń. Większość z nich otrzymała karę śmierci i została powieszona w Gdańsku na oczach dwustu tysięcy gapiów. To tylko część, liczącej około dwa tysiące ludzi tamtejszej załogi SS, która powinna była stanąć przed sądem.

Około 20 listopada 1944 roku powstał podobóz Elbing Brückenkopf (Przyczółek Mostowy Elbląg). Tam, pod koniec grudnia 1944, przewieziono Cztery Księżniczki z macierzystego obozu w Stutthofie. Stamtąd około tysiąc żydowskich więźniarek wyjeżdżało codziennie do pracy przy budowie umocnień wojskowych wokół Elbląga. Do ewakuacji, w styczniu 1945, dotrwało trzysta czterdzieści jeden więźniarek. W Stutthofie wydawało się, że warunki bytowania nie mogą być gorsze. W Elbing okazało się, że jednak może być jeszcze gorzej. Ale praca, choćby ponad siły, to było Coś. A przedtem nie było Nic – doskonale pusta przestrzeń spadająca w przepaść czasu.

Kiedy w podobozie Elbing Pizzi skaleczyła sobie rękę przy pracy, nie było w tym niczego wyjątkowego. W końcu codziennie ktoś się kaleczył, chorował lub umierał. Śmierć po zamarznięciu Bezi nie robiła na Vier Prinzessinnen aż takiego wrażenia, więc po co sobie zawracać głowę skaleczeniem pięknej ręki Pizzi. A może właśnie po śmierci Bezi śmierć stała się ich najpoważniejszym i najszlachetniejszym wrogiem? Takim, któremu można stawić czoła lub poddać się z godnością. Z ludzkim wrogiem nie ma co zaczynać, ale z wrogiem-śmiercią warto walczyć. Śmierć gra fair, człowiek-wróg nie.

I Erjok, ośmielona przez śmierć, odważyła się napyskować do młodego strażnika w swoim Hochdeutsch. – Jeśli natychmiast nie zawieziecie Friedman Judith do lekarza, będziecie mieć poważne kłopoty. To jest córka słynnego filozofa Arthura Schopenhauera, który mieszka tu niedaleko, w Danzig. On ma wielkie wpływy i po wojnie może wynagrodzić albo wpędzić w poważne kłopoty.
Erjok dobrze trafiła. Młody niemiecki strażnik, chłopczyna o blond włosach i niebieskich oczach, oczywiście słyszał w szkole o tym wielkim niemieckim filozofie, ale nie pamiętał, w jakich latach żył. W 1945 młodzian myślał już tylko z utęsknieniem o końcu wojny i oczekiwanych profitach za wierną służbę dla Rzeszy.
Tym sposobem Pizzi trafiła do niemieckiego lekarza w Elbing. Pojechała tam z Erjok i w obstawie dwóch strażników. W poczekalni przychodni dziewczyny zobaczyły mężczyznę czytającego niemiecką gazetę. Na wszystkich szpaltach widocznych stron nagłówki krzyczały „Krieg!”. To było cudowne uczucie dowiedzieć się, że jest wojna. Bo nawet najstraszniejsza wojna to było Coś, a od wielu miesięcy więźniarki miały głównie Nic. A Nic jest najgorsze. Nie ma niczego gorszego niż Nic. Wydawało się, że już tylko Nic może im się przydarzyć. I prawie nic więcej niż Nic. A Nic nie ma żadnych fizycznych parametrów, więc wojna to była pierwsza nadzieja na Coś, co da się wyobrazić. Zanim przyszła druga – życie.
Nie dowiedziały się wtedy, że ich rodzinne miasto Nagyvárad, w październiku 1944, zostało zdobyte przez Armię Czerwoną, na razie nieoficjalnie wróciło w granice Rumunii i znów nazywa się Oradea.

Lekarz był bardzo zdziwiony, że więźniarki obozu Stutthof mówią literacką niemczyzną. Przecież tam siedzą sami kryminaliści! Od 1939 roku pisano w niemieckiej prasie, że w obozie Stutthof są osadzeni bandyci, oprawcy, podpalacze i podżegacze.

Pizzi dostała mały opatrunek na rękę i ogromny na brzuch. Pod bandażem wokół jej wychudłej talii schowano jedzenie; taką ilość, która nie wzbudzała podejrzeń. Od tamtej pory codziennie powtarzała się ta sama trasa i ta sama procedura opatrywania ran Pizzi. Niezależnie, w umówionym rogu obozu, o stałej porze, przerzucano przez mur bochenki chleba dla więźniów. To był cud. Śmierć była w odwrocie. A słowo wojna odmawiano w ustach jak szmone esre.

A dlaczego Stern Agnes Feiga, zwana Agi, została w rowie? Dlaczego żydowskie przyjaciółki zostawiły ją na mrozie gdzieś po drodze do Mikoszewa, jakieś kilkanaście kilometrów od obozu? A może nieco dalej, w drodze do Cedrów Wielkich? Przecież żołnierze niemieccy konwojujący Marsze Żywych strzelali do wszystkich tych, którzy zaniemogli, choćby tylko przycupnęli osłabieni. Każda z kolumn otrzymała swoją eskortę, składającą się z Kolonnenführera, Unterführera oraz czterdziestu Wachpostenów (uzbrojonych w pistolety maszynowe, granaty i dwa karabiny maszynowe), nadzorczyń, podoficera SS, Blockführerów oraz SS-manów z psami. SS-mani z eskorty otrzymali też wyraźne instrukcje, żeby wszystkie próby ucieczki lub przygotowań do buntu łamali w sposób bezwzględny przy użyciu broni palnej.

Kiedy Niemcy zaczęli likwidować obóz w miarę zbliżania się wojsk radzieckich, opracowali dokładny plan marszruty dla więźniów obozu Stutthof wraz ze wszystkimi jego podobozami. Więźniowie byli im potrzebni jako żywe tarcze. No i żołnierze mieli rozkaz, aby tych, co wytrzymają trudy Marszu, doprowadzić do Niemiec, na roboty w tamtejszych obozach pracy. A co najmniej zatrzeć ślady po obozach koncentracyjnych tu, na Mierzei Wiślanej.
I kiedy przyszła pora na wymarsz konwoju, w którym znalazły się kobiety z baraku Żydówek, Agi zaniemogła. Od jakiegoś czasu miała problem z nogą i już pierwsze kilometry Marszu wyczerpały jej siły. Przyjaciółki, choć same wycieńczone, podtrzymywały ją napędzane niepojętą mocą. W końcu Agi się poddała. Zostawcie mnie, błagała. Więc zostawiły ją w przydrożnym rowie bez wiary w cuda.
Cud się jednak zdarzył i po paru latach Vier Prinzessinnen spotkały się w Tel Awiwie. Agi powiedziała, że swoje życie zawdzięcza szwedzkim lekarzom.

Moja przyjaciółka, Judith Ronen, zwana Diti, która kiedyś podarowała mi fotografię w sepii, w roku 2017, w Muzeum Stutthof, w pokoju z wizytówką „Archiwum” na drzwiach, mówi, że Agi zawdzięcza swoje życie NATO. Ja przytakuję, czym obie narażamy się na parsknięcie śmiechem tam obecnych. Dopowiadam, że „zawdzięcza aliantom”, a oni znów parskają. Niestety, Diti i ja nie znamy dobrze historii drugiej wojny światowej. Organizacja NATO powstała w 1949, a likwidacja KL Stutthof miała miejsce w 1945. Diti zmieszana mówi, że to nerwowy lapsus. Rozumiem ją, bo sama padłam ofiarą kontaminacji. No tak, ale jak z rowu w Prusach Zachodnich w Rzeszy Niemieckiej Agi trafiła do Szwecji?

Ktoś ją znalazł żywą w rowie i prawdopodobnie zaniósł lub zawiózł z powrotem do Stutthofu, bo to było blisko, zgadujemy. A tam wciąż wychodziły transporty. W ostatnich byli ci SS-mani, którzy mieli rozkaz skrupulatnej likwidacji obozu do końca, w ramach realizacji koncepcji martwej i spalonej ziemi. Ordnung muss sein. Nie wszyscy maszerowali w konwojach. Wielu więźniów transportowano morzem. Przy okazji niektórych topiono jeszcze przy brzegu, trzęsąc łodzią tak mocno, że najsłabsi i najbardziej pechowi wypadali za burtę. Ostatnie barki były wypełnione ostatnimi SS-manami i ostatnimi więźniami Stutthofu, którzy jeszcze jakoś poruszali się o własnych siłach. Niemcy mieli uzasadnioną nadzieję, że Sowieci, a tym bardziej Polacy, nie będą strzelać do więźniów. I takim sposobem wiele ocalałych, niezbombardowanych, niepotopionych barek docierało do Szwecji, gdzie stacjonowali alianci i Czerwony Krzyż. Barek pełnych Niemców, Żydów, Polaków, Czechów, Holendrów, Belgów, Francuzów, Norwegów, Duńczyków, Finów, Litwinów, Łotyszy, Węgrów, Słowaków, Austriaków, Turków, Szwajcarów, Rosjan, obywateli Luksemburga, Liechtensteinu i więźniów innych narodowości. Na pełnym morzu w jednej łodzi – oprawcy i ofiary w drodze do Szwecji. A tam międzynarodowa organizacja Czerwonego Krzyża pomagała wszystkim rannym.

Ale kto zaniósł Agi do obozu? – drążę. Kto się odważył narazić SS-manom? Polacy? A może ludność niemiecka zamieszkująca na tych terenach w przeważającej większości? Pani Danuta Drywa, historyczka z Muzeum, wyjaśnia, że ludzie zatrudnieni przez faszystów przy konwojach mieli za zadanie przechwytywanie chorych i dostarczanie ich z powrotem do obozu. Taka załoga składała się głównie z Niemców, także miejscowych, później też Ukraińców, Łotyszy lub volksdeutschów pochodzących z Rumunii czy Słowacji.

Agi miała szczęście, na ogół w trakcie Marszu Żywych, zwanym też Marszem Śmierci lub Marszem Głodu, większość chorych została zastrzelona natychmiast. Wręcz szczęście niepojęte miała, bo Marsze ze Stutthofu właśnie, jak i z Auschwitz-Birkenau oraz z Gross-Rosen, to Marsze najsłynniejsze nie tylko z powodu swojej długości, ale też z „porządków transportowych”. W drodze z Mauthausen, Buchenwaldu, Dachau oraz z innych obozów SS-mani też nie robili sobie kłopotu, na miejscu zabijali słabych. Ordnung muss sein!
Może Agi wiedziała o selekcjach przed wymarszem i dlatego stanęła tego dnia na obie nogi i szła dopóki mogła? Może wszystkie wiedziały, że chorym w „rewirze” wstrzykują zastrzyki uśmiercające?

26 stycznia o godzinie szóstej rano obóz Stutthof opuściła ostatnia, IX kolumna, licząca około tysiąc sześćset kobiet, więźniarek z tak zwanego Nowego Obozu. Były to przede wszystkim Żydówki, Polki i Rosjanki. Czy były wśród nich Cztery Księżniczki? Na pewno trzymały się razem. Czy dotarły kolejką wąskotorową do Mikoszewa, potem promem na drugi brzeg Wisły, a następnie pieszo do miejscowości Cedry Wielkie? Czy to wtedy zaniemogła Agi? Odpadła jej odmrożona skóra na stopie, jak oberwana podeszwa. Kobiety na chodzie poszły dalej na zachód. Do chodaków, zwanych klumpami, przylepiał im się śnieg. Stopy stawały się bałwankami śnieżnymi. Niektóre więźniarki osuwały się pod ciężarem bałwanków. Konwojenci dobijali padające ciała. Te, które wciąż szły, potykały się o trupy. Nie dostarczono kuchni polowej, mimo pisemnych rozporządzeń i w tym przypadku słynny niemiecki Ordnung okazał się nieporządny. Głód zbierał coraz większe żniwo. Odzież się rozpadała i mróz parzył Księżniczkom skórę. Może miały liczne odmrożenia i biegunkę? Na pewno nastały jeszcze większe mrozy i zawieje śnieżne, które dobijały kolejnych ledwie żywych. Może konwój mijały wozy z trupami? Na pewno mijały. Na pewno Niemcy je gnali, bo Rosjanie byli tuż-tuż. „Stutthof idzie!”, rozchodziło się po okolicy i ludzie pokonywali czasem wiele kilometrów, aby to tylko zobaczyć, a miłosierni i odważni – żeby pomóc. Może podczas drogi miejscowi podrzucali im chleb? Na pewno ryzykanci podrzucali, mimo plakatów głoszących, że jest to karane śmiercią. Od tego podrzucania zginęło jeszcze więcej skrajnie głodnych więźniów, bo wychylali się z szeregu Marszu i obrywali od nadzorców serią z automatu. Marsz żeńskiej kolumny numer IX dotarł do Pruszcza Gdańskiego. Tam kobiety zostały zakwaterowane w barakach podobozu żydowskiego na terenie lotniska. Czy 27 stycznia 1945, pomiędzy Cedrami Wielkimi a Pruszczem, pod osłoną mgły, Księżniczki uciekły razem Eugenią Kacówną i jej matką Leją? Czy raczej zostały i 28 stycznia wyruszyły z Pruszcza w dalszą trasę prowadzącą przez Kolbudy, Niestępowo, Żukowo, Przodkowo i Pomieczyno, przez Łebno do Luzina, dokąd dotarły 4 lutego 1945? A może potem załadowano je na barki jak Genię Rosental? Na drugim brzegu grupami zaprowadzono do stajni i zamknięto? A następnego dnia po śniadaniu szły dalej? I czy gdy doszły do jakiegoś miasteczka, zamknięto je w kościele? I potem znów szły? I czy te, które odstawały, Niemcy rozstrzeliwali z motocykli? Pozostające przy życiu na pewno szły na Lębork. Po drodze miejscowa ludność gapiła się. Jakaś kobieta weszła w tłum więźniarek, rozrzuciła ciastka i uciekła. Ale Niemcy nie dali więźniarkom zebrać tych skarbów. Kiedy w następnych dniach wieśniaczki wynosiły jedzenie na drogę, Niemcy strzelali do nich. Ludzie dobrze wiedzieli, że Stutthof idzie i niewidzialne ręce wciąż kładły przy drodze kartofle i chleb. SS-mani zmienili więc trasę i zaczęli prowadzić kobiety polami. Kolumny szły całymi dniami. Czy na którymś z postojów koleżanki z Nagyvárad postanowiły uciec z Genią Rosental i trzynastoletnią Żydówką z Łotwy? I czy wtedy wszystkie razem schroniły się koło Lęborka w chacie polskiej rodziny aż do 10 marca 1945, kiedy do wsi wkroczyły wojska radzieckie? A może zbiegły później z Ludwiką Lady, Żydówką z Łodzi, i schronienia udzieliła im niemiecka gospodyni aż do 9 maja 1945? A może poszły dalej w Marszu i w Luzinie zostały zakwaterowane na trzy dni w dwóch kościołach, katolickim i ewangelickim, oraz w stajni jednego z polskich gospodarzy? Tam miejscowi zorganizowali szybką pomoc żywnościową dla więźniów. Zebrali chleb oraz to, co było pod ręką i od razu zabrali się do gotowania. Wiejskie dziewczyny odwracały uwagę SS-manów, przynosząc im ze sklepu alkohol i papierosy. Czy potem, z Luzina, Księżniczki wyruszyły w konwoju przez Kostkowo i Rybno do obozu w Toliszczku? Na pewno nie było ich wśród tych trzystu kobiet, które zmarły na dotychczasowej trasie, liczącej około sto siedemdziesiąt kilometrów. Czy w Toliszczku zakwaterowano je razem z tysiąc trzystu innymi więźniarkami w opuszczonym majątku niemieckim? To znaczy poupychano w chlewach i szopach tak ciasno, że nie dało się nawet stać swobodnie. Wciąż jednak ktoś umierał i robiło się luźniej. W końcu można się było położyć. Na zewnątrz wypuszczano je na godzinę i wtedy zabierano trupy i liczono kobiety żywe. Te miały przydział sto pięćdziesiąt gramów chleba na pięć dni. Do tego ćwierć litra codziennej racji niesolonej polewki z rzepy pastewnej. Wody pitnej nie było. Piły z kałuż i rowów. Tam już nie było pomocy miejscowych. Tam niemieccy gospodarze trzymali sztamę z SS-manami. Wkrótce w Toliszczku wybuchła epidemia tyfusu. Więźniarek było coraz mniej. Panowała też dyzenteria. W ramach „rekonwalescencji” kobiety wypędzano na zewnątrz w bieliźnie, pomimo mrozu. Niemiecki lekarz nazywał to gimnastyką. Zaś akcja odwszawiania polegała na zanurzeniu ubrań w beczce z płynem dezynfekcyjnym. Mokrą odzież trzeba było zaraz włożyć na siebie, bo brakowało miejsca do suszenia. Czy 10 marca chore zostały w Toliszczku? Czy Księżniczki były na tyle mocne, aby kontynuować Marsz w kierunku Rybna? Jeśli poszły dalej, to razem z innymi zostały wyzwolone przez Armię Czerwoną w pobliżu wsi Zamostne. Natychmiast dziewięćset kobiet rozpierzchło się grupkami w różnych kierunkach, wśród nieznanych kniei, domów, ludzi i obcych języków. A może już wcześniej „czarni” je opuścili? Może kiedy niemiecka eskorta uciekła pod osłoną nocy, Księżniczki dostały od starosty miasteczka przepustki na przejazd koleją, ale odmówiły ze strachu, że wywiozą je na Syberię? Może wędrowały potem bez chleba i wody w niewiadomym kierunku? Może ich nogi sczerniały i spuchły? Może ktoś im ofiarował chleb z serem? Może zachorowały na tyfus? Może trafiły do szpitala? Może trafiły do miejscowych gospodarzy? Może gospodarze ich nie przyjęli? Może to byli Polacy? A może Niemcy? Może „na wolności” NKWD poddało je śledztwu? – Jakim cudem przeżyły KL Stutthof? – dziwili się. Może były zmuszone przeprowadzać bydło, które Sowieci zabrali Polakom? Może chciano je wysłać do Rosji, do kołchozu, razem z tymi zwierzętami? Może Rosjanie już wtedy zwracali się do nich per obywatelka – grażdanka? Może wyskoczyły z pociągu jadącego do jakiegoś punktu zbornego? Na pewno nie ufały punktom zbornym. Na pewno nie były już tymi samymi dziewczynami sprzed wojny, córkami, siostrami, siostrzenicami, bratanicami, dziewczynami swoich narzeczonych. Wychowane przez Birkenau, Stutthof, Elbing, Marsz Żywych, drogę donikąd oraz Nic, teraz były niczyje. Posłuszne Niczemu, oprócz swojego zwierzęcego instynktu. Natychmiast zapragnęły wyprzeć z pamięci tamte dni, żeby żyć. Wyparcie było jak woda i chleb. Na pewno wszystko wyparła Pizzi. Tak bardzo była tego głodna. Pamiętała siebie, swoje ciało, esencję egzystencji. Nie pamiętała niczego więcej.
Ktoś jednak musiał im pomagać na tej obcej drodze. Pizzi, Erjok i Zuzzi szły i jechały donikąd, ale ruch był lepszy niż postój. Jechały pociągami, samochodami, głównie jednak szły po zachodzie słońca na obolałych nogach, brudne, głodne i zmarznięte. Miejscowi musieli im dawać jakieś jedzenie, jakiś nocleg. Zimą i wczesną wiosną, w tej szerokości geograficznej, w łachmanach, bez ciepłej strawy, trudno przeżyć choćby jedną dobę. Ktoś je musiał jakoś ratować. Chciał nie chciał, ale musiał. Strach strachem, ale musiał. Musiał lub musiała lub musieli. To prosta dedukcja.

Po minie Diti wnioskuję, że ona jednak wierzy tylko w Szwedów. W sekretarza ambasady Raoula Wallenberga ratującego Żydów na Węgrzech i tych innych Szwedów, którzy uratowali życie i zdrowie Agi w Szwecji. Diti wierzy w Szwedów, choć Szwedów nie było w Stutthofie ani w Toliszczku, ani w Zamostnem, ani w Krakowie. Wtedy Szwedów w wyzwalanej Polsce nie było wcale. Ani żadnych innych zachodnich aliantów nie było. Byli czerwonoarmiści, Polacy i Niemcy.
Wyrazy „PolacyRosjanieNiemcy” Diti wymawia jednym ciągiem. Jeden po drugim, bez przecinków, bez różnicy. Wszyscy oni są w jednym zdaniu, na jednym oddechu, zbliżeni sytuacją jak wojenne ciała na jednej tratwie.

-I co dalej?
-Z czym dalej?
-Z domem i z tym wszystkim co dalej?

W roku 1955 w Tel Awiwie w wieku osiemdziesięciu pięciu lat umiera Rosenzweig Rosa, po mężu Goldstein; spoczywa w Jerozolimie, swojej ziemi obiecanej. Na tablicy grobowca, według życzenia zmarłej, obok niej zapisano symbolicznie jej dwie córki: Friedman Judith, byłą dziewczynkę z mojej fotografii w sepii  i Just Erzsebet, która zamieniła się w kamień – ofiary Auschwitz-Birkenau i Stutthofu. Goldstein Salomon został pochowany siedem lat wcześniej na Górze Oliwnej w Jerozolimie.

Friedman Edith, po mężu Shafir, umiera w roku 2006 w wieku 84 lat. Bliscy dowiedzieli się o jej prawdziwej dacie urodzenia w roku 2014, “dzięki” rejestrom w KL Stutthof.  Wydedukowali wtedy, że kiedy po wojnie Pizzi przyjechała do Izraela, odmłodziła się o dwa lata, podając w urzędach błędny rok urodzenia. Została pochowana na cmentarzu w ateistycznym Kibucu, w prywatnym miejscu przeznaczonym dla tych, którzy nie życzą sobie religijnego pochówku odprawianego według tradycji rabinistycznych. Bezpośrednią przyczyną jej śmierci był czerniak, ale w ostatnich latach cierpiała też na raka piersi i raka węzłów chłonnych. Zdążyła wyjść dwa razy za mąż, urodzić troje dzieci i ukończyć kilka kierunków studiów oraz specjalizacji, Pedagogikę, Nauczanie Specjalne, Doradztwo Pedagogiczne i Psychologię. Jej największym sukcesem zawodowym było założenie i prowadzenie Wydziału Kształcenia Specjalnego na prestiżowej uczelni Kibbutzim College of Education, Technology and the Arts. Miała opinię wybitnego nauczyciela i świetne relacje ze studentami i współpracownikami. Z wielkim powodzeniem uprawiała też chiromancję i dlatego przed jej domem ustawiały się długie kolejki ludzi, którzy wierzyli w jej talent jasnowidzenia. Na emeryturze poświęciła się roli „Przewodnika Duchowego”. Prowadziła specjalne kursy Kreatywnej Medytacji z wykorzystaniem wyobraźni. Po śmierci drugiego męża, w wieku 65 lat, związała się z mężczyzną, w którym z wzajemnością zakochała się na Węgrzech jeszcze przed wyjazdem do Izraela. Emigracja najpierw rozdzieliła ich w młodości, a potem  połączyła na starość. Spędzili ze sobą prawie 20 lat. Nigdy nie mówiła o wojennych przeżyciach, ale kiedy zaczęła chorować, przemogła się w jednej sprawie. Postanowiła ubiegać się w Niemczech o odszkodowanie, które należało się wszystkim ofiarom Holokaustu. Dzięki temu solidnemu wsparciu finansowemu, stać ją było na dobre leczenie oraz wyjazdy rekreacyjne w kraju i za granicą. Często zabierała na nie dzieci i wnuki. Może starała się zrekompensować swoim dzieciom pewne braki? Kiedy były małe, przez jakiś czas mieszkały w sierocińcu, bo ona nie potrafiła pogodzić opieki nad dziećmi z obowiązkową pracą w kibucu oraz z kłopotami w relacji z pierwszym mężem. Była piękną kobietą i za wszelką cenę starała się trzymać fason do końca. Chciała być szczupła i atrakcyjna, jednak w wersji 80-letniej zapamiętano ją jako chudą, z ponaciąganą operacyjnie twarzą i wyzywająco pomalowanymi ustami w ostrym karminowym kolorze.

W Oradei nie ma już szyldu „Rosenzweig Rosa” na elewacji domu, wciąż stojącego dumnie na skrzyżowaniu ulicy Teatrului z ulicami Postăvarului i George Co?buc. Jakimś cudem „Casa Goldstein” to jedyny żydowski dom w mieście, który zachował bramę wejściową z Gwiazdą Dawida. „Maghena Davida” po hebrajsku oznacza tarczę Dawida. W roku 2017 Diti Ronen zamówiła w Oradei tablicę upamiętniającą ostatnich właścicieli tego domu i fakt, że zginęli w Auschwitz-Birkenau. Tym samym, wypełniła swoje Tikkun Olam – moralną, duchową i materialną powinność „naprawiania świata” poprzez zachowanie pamięci, co jest wpisane w tradycję współczesnych rabinów „ustanawiania boskich cech na świecie”.

W tym domu mieszkają obcy od pierwszego dnia, kiedy opustoszał w 1944. Dawni obcy i nowi obcy. Oraz bliscy i dobrzy znajomi obcych tego domu. Budynek jest zaniedbany, widać brak mu ręki gospodarza lub gospodyni. Pomieszczenia na parterze, tam gdzie mieścił się gwarny zakład produkcji gorsetów „Rosenzweig Rosa”, są puste. De inchiriat – do wynajęcia – głosi po rumuńsku napis za brudnymi szybami okna. Ktoś nabazgrał na elewacji olbrzymie litery „FOR RENT”. Niezachęcające do niczego drzwi boczne prowadzą do kancelarii prawnej: Caba Dorin, Avocat.
Na balkonie drugiego piętra, tam, gdzie na fotografii w sepii widać małą Goldstein Judith, ktoś posadził zioła w skrzynce. Są zielone i gęste. Obok stoi stare krzesło, puste, jakby zaraz ktoś miał na nim przysiąść.
 
I co dalej?
To opowiadanie nie ma puenty.

Korzystałam z książki „Zagłada Żydów w obozie koncentracyjnym Stutthof 1939-1945”, autorka: Danuta Drywa, wyd. Muzeum Stutthof w Sztutowie, Gdańsk 2001

Premiera eseju w: Twórczość nr 3 (880) Marzec 2019

Share
Udostępnij

Nasi partnerzy