Reklama

Ludzie

Prof. Adam Szewczyk. Ciekawość świata łączy naukowca z artystą

Z prof. dr hab. Adamem Szewczykiem, profesorem nauk biologicznych, wieloletnim dyrektorem Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego PAN w Warszawie rozmawia Alina Bosak.
Dodano: 12.06.2020
50928_szewczyk
Share
Udostępnij
Alina Bosak: Panie Profesorze jest Pan wigilijnym dzieckiem, a mówią, że dzieci urodzone w pierwszej dekadzie znaku Koziorożca są ambitne, rozsądne i pracowite. To podobno najwięksi realiści i geniusze. Jest Pan realistą? I czy wierzy Pan w horoskopy?
 
Prof. Adam Szewczyk: Nie wierzę. Chociaż, kiedy wydałem pierwszy krzyk, położne pobiegły obwieścić całemu wrocławskiemu szpitalowi, że „Jezusek” się narodził. Tak opowiadała mi mama. Byłem pewnie jedynym dzieckiem, które 24 grudnia powitały wtedy na świecie. Nie przywiązywałbym jednak dużej wagi do horoskopów. Staram się być realistą. Taki mam zawód. Jednak fantazja w życiu przydaje się i naukowcowi również jest potrzebna.   
 
Urodził się Pan we Wrocławiu, ale rodzice pochodzą z Podkarpacia?  

Tak. Z Przeworska. Powojenne losy rzuciły rodziców do Wrocławia, ale do Przeworska wracałem. W latach 60. i 70. spędzałem tam bardzo często wakacje. Jeździłem do dziadka i te wspomnienia należą do najważniejszych z dzieciństwa. Dziadek mieszkał niedaleko torów kolei wąskotorowej, zwanej „Dynówką”, łączącej Przeworsk z Dynowem. Poranny przejazd pociągu dla małego dziecka był wielką atrakcją. Do dziś zapach palonego węgla kojarzy mi się z Przeworskiem i przejazdem parowozu „Dynówki”. Bo pod koniec lat 60. właśnie parowozy na węgiel ciągnęły niewielkie wagony do Dynowa. Potem przeworskie wakacje skończyły się. Z czasem nie było już do kogo jeździć i nastąpiła długa przerwa. Ale 12 lat temu zacząłem na Podkarpacie wracać. I niezależnie, jaką trasę z żoną wybierzemy, zawsze zatrzymujemy się w Przeworsku na kilka dni, odwiedzamy cmentarz, zapalamy lampkę na grobie dziadków. Na stare lata człowieka ciągnie do miejsc dzieciństwa.      
 
Chociaż Pana miasto to tak naprawdę Warszawa…

Tak. Miałem zaledwie dwa miesiące, kiedy rodzice przeprowadzili się z Wrocławia do stolicy. Dlatego z Wrocławiem w ogóle nie czuję się związany emocjonalnie. Po raz pierwszy w dorosłym życiu pojechałem tam dopiero w latach 80. na spotkanie z recenzentem mojej rozprawy doktorskiej. Byłem też niedawno, rok temu, pozwiedzać piękny Wrocław. Ale nie budzi on emocji. W Przeworsku wracają wspomnienia, przypominają się miejsca i zdarzenia.
 
Wraca Pan i przemierza Podkarpacie od Roztocza po Beskid Niski, a w Internecie dzieli się zachwytami z podróży. Co tu odkrywa człowiek, który zjeździł kawał świata jako stypendysta uniwersytetów w Szwajcarii, Francji, Stanach Zjednoczonych, uczestnik konferencji naukowych?

Z absolutną szczerością przyznaję, że tak jak służbowo mam przyjemność odwiedzać i być w różnych miejscach na świecie, tak w wakacje wracam na Podkarpacie. Tu czuję się dobrze, swobodnie i zawsze znajduję coś ciekawego. Wyjazdy planujemy z żoną 1-2 miesiące wcześniej. Co roku staramy się wykreować nowy scenariusz naszej wyprawy. Podkarpacie ma niebywały potencjał do kreślenia niesztampowych planów podróży. Wynika to z ciekawej historii Galicji. Wydaje mi się, że nie ma drugiego regionu Polski z takim bogactwem możliwości wyszukiwania wakacyjnych atrakcji. Wiele z nich jest wciąż nieodkrytych. Jadąc do Barcelony, wiemy, że w zasadzie wszystko jest „na wierzchu”, wszystko można zobaczyć i przeczytać w Internecie. Planowanie wakacji na Podkarpaciu wymaga pewnego wysiłku, za to odkrywa się niezwykłe miejsca. Nasza pierwsza wyprawa wiodła od źródeł do ujścia Sanu. To niezwykła rzeka, choć niewiele osób o tym wie. Jedyna w Polsce, która ma dwa przełomy. Pierwszy w okolicy Dynowa, a drugi – Przemyśla. Jechaliśmy wzdłuż rzeki, zatrzymując się na 2-3 dni w różnych miejscowościach, aż dotarliśmy do Sandomierza, po drodze przeprawiając się często promem, co było dodatkową atrakcją. To była wspaniała wyprawa. Podczas kolejnej zatoczyliśmy koło, podróżując szlakiem podkarpackich winnic: od Tarnowa, Jasła, Krosna przez Sanok do Przemyśla i Jarosławia. Po drodze zatrzymując się, oczywiście, w Przeworsku, gdzie powstały „Przeworskie Winnice” Dariusza Rosoła. A podczas ostatnich wakacji odkryliśmy nowe Muzeum Tadeusza Kantora w Wielopolu Skrzyńskim. Otwarte zaledwie parę miesięcy wcześniej. Jeszcze nie opisane, nie zaznaczone na mapach. Przewodniczka witała nas z entuzjazmem, bo byliśmy tam jednymi z pierwszych turystów. Uwielbiamy także Przemyśl z dworcem kolejowym przepięknym niczym opera i starym miastem, które każdego roku pięknieje. Nie zwiedzić Twierdzy Przemyśl choć raz to grzech – tyle rzeczy jest do zobaczenia. Przemyśl i Sanok to miasta związane z dobrym wojakiem Szwejkiem, który ukształtował moje poczucie humoru. Podobnie jak do Przeworska, wracamy tam często.  
 
Prof. Szewczyk z żoną podczas wyprawy na Podkarpacie. Fot. Archiwum prywatne 
 
Właściwie wielu biologów było jednocześnie podróżnikami. Jak chociażby niemiecki noblista Ernest Haeckel, czy Karol Darwin. Dlaczego Pan wybrał biologię? 

Rola przypadków w wyborze zawodu jest bardzo duża i mnie też dotyczy. Aczkolwiek jest pewna logiczna linia, która doprowadziła mnie do miejsca, w którym jestem dziś. Od dziecka pasjonowałem się chemią. Jeszcze nie uczyłem się jej w szkole, a już miałem w domu laboratorium i przeprowadzałem eksperymenty. Chemia była moją pasją. Później studiowałem ją na Uniwersytecie Warszawskim. Jednak znając historię chemii, miałem poczucie, że ta najciekawsza skończyła się na początku XX wieku. Natomiast biologia była i nadal jest niebywale dynamicznym obszarem nauki. Dlatego na czwartym roku studiów poprosiłem prof. Zbigniewa Kęckiego, opiekującego się kołem naukowym, o możliwość pisania pracy magisterskiej z pogranicza biologii i chemii. Skierował mnie do Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego PAN, do człowieka, który ukształtował moją karierę naukową na następne 30 lat. Pod okiem prof. Lecha Wojtczaka napisałem pracę magisterską. Temat dotyczył błon biologicznych, ale metody badawcze były chemiczne. Artykuł opisujący wyniki tej pracy ukazał się w zagranicznym czasopiśmie naukowym, a prof. Lech Wojtczak zaproponował mi realizację doktoratu. Dzisiaj rekrutacja na studia doktoranckie to wieloetapowa procedura. Analizy życiorysów, rozmowy z kandydatami, zbieranie listów opiniujących. W tamtych czasach mistrz, obserwując człowieka przy pracy, stwierdzał, czy widzi w nim przyszłego naukowca i to wystarczało. O takiej propozycji marzyłem. Tak trafiłem do Instytutu Nenckiego. Zrobiłem doktorat pod kierunkiem prof. Macieja Nałęcza. Doktorat, który w głównej mierze był biologiczny, ale z elementami badań chemicznych. Współczesna nauka jest tak interdyscyplinarna, że zajmujemy się biologią z biochemią, biofizyką, korzystamy z technik bioinformatycznych. Kiedy mnie pytają o zawód, odpowiadam zatem, że jestem biochemikiem, z pełną świadomością, że uprawiam naukę łączącą wiele dyscyplin.     
 
Czy studiując w latach 80. na Uniwersytecie Warszawskim wyobrażał Pan sobie, że dzięki osiągnięciom naukowców będzie Pan mógł przez mikroskop zobaczyć nanoświat komórki w wysokiej rozdzielczości? Że po 400 latach od wynalezienia mikroskopu będzie można zobaczyć wyraźnie organelle, białka? Cząstki wielkości 2 tysięcznych milimetra? 

Obawiam się, że wszelkie próby przewidywania przyszłości, nawet w obrębie wąskich dziedzin, są nierealne. W latach 70. popularność zyskała futurologia, zajmująca się prognozowaniem, jaki nastąpi rozwój cywilizacyjny, także w badaniach naukowych. Byłem pasjonatem tej dziedziny z pogranicza science-fiction, ale opartej o realne fakty. Jednak ponad 90 proc. przewidywań mówiących o tym, co nastąpi za lat kilkanaście, nie sprawdziło się. Nie było wtedy mowy o rewolucji internetowej, telekomunikacyjnej. Pudłem okazała się wizja eksploracji kosmosu. Po wyprawach na Księżyc w końcu lat 60., nastąpiła „wielka smuta” i dopiero współcześnie, dzięki niebywałemu rozwojowi technologii i technik komputerowych, te wyprawy są możliwe w zupełnie innym kontekście. Zatem startując przed laty w naukach biologicznych, nie spodziewałem się zmian, które potem nastąpiły. Jestem bezgranicznym fanem konferencji amerykańskich, na które przyjeżdżają tysiące naukowców, dziesiątki firm. Tam można zobaczyć pewne rozwiązania techniczne, które za rok, za dwa lata opanują cały świat. Ale w którą stronę nauka podąży, przewidzieć się nie da. Znana z fizyki zasada nieoznaczoności Heisenberga mówi, że nawet, gdy się dobrze wskaże położenie, nie wiadomo, jaki będzie pęd obiektu. Podobnie jest z przewidywaniem przyszłości: im bardziej szczegółowo chcemy opisać odległy czas, tym bardziej możemy się mylić. 
 
Odkrycie nowych metod obserwacji w biologii molekularnej musiało przypominać założenie okularów przez niedowidzącego? Chociaż te okulary to zdaje się bardzo skomplikowana aparatura.

Przełomem było stworzenie tzw. mikroskopu konfokalnego, który wykorzystuje pewne właściwości światła i z ogromną rozdzielczością pozwala zajrzeć do wnętrza komórki. Mamy tę możliwość od początku lat 90. XX wieku. W tym też okresie pierwszy mikroskop konfokalny trafił do Instytutu Nenckiego. Pamiętam, z jaką ciekawością go oglądaliśmy. Oczywiście, mikroskopy elektronowe powstawały wcześniej, w latach 40.-50. Jednak z pomocą tamtych obserwowaliśmy tkankę martwą. Pod mikroskopem konfokalnym możemy zobaczyć żywy obiekt. Niebywały rozwój badań nastąpił, kiedy do części optycznej mikroskopu konfokalnego zaczęto dodawać część elektroniczną oraz lasery. To sprawiło, że teraz mówimy o mikroskopii wysokorozdzielczej, dzięki której jeszcze bardziej szczegółowo można zobaczyć pewne obiekty komórkowe. I nie tylko. To niebywale silna technika jeśli chodzi o pokazywanie różnych dynamicznych zjawisk w komórce. Jeśli np. kwasowość w różnych jej częściach jest inna, czy stężenie jonów wapniowych w komórce się zmienia, to ten dynamiczny proces także zobaczymy. Możemy obserwować już nie tylko struktury komórki, ale i procesy dynamiczne! 
 
Zdjęcia wykonane przez skomplikowaną aparaturę to fascynujące obrazy. Elementy komórki fluoryzują na nich różnymi barwami.     
 
Zawierają one oczywiście informację naukową, ale moim zdaniem jest w nich estetyka zjawisk biologicznych. Naukowiec nie musi się tym ekscytować, ale mając w sobie pewną wrażliwość, dostrzega niezwykłość obrazów. To wrażenia podobne do tych, jakie miewamy oglądając zdjęcia z Teleskopu Hubble’a, które niosą ze sobą jakąś tajemnicę o zjawiskach w kosmosie. Biolodzy obserwują to samo w mikrokosmosie komórki. I to był powód, dla którego w 2017 roku zaczęliśmy realizować wspólne projekty z artystami Uniwersytetu Rzeszowskiego.     
 
Naukowiec i artyści. Fot. Archiwum prywatne
 
Prof. Stefan Chwin w swoim wykładzie „Czy piękno jest po stronie dobra i wolności?”, inspirowanym wierszem „Potęga smaku” Herberta, stwierdził, że piękne mogą być także rzeczy, które są dla nas zabójcze. Czy zgodzi się Pan, że wirus także może być piękny i jak się Panu podoba COVID-19?

Akurat jesteśmy na takim etapie epidemii, że ta część jego istnienia wydaje się najmniej istotna. Symetria jego budowy, chociaż niesie pewne wrażenia estetyczne, jest przykryta tyloma warstwami dramatów gospodarczych, medycznych i innych, że to nie jest odpowiedni moment, by się jego urodą zachwycać. Wirusy są na pewno intrygujące. Kiedy spojrzeć na ich strukturę, mają pewne elementy symetrii. Nie są bezpostaciowymi grudkami. To bardzo wyrafinowane i okrutne narzędzia, które są zoptymalizowane przez ewolucję, aby realizować pewien plan. Plan molekularny, który dla nas jest bez sensu. Przecież wielu naukowców ma wątpliwości, czy wirus jest w ogóle żywym elementem. Chociaż martwy także nie jest, bo jak wspomniałem, realizuje pewien plan infekując komórkę, namnażając się. Jest w tym pewna logika. Kiedy spojrzeć na struktury komórki, które wiążą się z wirusem, to widać, że one nie są przypadkowe. To nie jest amorficzna, przypadkowa struktura, lecz bardzo ściśle określona konstrukcja. A w biologii struktura jest mocno powiązana z funkcją.        
 
Instytut Nenckiego nie bada wprawdzie wirusów, ale jego patron Marceli Nencki – polski lekarz i chemik – zajmował się także chorobami zakaźnymi. Pod koniec XIX wieku w Rosji pomagał zwalczać m.in. cholerę. W Petersburgu prowadził szkolenie lekarzy z całej Rosji w zwalczaniu zarazy. 

Marceli Nencki był polskim Leonardo da Vinci. Biorąc pod uwagę, w jakich żył czasach i jakimi narzędziami dysponował, jego osiągnięcia i odkrycia są niebywałe. Obecnie w Instytucie Biologii Doświadczalnej nie zajmujemy się badaniami mikrobiologicznymi, ale zaangażowaliśmy się w zwalczanie epidemii COVID-19, pracując nad takimi testami, które pozwolą wykryć wirusa szybciej i w większej skali. Robimy to wspólnie z kilkoma innymi instytutami Polskiej Akademii Nauk – Instytutem Chemii Bioorganicznej z Poznania. Okazało się, że instytuty PAN to „siły specjalne”, w których pracuje bardzo wiele dobrze wyedukowanych osób, zdolnych w sytuacjach awaryjnych rzeczywiście pomóc.
 
Pan od lat zajmuje się mitochondriami wewnątrz komórek. Porównał je Pan kiedyś do elektrowni…

Zajmujemy się w Instytucie bioenergetyką od wielu lat. To dziedzina, która próbuje zrozumieć, jak w komórce wytwarzana jest energia, która napędza wszystko, co się dzieje w komórce i jednocześnie sprawia, że się poruszamy, że bije nam serce, funkcjonuje mózg. Odpowiadają za to właśnie te „elektrownie” – mitochondria. Mówiąc obrazowo, kiedy w gniazdku zabraknie prądu, urządzenie przestaje działać. To samo dzieje się w komórce. Jest wiele procesów patologicznych, gdzie złe funkcjonowanie mitochondriów doprowadza do katastrofy. Klasycznym przykładem jest niedotlenienie mięśnia sercowego, spowodowane tym, że z powodu braku tlenu mitochondria przestają funkcjonować i nie wytwarzają energii. Badam mitochondria dzięki osobie prof. Lecha Wojtczaka. To on w latach 60. przeniósł z Johns Hopkins University w Baltimore do Polski wiedzę, jak badać procesy bioenergetyczne w komórce. Mitochondria są bardzo skomplikowane. Zachodzi w nich mnóstwo procesów biochemicznych. My badamy grupę białek, które sprawiają, że jony potasowe mogą przenikać przez błony mitochondrialne. Dlaczego to jest ważne? Ponieważ wiąże się m.in. z zapobieganiem zawałom serca. Końcem lat 90. na uniwersytecie w Baltimore powstały opracowania naukowe, w których powiązano ruch potasu przez błony mitochondrialne ze zjawiskiem cytoprotekcji. Cytoprotekcja to osłona komórek przed uszkodzeniem. Okazało się, że te białka, które przepuszczają jony potasu, mają wpływ na osłonę mięśnia sercowego przed uszkodzeniem. Ale ma to także związek z mózgiem i innymi tkankami. Na przykład trzy lata temu zakończyliśmy projekt badawczy dotyczący komórek skóry. Finansowało go Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, a naszym partnerem była firma kosmetyczna Dr Irena Eris. Wykorzystaliśmy wiedzę o mitochondriach i jonach potasu do opracowania formuły dermokosmetyków. To produkt, który trafił na rynek. Było to dla nas interesujące doświadczenie. Zwyczajowo zajmujemy się badaniami podstawowymi. Nie pracujemy nad czymś, co od razu można zmienić w produkt rynkowy. Staramy się zrozumieć podstawowe procesy funkcjonujące w komórkach. Na takiej wypracowanej wiedzy inni tworzą rozwiązania wykorzystywane m.in. w medycynie. Stworzenie lekarstwa to wiele lat pracy, wielomilionowe nakłady, o które dosyć ciężko w Polsce.
 
W jednym z wywiadów stwierdził Pan, że w Polsce nakłady PKB na badania i rozwój są na poziomie zaledwie 0,7% i to jest prapoczątek kłopotów z transferem technologii i komercjalizacją badań. Dla porównania Izrael przeznacza na ten cel ponad 4% PKB.

Od 30 lat nauka nie była bardzo ważnym obszarem dla żadnego rządu. Niestety, są to inwestycje długoterminowe. Nie na cztery lata, od wyborów do wyborów. Prawdopodobnie politycy, kładąc na stole priorytety i myśląc, gdzie inwestować, pomijają naukę, bo dobroczynne skutki mogą być dopiero za 8, a może 12 lat. Pracowałem kiedyś w „niebie dla naukowców” – amerykańskim Johns Hopkins University w Baltimore. Będąc tam, miałem wrażenie, że ograniczyć mnie może jedynie wyobraźnia. Kiedyś na konferencji poświęconej problemom nauki w Stanach Zjednoczonych, usłyszałem, że świat współczesny oczekuje szybkich wyników od nauki. Z tego powodu badania podstawowe są traktowane przez decydentów jako trzeciorzędne. Analityk amerykański powiedział jednocześnie do słuchaczy: „Jeżeli dzisiaj nie będziemy finansować w Stanach Zjednoczonych nauk podstawowych, to za lat 30-40, odbije się to na naszej gospodarce”. Trzeba mieć niezwykłą determinację, aby myśleć w tak długiej perspektywie czasowej. Ale jeśli cofniemy się do historii wynalazków – odkrycia tranzystora, rezonansu magnetycznego – dowiemy się, że wymyślono je w oparciu o zjawiska, które naukowcy opisali właśnie 30-40 lat wcześniej. Tak też powstał telefon, internet. Dzięki inwestycjom poczynionym dziesiątki lat temu. W Instytucie Nenckiego nie narzekamy na brak grantów, aparatury, mamy wyjątkowy komfort pracy. Jednak, generalizując, zawód naukowca w obszarze badań podstawowych przypomina w Polsce działalność artysty malarza, który mozolnie zdobywa pędzle, farby i płótna, a kiedy to już wszystko zbierze – braknie mu sił i czasu na proces twórczy. A na koniec ktoś zapyta, czy to co stworzył, jest tak naprawdę komuś potrzebne. 
 
A dla Pana jest oczywiste, że dzieła sztuki są potrzebne. I w przenośni, i dosłownie. Bo inaczej, skąd wziąłby się pomysł spotkań biologów molekularnych z artystami na sympozjum naukowo-artystycznym Art & Science – wspólnym przedsięwzięciu Instytutu Biologii Doświadczalnej im. M. Neneckiego PAN, Fundacji Nenckiego Wspierania Nauk Biologicznych w Warszawie, Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu oraz Wydziału Sztuki i Instytutu Filozofii Uniwersytetu Rzeszowskiego?
 
Trzeba mieć pewną miłość do sztuki. Wracając znów do dzieciństwa i do Przeworska… Moja mama marzyła, by po wojnie studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Ale założyła rodzinę i nie miała już na to czasu. Cały czas jednak żyła sztuką. Malowała obrazy, zabierała mnie i rodzeństwo na wystawy do galerii. Mój brat działał w amatorskim ruchu filmowym, moja siostra maluje, brat cioteczny jest dyrektorem teatru. Ten przeworski gen artystyczny w nas trwa. Teraz ja wyciągam moje dorosłe dzieci do galerii, a przekonanie, że sztuka jest czymś wspaniałym i ważnym, doprowadziło do pomysłu, by zainicjować sympozja „Art & Science”. Musiałem jeszcze znaleźć partnera do tego projektu. Najważniejsze było spotkanie w Przeworsku z profesorem Markiem Olszyńskim z Wydziału Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Od razu zrozumiał tę niezwykłość – zetknijmy naukowców z najlepszego instytutu w naukach biologicznych w Polsce z artystami, którzy poszukują nowych inspiracji. I pomysł wprowadziliśmy w życie. Pierwsze sympozjum pt. „Obrazowanie biologiczne: inspiracje niewidzialnym światem?” odbyło się w 2017 roku. Tematem drugiego była „Sztuka bioróżnorodności”, a trzeciego „Siła struktur biologicznych”. Szukamy haseł „pojemnych”, które artystów zainspirują i nie ograniczą. Warto wspomnieć, że dzięki tym projektom przy Instytucie powstała kolekcja sztuki współczesnej – Nencki Art Collection. Fundacja Nenckiego, kierowana przez prof. Hannę Fabczak, dba, aby kolekcja, dzięki hojności artystów, rosła w siłę! Teraz rozmawiamy o czwartym sympozjum Art & Science. Temat o którym myślimy, to „Sztuka powstania życia”. W tym roku z powodu epidemii projekt zrealizujemy w Internecie. On-line wygłoszone zostaną referaty, m.in. przez prof. Andrzeja Legockiego oraz prof. Krzysztofa Dołowego, po zakończeniu zarazy odbędą się wystawy. Na pewno wydamy katalog, w którym pokazane zostaną prace zrealizowane w trakcie projektu. 
 
O czym Pan opowie?

Mój wykład będzie dotyczył błon biologicznych, które prawdopodobnie były jednymi z pierwszych struktur biologicznych na początku formowania się życia na Ziemi. Błona biologiczna komórki oddziela wnętrze komórki od tego, co jest na zewnątrz, tworząc unikalne mikrośrodowisko dla reakcji biochemicznych. 
 
Kto tu kogo inspiruje? Biolodzy artystów czy artyści biologów? 

Inspirujemy się nawzajem. My, naukowcy, staramy się mówić językiem nieco komiksowym, pokazując zdjęcia uzyskane dzięki mikroskopom. Artyści zadają nam pytania, jakie na konferencjach naukowych nigdy nie padają. To, co nas łączy, to pewna ciekawość świata i wyobraźnia. Bez fantazji nie ma kreatywności. Także w świecie naukowca.
 
Ponad 100 lat temu, w 1900 roku, na IX Zjeździe Polskich Lekarzy i Przyrodników w Krakowie, Marceli Nencki, przedstawiając perspektywy rozwoju biochemii, mówił o tym, jak badanie enzymów przybliży ludzi do poznania istoty życia. Jak blisko poznania tej tajemnicy jest dziś biologia, biochemia?

To trochę tak jak z samochodem, którym jeździmy. Wiemy mniej więcej, jak jest zbudowany. Ale jak on dokładnie powstał, kto i w jaki sposób go złożył, to coś, co wymyka się naszej wyobraźni. Tak też jest z życiem. Bardzo dużo wiemy. Rozumiemy złożoność molekularną, dzięki postępowi nauki i technologii w ostatnich kilkudziesięciu latach. Jednak cały czas nie znamy odpowiedzi na to podstawowe pytanie: „A jak do tego doszło, że powstało życie, które dzisiaj opisujemy?” Więcej w naszych odpowiedziach spekulacji niż twardej informacji. Niedawno wysłuchałem wykładu byłego pracownika NASA, dr. Pete’a Wordena, uznanego naukowca, na temat powstania życia. Nadal mówił o różnych możliwych wersjach. Łącznie z tym, że można sobie wyobrazić, iż życie na ziemi zostało „posiane”, „zasadzone”. Okazuje się, że XIX-wiecznej teorii panspermii nadal nie da się wykluczyć. Narzędzia do opisu molekularnego mamy już naprawdę niezłe, ale jak powstały złożone układy biologiczne, wciąż pozostaje wielką tajemnicą. Końca badań naukowych nie widać! To „książka”, która nie ma ostatniego rozdziału. Odkrywając pewne rzeczy, wciąż dodajemy kolejne pytania. I to jest wielki urok zawodu naukowca.     
 
***
Fot. Witold Krassowski
 
Adam Szewczyk, polski naukowiec, profesor nauk biologicznych, pracownik naukowy i wieloletni dyrektor Instytutu Biologii Doświadczalnej im. Marcelego Nenckiego PAN w Warszawie, a od 2019 roku przewodniczący Rady Naukowej tego Instytutu oraz członek Rady Naukowej Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN. Wiceprezes Polskiego Towarzystwa Biochemicznego. W Instytucie Nenckiego kieruje Pracownią Wewnątrzkomórkowych Kanałów Jonowych. Aktualnie prowadzone badania dotyczą funkcji, właściwości biofizycznych i farmakologii mitochondrialnych kanałów potasowych. Pomysłodawca konferencji Art & Science, współorganizowanej od 2017 roku z Uniwersytetem Rzeszowskim.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy