Reklama

Ludzie

Andrzej Sikorowski z córką, Mają Sikorowską – o życiu i muzyce

Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 21.11.2012
354_sikorowscy_1
Share
Udostępnij
61-letni lider grupy „Pod Budą”, piosenkarz, kompozytor, gitarzysta, autor przebojów m.in. Ballady o ciotce Matyldzie, Bardzo smutnej piosenki retro, Nie przenoście nam stolicy do Krakowa i 30 –letnia córka Maja, po mamie Greczynce magnetyzująca południową urodą i pięknym wokalem w polskich i greckich kompozycjach. Wspólnie Sikorowscy wydali trzy płyty: „Kraków-Saloniki”, „Śniegu cieniutki opłatek”, „Sprawa rodzinna”.

Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski:
Czy od zawsze wasze polsko-greckie życie tak się przeplata: każde wakacje w Grecji, reszta roku spędzana w Polsce?
 
Andrzej Sikorowski: To się zaczęło dawno temu. Od 32 lat , czyli, od kiedy związałem się Chariklią Motsiou, która została moją żoną, odwiedzamy Grecję każdego roku. Od dwóch lat,  kiedy mamy pod Atenami mieszkanie, jeździmy tam jak do siebie, zwłaszcza że w Grecji mieszka trójka rodzeństwa żony. W 1980 r., po ponad 30-letnim pobycie w Polsce, do Grecji powrócili rodzice żony, dziś nieżyjący już niestety, ale tam ciągle przecież jest rodzinna wieś żony w Macedonii, korzenie są więc zapuszczone mocno. Na dodatek nasza córka Maja, świetnie mówiąca po polsku i grecku, ma partnera życiowego Greka. Przed laty żona zdecydowała się zostać w Polsce, bo tutaj się urodziła w rodzinie greckich emigrantów politycznych. Chariklia w Polsce skończyła studia, tu się pobraliśmy. Żona dokonała wyboru, ale w ten wybór wpisana jest nieustanna rozterka. To są ciągłe telefony do Grecji, bo tam są bliscy, to jest ciągła troska, żeby im tam było też tak fajnie jak nam tutaj. Oczywiście są też bardzo miłe aspekty naszych ścisłych związków z Grecją: co roku wakacje przy gwarantowanej pięknej pogodzie, do tego tamtejszy spokój, pyszne jedzenie, żywiczne wino…
 
Czy – gdy do Polski dochodzą z Grecji  wiadomości o złej kondycji finansowej kraju – żona bardzo się denerwuje?

AS: Przesadnie nie, ale to dlatego, że nieustanny telefoniczny kontakt z rodzeństwem sprawia, iż moja żona jest  na bieżąco informowana o realnych zagrożeniach. Mamy świadomość, że nie jest tam wesoło, ale rodacy mojej żony trochę „przehulali” ten kraj. 25 lat temu w Grecjach żyło się o niebo lepiej niż w Polsce, dziś różnice w poziomie życia mocno się wyrównały. Zarobki greckie są podobne do polskich. Słaba pensja to jest około 750-800 euro, czyli około 3 tys. zł, przy czym ceny w Grecji są wyższe niż w Polsce. Ale nie oszukujmy się, Grecy szastali pieniążkami. Byli chyba jedynym krajem w Europie, gdzie wypłacano sobie czternaste pensje.
 
Pani  Maju, to prawda, że Pani szybciej zaczęła mówić po grecku niż po polsku?

Maja Sikorowska: Tak, to prawda. Jako bardzo małe dziecko razem z mamą wyjechałam z Polski na dłużej do Grecji.
 
AS: Maja urodziła się tuż przed stanem wojennym. Wtedy nie mieliśmy świadomości, co się w Polsce stanie, sam może też ulegałem panice medialnej i zdecydowałem, by żonę z Mają wysłać do Grecji, gdzie było bezpieczniej. Nawet przeżyłem ciekawą przygodę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, gdzie pojechałem zapytać o wyjazd mojej rodziny do Grecji. W ministerstwie przyjął nas jakiś pułkownik i jako że żona miała grecki paszport, bez problemu zgodził się na wyjazd jej i córki do Grecji. Mnie też pozwolił, ale bez prawa powrotu – dostałem  „one way ticket”. Oczywiście się nie zgodziłem, zostałem w Polsce, dziewczyny pojechały do Grecji i tak się złożyło, że czas, kiedy dziecko zaczyna mówić, przypadł na pobyt Mai w Grecji z dziadkami. A że oni mówili do niej po grecku, to Maja mówić też zaczęła w tym języku.

Podobno nawet gwarą grecką?


MS: A tak, bo długi czas mieszkałam na północy Grecji, w maleńkiej wiosce, rodzinnej miejscowości mojej babci, z dala od cywilizacji, gdzie nawet jednego sklepu nie było. Z tego wynikło wiele zabawnych sytuacji, zwłaszcza potem, gdy wróciłam do Polski i do moich polskich dziadków mówiłam po grecku, co było dość śmieszne, bo oni w ogóle nie wiedzieli, o czym ja mówię. Wskazywałam na różne przedmioty i nazywałam je po grecku, a oni patrzyli na mnie bezradnie.
 
Gdy dziś, gdy ktoś spyta Panią o tożsamość, mówi Pani, że ma dwie ojczyzny?

MS: Człowiek, mając dwie ojczyzny, jest w rozterce i ciężko mu sprecyzować, gdzie jest jego miejsce. Po upływie wielu lat i po długim pobycie w Grecji wiem, że gdy jestem w Polsce, tęsknię do Grecji, a gdy jestem w Grecji, chciałabym być już Polsce, zobaczyć krakowski Rynek, miejsca, gdzie się wychowywałam. Gdy już dorosłam, a w Salonikach miałam okazję spędzić 12 miesięcy, od 2002 do 2003 r., to wiem, że raczej bliżej mi jest do Polski.
 
Grecka mentalność tak Pana urzekła, że wziął Pan za żonę Greczynkę?

AS: Chariklia na pewno ujęła mnie oryginalną urodą, tym, że śpiewała w kabarecie Pod Budą, i tym śpiewała po grecku, co było egzotyczne i urzekające, bo ja o Grecji wtedy nic specjalnie nie wiedziałem. Kiedy w latach 70. wyjechałem z komunistycznej Polski i dojechałem do Salonik, to zamarłem z zachwytu, gdy wysiadłem w kraju pięknie oświetlonym, tętniącym życiem. Spodobał mi się ten luz, światła w miastach i najmniejszych wioskach. Oszołomiła mnie ilość światła w ogóle, także słonecznego. Był taki epizod, że syn znajomych z Grecji przyjechał do Polski studiować w Łodzi medycynę. Zaczął w październiku, a w listopadzie spakował walizki i powiedział do rodziców, że nie może studiować w miejscu, gdzie jest ciągle ciemno. W Grecji jest dojmująca jasność bijąca ze zbielałych, wypalonych słońcem skał i pobielonych domów. Do tego lazur morza…
 
Zaczęliśmy o muzyce, o żonie, która  śpiewała w pierwszym składzie Pod Budą, może to dobry  moment, by do muzyki powrócić. Odnosimy ostatnio wrażenie, jakby dla Pana najważniejszą sprawą stały się występy w duecie z córką, a Pod Budą zeszło na drugi plan.

MS: ( śmiech) Odnosicie Państwo dobre  wrażenie.
 
AS: To się musiało stać. Jest kilka powodów tego stanu rzeczy, Maja ten proces tylko przyspieszyła. Gdyby moje dziecko zajęło się medycyną albo mikrobiologią, szyciem lub czymkolwiek innym, tego dylematu by nie było. Ale w związku z tym, że Maja śpiewa i robi to świetnie; jej akces do zespołu Pod Budą nie polegał na tym, że lider ściągnął sobie jakieś fałszujące beztalencie będące jego dzieckiem, tylko wprowadził utalentowaną córkę. Ja też nie miałem już pomysłu ani ochoty na pisanie piosenek dla kogoś innego niż Maja. A, co najważniejsze; odczuwałem potrzebę, by zaprezentować się pod własnym nazwiskiem. Szyld Pod Budą już troszkę mnie krępował, chciałem zobaczyć, co się stanie, gdy wyjdę z gitarą sam. Jak ludzie na to zagregują, czy będą chcieli kupić bilety, płyty, czy będą chcieli tego słuchać.
 
A może byliście już sobą zmęczeni po 30 latach intensywnego grania?

AS: Pod Budą to jest zespół o tyle kuriozalny, że tworzyliśmy symbiozę, dobrze się ze sobą czujemy, nie było jakichś tarć. Pierwszy skład zespołu to były dwa małżeństwa: Ania Treter z gitarzystą Janem Hnatowiczem i ja z małżonką, basistą był szwagier Hnatowicza. Mieszkaliśmy obok siebie na Podgórzu w Krakowie, potem zbudowaliśmy obok siebie domy pod Krakowem. Można powiedzieć, że ta symbioza była dość trwała. I taki impuls, żeby zrobić coś tylko pod swoim nazwiskiem, wywołała Ania Treter, która pierwsza nagrała solową płytę. Poczułem się wtedy usprawiedliwiony, bo zawsze miałem takie przeczucie, że gdy odejdę, to ich trochę zostawię.
 
Pani Maju, nie bała się Pani głosów, że występując z tatą próbuje Pani odcinać kupony od sukcesu Pod Budą?

MS: Szczerze mówiąc, nie. Zawsze liczyłam się z tym, że ludzie – patrząc przez pryzmat znanego ojca – będą więcej ode mnie wymagali. To był pewien minus. Ale robię to co robię, nie zawracam sobie głowy tym, co ktoś o mnie powie.
 
Nawet nie bierze Pani bezkrytycznie repertuaru od taty…

MS: To prawda. Nie wszystko, co tata napisze, mi się podoba. Najlepszym przykładem na to, że nie zawsze akceptuję to, co mi tato zaproponuje, jest piosenka „Uczta w poście” na naszej ostatniej płycie „Sprawa rodzinna”. To jest piosenka, do której tato napisał wstępnie muzykę i ja najnormalniej w świecie tej muzyki nie zaakceptowałam.
 
Wolałam sama coś wymyślić i ojcu się to spodobało.

AS: I dobrze. Ja też czasem mogę się mylić, więc dopływ świeżej krwi, krytycyzmu jest dla mnie bardzo dobry. Jest jeszcze jeden dobry aspekt mojej współpracy z Mają i innymi młodymi ludźmi: mnie to bardzo odświeżyło muzycznie.

W jednym  z wywiadów, Pan, Panie Andrzeju, powiedział: „Nie próbuję wylansować Mai za wszelką cenę, natomiast mam przekonanie, że ona ma talent”. Dzisiaj czasem nie wystarcza talent, nie wystarcza nawet sławny ojciec. Co jeszcze trzeba?

MS: Trzeba jeszcze szczęścia, bo nie mam wątpliwości, że świetnie śpiewających młodych ludzi jest bardzo dużo. Tym bardziej mam świadomość, że poszczęściło mi się, iż mogłam śpiewać przy boku taty i robię to do dziś.
 
AS: Maja od razu pokonała pewien próg, który dla debiutantów jest trudny do przeskoczenia: nie musiała debiutować na przeglądzie piosenki w powiatowym domu kultury. Z drugiej jednak strony oczekiwania od Mai  były i są nieporównywalnie większe niż od osób, które nie mają znanego ojca. Od początku uświadamiałem Mai, że śpiewanie w Polsce piosenki literackiej – bez względu na to, czy się ma znanego ojca – jest rzeczą trudną i trudno liczyć, że się odniesie spektakularny sukces. To nie jest piosenka, którą będą grały stacje radiowe, to jest „zabawa niszowa”, gdzie walczy się o wielkość niszy. Często trzeba się pogodzić z faktem, że może jest się bardziej utalentowanym i wartościowym niż „śpiewająca panienka w różowej kiecce”, ale ta panienka jest piętnaście razy bardziej popularna, za koncert bierze kilkakrotnie wyższe stawki, a na koncie  ma ogromną liczbę sprzedanych płyt. Na dodatek w każdej robocie trzeba się na tyle zdystansować, aby ustawić sobie odpowiednią skalę ważności. Dla mnie najważniejsze jest, aby Maja była szczęśliwa i np. jeśli odnajdzie się w macierzyństwie i nie będzie chciała już śpiewać, to też będzie dobrze, nikt z tego powodu nie będzie rozdzierał szat.
 
Jak wielka jest ta nisza, w której siedzicie?

AS: Czy zapotrzebowanie na nas się zwiększa, nie wiem. Boję się, że nie. Dramatycznie też się nie zmniejsza. Muszę brać pod uwagę, że odbiorca moich piosenek to mój rówieśnik bądź ktoś starszy. W przypadku ludzi młodszych to jest zależne od tego, czy mój rówieśnik przekazał te utwory swoim dzieciom. Zdarza się, że przychodzi do mnie 30-latek i mówi, że kiedy wyjeżdżał z rodzicami na wakacje, to oni mieli w samochodzie wszystkie nasze kasety, a on na nich dorastał. Niedawno grałem na weselu syna mojego kumpla. Ta młodzież nie bardzo wiedziała, kim jestem. Słuchali mnie, pewnie im się nawet podobało, ale miałem świadomość, że śpiewam bardziej dla ich rodziców. Powiedzmy sobie szczerze: to nie jest tak, że bez pomocy mediów jakieś zjawisko jest w stanie długo się utrzymać.
 
MS: Myślę jednak, że my świadomie oddalamy się od komercji w kierunku tej niszy. Miałam różne propozycje, np. z telewizji. Tyle tylko, że wyznaję zasadę, iż jeżeli coś do mnie nie przemawia, jeżeli mam śpiewać treści, które w moich ustach nie będą brzmieć, to rezygnuję z takiej propozycji. Czasami sama sobie tym szkodzę, ale robię to świadomie i cieszę się z tego wyboru. Z tego, że nie podążam w kierunku komercji tylko po to, żeby się sprzedać, pokazać. Wolę być w niszy i robić to co lubię.

Pani Maju, czy Pani kiedykolwiek przeszło przez głowę: koniec z Krakowem, jadę do Warszawy?


MS: O Jezu, nie, nigdy! (śmiech). Myślę, że to najgorszy kierunek. Duże miasto, w którym wiele się dzieje, kompletnie mnie nie interesuje. Ja mam naturę prowincjonalną, tak samo zresztą jak ojciec. Trzymam się małych miejsc, w których spotyka się codziennie te same twarze. Nie byłabym w stanie podporządkować swojego życia wyłącznie pracy, karierze.
 
Tam zrobiłaby Pani zawrotną karierę, i to o wiele szybciej. Jedna, druga okładka…

MS: Pewnie tak. Ale nie jestem osobą tego typu.
 
AS: Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że Kraków jest dość specyficzny. Nie chcę, by to zabrzmiało nazbyt górnolotnie, ale fakt, że mój ojciec urodził się w kamienicy po drugiej stronie Rynku, jest dla mnie istotny. Czuję się tu jak u siebie. W Krakowie wolniej płynie czas, a ja nie lubię się spieszyć. W Warszawie ciągle każą mi robić coś na termin. Tam nie traci się czasu, bo tam zarabia się pieniądze. A u nas jest to możliwe, że spotkamy się z sąsiadem, czytamy gazety, pijemy herbatę.
 
MS: Czy życie ma polegać tylko na tym, że będziemy gonić i zarabiać pieniądze?

Panie Andrzeju, mówi Pan, że jest Pan „entuzjastą życia”…

AS: Zdecydowanie, jestem entuzjastą życia i optymistą. Uważam, że los obchodził się ze mną dość łagodnie: żyję na tym świecie już ponad sześć dekad, nigdy nie cierpiałem biedy, w moim życiu nie było traum wynikających z niespodziewanych odejść bliskich, nadal robię to co lubię, dużo podróżuję, dobrze mieszkam, jestem otoczony grupą fajnych ludzi, mam udane dziecko. Uważam, że byłoby to nieeleganckie, gdybym jeszcze zgłaszał jakieś pretensje. Być może mógłbym pomyśleć, że mogłem  nagrać więcej płyt czy wygrać o dwa festiwale więcej. Ale nigdy nie było mi to potrzebne do szczęścia. Nie mam marzeń, bo wydaje mi się, że mam to wszystko, co sobie kiedyś wymarzyłem.
 
Czuje się Pan człowiekiem spełnionym?

AS: Tak, zdecydowanie. Mógłbym już nie wyjeżdżać z domu. Wtedy miałbym dużo psów wkoło siebie.
 
MS: No, nie przesadzaj. Już nigdy nie pojechałbyś do Grecji?
 
AS: Do Grecji tak, ale już np. do Wąbrzeźna nie, bo dziś już mi się czasami nie chce tłuc. A właśnie za trzy dni muszę jechać z Turnauem do Szczytna i Kętrzyna.

Ale to będzie miało ten plus, że będziecie mieli dużo czasu na pogadanie w drodze. Bo, z tego co wiemy, w Krakowie jest to zazwyczaj dość trudne…

AS: W Krakowie spotykamy się od czasu do czasu, u nas albo u nich, ale wtedy jesteśmy zawsze w towarzystwie małżonek. A mężczyźni czasami muszą porozmawiać z sobą bez nich.

Zawsze można wyjść do drugiego pokoju…

AS: Ale to mogłoby zostać uznane przez małżonki za jakąś konspirację (śmiech). Z Grześkiem dobrze się obcuje, mimo sporej różnicy wieku. On jest dobrym kompanem, jest bardzo „krakowski”, mamy podobny patent na literaturę, film i różne inne rzeczy, więc sobie gadamy, komentujemy wydarzenia polityczne, lubimy się razem napić. Więc gdy wsiadamy do samochodu, bierzemy sobie na tylne siedzenie jakąś flaszeczkę, siedzimy, gadamy i pijemy. I jest bardzo przyjemnie.

A kto kieruje?

AS:  Menedżer. Choć mogłem odpowiedzieć: my obaj na zmianę. Ten, który akurat nie pije (śmiech).
 
A propos picia. W piosence „Sprawa rodzinna” córka zarzuciła Panu, że Pan za dużo je, za dużo pije i za dużo się ogląda za panienkami…

MS: Bo to cała prawda. Ta piosenka jest o nas. Ponieważ mamy z sobą bliskie relacje i o wszystkim sobie mówimy, czynimy sobie też pewnego rodzaju wyrzuty. Bo to nie jest tak, że zawsze głaszczemy się po głowie i wszystko jest cacy. Zdarzają się sytuacje, że trzeba sobie te dwa słowa powiedzieć.
 
AS: Znacznie wcześniej napisałem piosenkę „Jeść, pić, kochać”, która też jest swego rodzaju manifestem mojego stosunku do życia. Dodaję tylko, że trzeba wiedzieć, w jakiej kolejności ułożyć te czasowniki.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy