Z dr. n. biol. Henrykiem Różańskim, prezesem Polskiego Towarzystwa Zielarzy i Fitoterapeutów, wykładowcą PWSZ im. S. Pigonia w Krośnie, rozmawia Katarzyna Grzebyk
Katarzyna Grzebyk: Na przekór naszemu alfabetowi, zacznijmy od końca, od „Z”. Zioła i ziołolecznictwo to pasja, którą zaraził się Pan w dzieciństwie. Od kogo?
Dr Henryk Różański: Niestety nikt w mojej rodzinie nie zajmował się biologią czy medycyną. Nikt też nie zbierał ziół. Fascynacja otaczającą przyrodą i lekami rozwijała się stopniowo, od wczesnego dzieciństwa. Pamiętam okres, w którym najwięcej wiadomości z zakresu biologii, medycyny i farmacji pochłaniałem, wręcz miałem na tym punkcie obsesję. Było to w latach 1985-1998. Czytałem wówczas niesłychanie dużo książek i czasopism, napisałem kilka książek, których nigdy nie wydałem. Dwie z nich zostały zrecenzowane przez prof. Andrzeja Danysza. Dwie pozostałe przez moich wykładowców na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Podczas studiów, mieszkając w akademiku Jowita napisałem nawet trzy nowelki i powieść społeczno-obyczajową, które leżą w moich archiwach. Zioła zacząłem uprawiać i zbierać ze stanu dzikiego w wieku 7 lat i nie jest to wiek naciągany.
To dość osobliwe zajęcie dla 7-latka. Jak Pan to robił w mieście?
Założyłem swój pierwszy ogródek za blokiem. Miał około 2 ary. Przemiłe sąsiadki zaczęły mi darować różne rośliny do posadzenia. Jako dziecko zwracałem główną uwagę na rośliny aromatyczne, jadalne i oczywiście takie, przed którymi mnie ostrzegano – trujące. Gdy chodziłem do III-IV klasy zacząłem dodatkowo zbierać owady, głównie motyle. Do dziś ten zbiór entomologiczny przetrwał i liczy śmiało kilkaset gatunków w kilkunastu gablotach samodzielnie przez mnie zrobionych. Niedawno z panem kanclerzem Franciszkiem Tereszkiewiczem rozmawialiśmy, aby zorganizować pokaz moich zielników i owadów na uczelni w Krośnie. Jednocześnie wtedy zakochałem się w fotografii. Fotografowałem przyrodę i miasta, w tym Krosno, od 1983 r. Zgromadziłem dzięki temu tysiące zdjęć roślin. Większość z nich jest z oczywistych względów czarno-biała. Dzięki pomocy wujka Krzysztofa Gajewskiego nauczyłem się wywoływać błony fotograficzne i zdjęcia. Do dziś posiadam w pełni wyposażoną ciemnię fotograficzną, choć stare techniki zostały dzisiaj zastąpione fotografią cyfrową. Moimi pierwszymi idolami w dzieciństwie, w z zakresie zielarstwa byli, m.in.: Irena Gumowska, Wojciech Roeske, Jan Biegański, Witold Poprzęcki, Danuta Tyszyńska-Kownacka i Teresa Starek, Maria Polakowska, Jakub Mowszowicz, Jan Muszyński, Fiodor Mamczur i Jarosław Gładun. Dzięki książkom tych autorów zacząłem poznawać zioła. Wielkie znaczenie w pogłębianiu mojej wiedzy przyrodniczej miała moja nauczycielka biologii Maria Konieczna, która prowadziła kółko biologiczne, a jednocześnie do późnych wieczornych godzin udostępniała mi liczne mikroskopy, preparaty biologiczne i wpuszczała mnie do przebogatych magazynków wypełnionych niezliczonym sprzętem do badań biologicznych. Ważne też były dla mnie wielogodzinne rozmowy z Panią Konieczną, nie tylko na temat biologii, ale również o życiu.
K jak rodzinne Krosno. Jak Pan zapamiętał miasto z czasów dzieciństwa?
Krosno wywarło ogromne znaczenie na kształtowanie moich zainteresowań, ale i mojej mentalności. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak wielki wpływ na ich życie wywiera miejsce urodzenia i późniejszej egzystencji. Urodziłem się w Krośnie nad Wisłokiem, w województwie rzeszowskim, ale już w 1975 roku Krosno stało się miastem wojewódzkim. Zaczęło wówczas zmieniać się. Działo się to wszystko na moich oczach aż do czasów studenckich, kiedy to w 1998 roku odebrano mu status województwa. Często mówi się, że „jakoś dawniej było fajniej”. To samo ja powtarzam. Mniejszy ruch samochodowy. Małomiasteczkowa zabudowa, brak chodników w wielu miejscach, dużo łąk, sadów, drzew, ale jednocześnie wiele zakładów pracy, duży ruch pieszych na ulicach, tłumy dzieci i młodzieży… Tak pamiętam Krosno. Jako dziecko włóczyłem się po Krośnie, a pomimo, że było to miasto 40-tysięczne, to zajmowało spory obszar. Dawne Krosno to miasto domów prywatnych i ogrodów, pomiędzy którymi wciśnięte były fabryki i fabryczki, zakłady rozmaitych rzemiosł i usług. Duże skupiska bloków i nowe osiedla najbardziej rozwinęły się w latach 80 i 90. XX wieku. Wyburzono wówczas budynki drewniane, często kryte strzechą, np. przy ulicy Wielkiego Proletariatu czy ulicy Wandy Wasilewskiej w stronę Głowienki.
Osiedle, na którym mieszkałem, było zlokalizowane koło starej huty (KHS 1), wówczas na ulicy Dąbrowszczaków. Było to osiedle pełne ogrodów działkowych, starych domów, ogródków przydomowych. Nie brakowało chlewików, kurników, a kawałek dalej nawet stajni i obór. Nieopodal był zabytkowy park z aktywnym przyzakładowym domem kultury i stary szpital z przełomu XIX i XX wieku. Jako dziecko miałem więc dostęp do roślin uprawianych i dziko rosnących, bogatej roślinności synantropijnej. Ciekawy był wówczas park zabytkowy, w którym pozostały resztki dawnej roślinności, sprzed wojny. Dzisiaj nie ma po niej śladu. Było tam sporo roślinności leczniczej z różnych regionów świata. Miło wspominam zarośla przy „starych budynkach” (czworakach robotniczych z lat 20. XX wieku, wyburzonych w latach osiemdziesiątych), piesze wycieczki nad rzekę Lubatówkę, której roślinność spisałem skrupulatnie i udokumentowałem fotograficznie w latach 1988-1995. W późniejszych latach wyniszczono naturalne łęgi nadrzeczne, nie tylko nad Lubatówką, ale również przy Wisłoku. W kierunku obu rzek krośnieńskich przybliżyły się osiedla mieszkaniowe. Generalnie osuszanie terenów niegdyś podmokłych, likwidacja gospodarstw rolnych, regulacja rzek, rozwój nowoczesnego mieszkalnictwa, poszerzanie ulic, nadmierne brukowanie spowodowały zniszczenie dawnej roślinności Krosna, którą pamiętam i której poświęciłem kilka opracowań, dziś o znaczeniu historycznym.
Co sprawia, że Pan jest ciągle związany z Krosnem, mimo że pracuje Pan także w innych miastach?
Za Krosnem tęskni się, gdy się z niego wyjedzie. Właściwie wyjeżdżając do Poznania, pół życia spędziłem w Wielkopolsce. W 2010 roku postanowiłem znów powrócić do Krosna. Niewątpliwie inna jest mentalność ludzi z Krosna, a inna u poznaniaków. Ludzie różnią się w poszczególnych regionach Polski, a tym bardziej w różnych krajach.
B jak bunt. Podobno nie był Pan posłusznym studentem…
Tak, to prawda, do dziś mam wyrzuty sumienia, że nie uczyłem się wszystkiego przykładnie na studiach, co kazano. Nie mniej, tak jak mój idol dr med. Gerhard Madaus (1890-1942) zawiódł się studiami biologicznymi i przeniósł się na medycynę, tak i ja żałowałem wyboru biologii do studiowania. Gdybym posłuchał w dzieciństwie prof. A. Danysza i poszedł na medycynę lub farmację, pewnie bym był bardziej usatysfakcjonowany. Lekarz i farmaceuta, tak jak stomatolog to konkretne zawody, zawody praktyczne, które umożliwiają rozwój naukowy, co mi jest potrzebne, a jednocześnie dają możliwość utrzymania się finansowego. Ja na biologii uczyłem się 5 lat zagadnień często zupełnie niepotrzebnych lub powielanych pod innymi nazwami, które nijak miały przełożenie do zawodu w praktyce.
Weźmy dzisiejszą sytuację: ilu absolwentów biologii jest w stanie i ma pojęcie o przygotowaniu szczepionki? Tak naprawdę umieli to biolodzy w XIX wieku i sama technika sporządzania surowic czy szczepionki nie jest trudna. Abstrahuję tutaj od efektywności wykonanej szczepionki, bo to jest inna kwestia. Od studiów biologicznych wymagałem wiedzy użytecznej, przydatnej w laboratorium badawczym, wiedzy potrzebnej gospodarczo. Tymczasem jeżeli absolwent biologii nie dokonał pewnych przemyśleń i „wewnętrznej rewolucji”, swoistego ukierunkowania i przekwalifikowania, także realnego, a nie tylko mentalnego – to pozostał jedynie absolwentem biologii, nie przyczyniając się do rozwoju nauk biologicznych, a tym bardziej nie znajdując ciekawej pracy, która zapewniła satysfakcję, spełnienie zawodowe i godne życie.
Program nauczania biologii w ówczesnej Polsce był czasem zbyt szczegółowy, wnikał w zagadnienia, które nie były uniwersalne, przydatne do poznania sensu i zakresu biologii. Często wykładane tematy nie były dostatecznie ugruntowane w nauce, przez co stały się dzisiaj nieaktualne. Zapominano niejednokrotnie o istocie procesu, fakcie niepodważalnym, kluczowym, a skupiano się na szczegółach nie mających znaczenia. Brakowało wyboru przedmiotów w programie kształcenia w celu wyspecjalizowania się, w tym między wydziałami samego uniwersytetu oraz miedzy uczelniami poznańskimi. Takie możliwości były i są za granicą. Biologia jest obecnie tak wielka, że niemożliwe jest zajmowanie się wszystkimi jej działami. Niemożliwe jest również poznanie całej wiedzy biologicznej. Jestem przeciwny zbyt wąskiej specjalizacji, bowiem to spłyca i zawęża horyzont badawczy, umysłowy oraz poznawczy, ale nie można się wówczas skupiać na zbytnich szczegółach, nie dających poglądu całościowego.
Potrzebowałem wiedzy z zakresu biologii medycznej i farmaceutycznej. Z kolei wiem, że farmaceuci i lekarze w trakcie studiów nigdy nie poznają i nie zrozumieją dogłębnie zagadnień biologicznych, na których opierają się przecież nauki medyczne. Stąd potrzeba stworzenia studiów interdyscyplinarnych (z możliwością wyboru treści kształcenia), które ukształtują prawdziwego fachowca. Moje nieposłuszeństwo na studiach przejawiało się w wartościowaniu poszczególnych przedmiotów. Jedne uważałem za zbędne, inne za potrzebne, stąd niejednokrotnie musiałem przystępować do egzaminów poprawkowych, z przedmiotów, które mnie po prostu nie interesowały. Chętnie bym wówczas poszedł na wykład i ćwiczenia z chemotaksonomii, serotaksonomii, biofarmakologii, fitochemii czy dendrologii. Niestety takich na biologii nie oferowano, ale za to była enzymologia, którą tak naprawdę można było wyłożyć w ramach biochemii roślin i biochemii zwierząt. Aby urozmaicić studia biologiczne postanowiliśmy wspólnie z kilkoma przyjaciółmi uczęszczać na zajęcia z kryminalistyki i medycyny sądowej. Nie było to jednak łatwe i wymagało zezwolenia trzech dziekanów i dwóch rektorów oraz kilku kierowników poszczególnych katedr.
R jak rozczarowanie naukowe. Było już takie w Pańskiej karierze naukowej?
Liczne publikacje naukowe pokazują, jak trudna i skomplikowana jest wiedza biologiczna oraz medyczno-farmaceutyczna. Osoby prowadzące rzetelnie badania naukowe, po wielu latach dostrzegają, że wszystko jest względne. Metody badań opublikowane w czołowych i opiniotwórczych pracach, farmakopeach, a nawet państwowych normach nie są pewne, nie są powtarzalne, kryją w sobie błędy, niejasności. Metody te zmieniają się w kolejnych wydaniach publikacji, co oznacza, że nie są doskonałe, wymagają ciągłych korekcji. Dochodzi do absurdów, że instytucje kontrolujące jakość i cechy fizykochemiczne produktów domagają się od ich producentów podania metody oznaczania oraz źródła użytych odczynników. Istnieją prawne regulacje narzucające metodę badania surowca lub produktu gotowego. Gdyby wszystkie metody analizy jakościowej i ilościowej były doskonałe, wówczas bez względy na to jaką metodę wybierzemy – wynik powinien być identyczny, albo przynajmniej zbliżony. W praktyce niestety tak nie jest. Uważa się, że badany surowiec na zawartość danej substancji wg metody farmakopealnej powinien wykazać podobną wartość w różnych laboratoriach. Tymczasem po zastosowaniu tej samej metody badawczej w Rosji i w Polsce, nawet przy użyciu tego samego sprzętu osiągamy dwa różne wyniki. Czy to jest normalne? Oczywiście, że nie. Jeśli użyjemy jeszcze do tego więcej metod badań, uzyskamy jeszcze bardziej różnorodne wyniki.
Co ma na to wpływ?
Na wynik mają wpływ różne czynniki, np. czystość odczynników, świeżość odczynników, stopień zużycia lamp w spektrofotometrze, rodzaj kuwety (kwarcowa, czy z tworzywa sztucznego), dokładność wypoziomowania urządzenia badawczego, ciśnienie, temperatura, czystość użytej wody do rozpuszczania, zdolności analizy organoleptycznej (np. odróżniania barw w chromatografii bibułowej, czy cienkowarstwowej, stopień wyczuwania smaku, zapachu przez badającego). Świetnym przykładem niedoskonałości metody spowodowanej przez różnorodne odbieranie wrażeń wzrokowych przez poszczególnych laborantów jest miareczkowanie.
Kilka kropli na minusie lub plusie odczynnika użytego podczas miareczkowania zadecyduje o wartości wyniku. Wiele ogólnie stosowanych i przyjętych metod oznaczania zawartości substancji jest nieprawidłowych, a mimo to nadal stosowanych, np. oznaczanie wilgotności w surowcu zielarskim przez suszenie nie daje nam wyniku prawdziwego. Wraz z wodą odparowują olejki eteryczne, frakcje lotne żywic. Niektóre substancje w trakcie suszenia sublimują (przechodzą ze stanu stałego w gazowy). Ulatniają się wówczas kumaryny, alkohole, czy niektóre estry. Zatem dostajemy wynik liczbowy niby określający zawartość wody, wierzymy w to, a w rzeczywistości nie wyraża on tylko zawartości wody (wilgotności). Oznaczanie zawartości olejku choć odbywa się przy pomocy rozmaitych urządzeń nigdy tak naprawdę nie jest do końca wiarygodne. Używając różne aparaty pomiarowe do olejków uzyskiwałem różne wyniki, a różnice sięgały nawet 40%.
Oznaczanie zawartości garbników to kolejny przykład względności, bo garbniki wykazują wielką różnorodność chemiczną. Publikacje prezentujące zawartość garbników w surowcach zielarskich niefarmakopealnych posiadają dane uzyskane z ponad 100 różnych metod ilościowego oznaczania. Dawniej (XIX w. – do połowy XX wieku) najbardziej rozpowszechniona była metoda wagowa, adsorpcyjna (z użyciem proszku skórzanego lub żelatyny) i miareczkowa. Najwięcej danych ilościowych właśnie pochodzi z XIX i początku XX wieku. W II połowie XX wieku rozwinęły się techniki kolorymetryczne i one właśnie dostarczyły kolejnych wyników. Obecnie najbardziej są rozpowszechnione metody badania spektrofotometrycznego zawartości garbników. Niestety wartości liczbowe otrzymane metodami spektrofotometrycznymi nijak mają się do starych wyników.
Zresztą sama metoda spektrofotometryczna jest świetna w przypadku czystych preparatów. Na takich czystych preparatach substancji uczy się powszechnie studentów różnych metod analitycznych, rozpuszczając substancję o wysokiej czystości w czystym rozpuszczalniku. Niestety potem tę metodę ciężko jest przenieść do preparatów pozyskanych z realnych surowców, gdzie mamy liczne inne związki oraz jony przeszkadzające w analizie. Wiarygodność wyniku uzyskanego metodami kolorymetrycznymi będzie zależała od stopnia oczyszczenia próbki z substancji balastowych. Każdy badacz surowca roślinnego wie, jakie trudności analityczne wyzwala niedokładne oczyszczenie próbki z chlorofilu, ksantofilów, czy karotenoidów. Pomimo, że jest wiele metod na „strącenie” tych barwników, mających wpływ potem na absorbancję w spektrofotometrze, to i tak wiemy, że nie są to metody 100%.
Świetnym przykładem pozornie prawdziwych wyników jest oznaczanie witaminy C. Jony metali, kwasy organiczne (bursztynowy, szczawiowy, jabłkowy, sorbowy itd.), barwniki, a nawet flawonoidy, fenolokwasy i garbniki mają ogromny wpływ na wynik dotyczący zawartości kwasu askorbinowego. Stąd tak wielkie różnice w literaturze ukazującej poziomy witaminy C w produktach spożywczych.
Wybitni specjaliści z zakresu fitochemii, chemotaksonomii i farmakognozji w Polsce i za granicą przejawili niejednokrotnie w swoich publikacjach, ale i w normalnych codziennych rozmowach pewne syndromy agnostycyzmu filozoficznego i relatywizmu w nauce. Niestety po 25 latach pracy w laboratorium również dopadły mnie takie poglądy. Za bardzo ufamy swoim umiejętnościom. Liczne informacje przyjmujemy bezkrytycznie, bez zastanowienia i uznajemy je za prawdziwe, wręcz niekiedy traktujemy je jak dogmaty (prawdy niepodważalne). Potem jednak praktyka i życie w realiach ukazują nam nieco inne oblicze wiedzy. Okazuje się, że to, co przekazywali nam nauczyciele i wykładowcy, oraz to, co przyswoiliśmy z książek, nie zawsze się sprawdza i nie zawsze jest faktem naukowym. Uczyli nas przecież ludzie, którzy mają prawo do błądzenia, wysnuwania mylnych wniosków, błędnej interpretacji. Część naszych mentorów egzystowała wyłącznie w sferze teorii nie mając możliwości praktycznego poznania tematu.
H jak hobby. W wolnym czasie…
… przebywam w ogrodzie przydomowym, w którym uprawiam rośliny lecznicze. Jestem również zakupoholikiem, kupuję dużo różnych rzeczy, których już nie mieszczę. W ogóle mam tendencje do gromadzenia sprzętu medycznego, leków, żywności na wypadek ewentualnego kataklizmu. Pewnie jest to wywołane uwielbianiem starych książek medycznych, które podpowiadają mi, co powinienem jeszcze zgromadzić. Dużo również podróżuję po świecie, przy czym nadal ulubionymi państwami są Niemcy, Bułgaria i Szwajcaria.
K jak książka. Jakie książki Pan czyta?
Wszystkie książki, które czytam, są związane z moimi zainteresowaniami. Wciąż muszę się uczyć i przypominać wiedzę, która niestety jest ulotna. Zazdroszczę sobie lat młodzieńczych, wspomnianych lat 80 i 90, kiedy to potrafiłem cytować całe fragmenty tekstów z różnych podręczników. Ukończyłem biologię, więc pomimo, że czystą biologią nie zajmuję się dziś zawodowo, to poczuwam się w obowiązku czytać książki biologiczne. Nie chcę jej zapomnieć, stresuje mnie to. To tak jakby piekarz zapomniał receptury na chleb. Kilka dni temu przeczytałem Z Polską Farmacją przez życie, autorstwa prof. Wojciecha Roeske (1916-2001). Książka ta to swoisty pamiętnik Profesora.
N jak nauka. Poświęcił się Pan pracy naukowej i jest Pan niekwestionowanym autorytetem w swojej dziedzinie. Czy nie „ciągnęło” Pana, żeby mając taką wiedzę i doświadczenie zająć się leczeniem przy pomocy ziół? Pacjentów na pewno nie brakowałoby…
Zgodnie z prawem, biolog nie może leczyć. Nawet gdybym ukończył medycynę, to dziś wiem, że nie podjąłbym się tego zadania. Obecnie jest wielu hipochondryków, dlatego współczuję współczesnym lekarzom. Dzisiaj lekarz musi działać według określonych standardów, procedur. Ja, zakochany w medycynie dawnej, nie byłbym w stanie przepisywać „jedynych i słusznych leków” Mógłbym być lekarzem, ale w XVIII lub XIX wieku. Zajmuję się badaniami naukowymi i dydaktyką. Ponadto pracuję w przemyśle, czyli w sposób praktyczny. Nie można zajmować się wszystkim.
Czy często jest Pan proszony o poradę ziołoleczniczą?
Tak i to bardzo często. Nie chcę tego czynić. Pytają o porady na portalach społecznościowych, na konferencjach, poprzez sms, maile, listy pisane. Chorzy dzwonią do uczelni i firm, w których pracuję. Tymczasem ja nie mogę i nie chcę leczyć. Stawia mnie to w niezręcznej sytuacji, źle się z tym czuję. Najbardziej mnie dołują pytania: „mam raka trzustki, co zażywać, co pan dr poleci?”, i taki problem jest stawiany, gdy opuszczam salę wykładową, albo mam przerwę między wykładami. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że leczenie jakiejkolwiek choroby wymaga ogromu czasu, wywiadu, diagnostyki, doboru leków, monitorowania stanu itd. Mój wykład na temat chemotaksonomii nie jest miejscem i czasem na takie porady. Gdy odpowiadam choremu, aby udał się do lekarza i ja nie zajmuję się leczeniem wówczas są obrażeni i rozczarowani.
W alfabecie ziół, które z nich zajmują u Pana pierwsze miejsca?
Wszystkie rośliny kocham, ale dla osób, które czytają moje publikacje, wiedzą, że bliską mi roślinką jest łuskiewnik różowy – Lathraea squamaria Linne. Łuskiewnik był tematem mojej pracy magisterskiej oraz po części doktorskiej. Zajmowałem się właściwościami leczniczymi, anatomią, morfologią, chemią i fizjologią tej rośliny pasożytniczej. Opracowałem z łuskiewnika kilkanaście preparatów, gotowych do wdrożenia, ale niestety przy dzisiejszych wymogach i kosztach rejestracyjnych – niemożliwych do realizacji. Łuskiewnik in vitro wykazuje właściwości przeciwnowotworowe, miorelaksujące na mięśnie szkieletowe, uspokajające, spazmolityczne i przeciwpadaczkowe. Wywiera również wpływ przeciwzapalny i przeciwbólowy.
W jak wirusy. Czy zioła są remedium na wirusy? Większość z nas nie zdaje sobie sprawy, że coś, co mamy pod ręką, potrafi nas wzmocnić.
W dzisiejszej trudnej sytuacji pandemii koronawirusa SARS-CoV-2 istotne jest dezynfekowanie pomieszczeń i wyposażenia oraz odkażanie skóry. Ważne są preparaty immunostymulujące, pobudzające syntezę interferonu oraz takie, które zapobiegną inwazji wirusa, np. pobudzające aktywność układu GALT i MALT, stanowiące pierwszą barierę dla patogenów. Część naturalnych środków posiada również właściwości wirusostatyczne. Do takich substancji należą: bratwa barwierska – Baptisia tinctoria , aloes – Aloe, żywotnik – Thuja, babka pospolita – Plantago major L., żyworódka pierzasta – Kalanchole pinnata = Bryophyllium pinnatum, lukrecja gładka Glycyrrhiza glabra, Eleutherococcus senticosus, mirt cytrynowaty – Backhousia citridora, chinowiec lekarski – Cinchona officinalis.
W handlu są dostępne gotowe preparaty doustne i pozajelitowe (podskórne, domięśniowe) z wymienionych roślin. Te do iniekcji, oczywiście bardzo skuteczne, sprzedawane w Niemczech czy Szwajcarii. Polecam również ozonowanie pomieszczeń, a następnie ich wietrzenie. Spośród środków odkażających na uwagę zasługują związki fenolowe (krezole, tymol, olejek tymiankowy, eugenol, karwakrol, olejek lebiodkowy, anetol, olejek anyżowy), izopropanol i etanol 70% i kwas nadoctowy. Bardzo cennymi substancjami przeciwwirusowymi są olejki eteryczne. Olejki można rozpuścić w spirytusie 70%.
Po jakie rośliny, zioła sięgały nasze babcie i prababcie, żeby ustrzec się przed chorobami?
Prababcie i bacie używały zioła znane w medycynie ludowej. Nie wszystkie miały dostęp do literatury fachowej, więc wiedza o nich była przekazywana ustnie. Gdyby dzisiaj miały zastosować coś przeciwko koronawirusowi, to pewnie by użyły tych samych ziół co przy grypie hiszpance, która panowała w latach 1918-1919 i zabiła wg niektórych źródeł 50-100 mln ludzi. Wśród tych ziół były: krwawnik (ziele, kwiat), bez czarny (kwiat, owoc), babka pospolita (liść), czosnek, cebula, sadziec konopiasty (kwiat, ziele), lipa (kwiat), robinia akacjowa (kwiat), psianka słodkogórz (pędy), szczyr (ziele). Później prowadzone badania naukowe potwierdziły przeciwwirusowe działanie sadźca konopiastego, babki, krwawnika, psianki, szczyru czy robinii akacjowej.
Dawniej ludzie spożywali dużo dzikich roślin, żyli obok nich, więc sięgali po nie przyrządzając sałatki, zupy, mieszanki do zaparzania (zamiast herbaty). Rośliny, które usuwały rozmaite parchy, objawy szkorbutu, niedokrwistość (blednicę) i inne schorzenia, stawały się składnikiem diety.
E jak epidemia. „Wyobraźmy sobie też sytuację, gdy przez długi czas brakuje prądu, kataklizm czy sytuację wojenną, gdy praca szpitali i lekarzy zostaje kompletnie sparaliżowana, a koncerny przestają produkować lekarstwa. Wybucha epidemia, brakuje lekarstw, lekarze nie mają jak i czym leczyć… Wiedza ziołolecznicza jest wtedy nieoceniona.” To Pańskie słowa z naszej rozmowy sprzed ponad 4 lat. Odnieśmy je do obecnej sytuacji panującej na świecie.
Niestety, właśnie tak jest. Zamknięcie granic, brak swobodnego importu i eksportu, naturalny w stanach zagrożeniach egoizm poszczególnych krajów powodują, że braknie podstawowych leków. W Polsce tak naprawdę niewiele syntetyzuje się substancji chemicznych. Zakłady, które dawniej syntetyzowały związki chemiczne i produkowały biotechnologicznie antybiotyki obecnie nie istnieją. powiedzmy sobie prawdę, że większość dzisiejszych firm farmaceutycznych to biura i magazyny z wyrobem gotowym. Nawet jeżeli są zakłady produkcyjne, to nie wytwarzają one substancji podstawowej lecz zajmują się tabletkowaniem, drażetkowaniem, granulowaniem, ampułkowaniem itd. i pakowaniem substancji zakupionych w USA, Niemczech lub krajach azjatyckich. W Polsce nie produkuje się obecnie sprzętu medycznego, a nawet jeżeli, to z tworzyw sprowadzonych zza granicy. Siedząc w historii farmacji i medycyny jestem tego w pełni świadomy.
Jak wiedza o ziołach i zioła mogą nam pomóc teraz?
Zawsze przypominam w swoich wykładach i publikacjach stare leki, zapomniane substancje oraz surowce naturalne i dawne techniki przyrządzania leków. Przykre jest, że obecnie w Polsce nie kształci się specjalistów, którzy poradzą sobie w trudnych sytuacjach kryzysowych. Martwi mnie bezpodstawna krytyka starej medycyny, starych leków, umniejszanie roli medycyny naturalnej i ludowej, które tak naprawdę umożliwiły ludziom przetrwanie obu wojen i licznych kryzysów gospodarczych oraz politycznych.
Dzisiejsza medycyna i farmacja funkcjonuje dzięki łączom teleinformatycznym i elektryczności. Ich brak powoduje, że sprzęt zakupiony za mln złotych staje się bezużytecznym złomem. Dzisiejsi lekarze nie uczą się starych metod diagnostycznych, nie wymagających skomplikowanych urządzeń i prądu elektrycznego oraz wyszukanych odczynników. Mało który lekarz za pomocą stetoskopu wysłucha tyle zaburzeń w funkcjach ciała co medyk XIX-wieczny lub z początku XX wieku.
Po jakie rośliny trzeba będzie sięgnąć?
W razie kryzysu pozostanie nam sięgnąć po surowce naturalne, te z otaczającej przyrody oraz do substancji chemicznych podstawowych, z których można będzie syntetyzować bardziej skomplikowane związki lecznicze, bez zachowania szczególnych warunków reakcji. Reaktywacja zakładów, laboratoriów galenowych będzie wymagała wiele wysiłku i udziału wybitnych specjalistów. Nie będzie też dostępu do Internetu, więc ponownie zrodzi się potrzeba sięgnięcia do książek i czasopism drukowanych. Z własnych obserwacji wiem, że większość bibliotek i ludzi pozbyła się starych książek. W nowych na próżno szukać użytecznej wiedzy. W dzisiejszych podręcznikach farmakologii lekarz nie znajdzie informacji o ziołach, sposobach ich przetwarzania i podawania (dawkowania).
Rzetelna wiedza na temat ziół dziko rosnących zanika na naszych oczach, w naszych czasach. Nie należy popadać w zachwyt nad dzisiejszą medycyną. Nowe substancje lecznicze wcale nie są skuteczniejsze od tych starych. Do dziś medycyna nie radzi sobie z przeziębieniem, grypą, nowotworami, chorobami reumatycznymi, a nawet opryszczką. Do lekospisów trafiają kolejne nowe związki, ale czy lepsze?
Ludzie jak umierali, tak i dzisiaj umierają. Nie można się odwoływać do dawnych statystyk, bo ich nikt nie prowadził w sposób wystarczający. Zobaczmy na ilość zgonów wskutek grypy hiszpanki, jedni autorzy podają 17 mln, inni 50, a jeszcze inni 100 mln. Dobra dokumentacja medyczna powstała dopiero po II wojnie światowej, dlatego dzisiejsze wychwalanie obecnej medycyny i przechwalanie się mniejszą ilością zgonów jest niepoważne. Dawniej nawet nie wiedziano dokładnie, ile osób zamieszkuje dany kraj. Pamiętajmy, że w dawnych czasach nie było w kranach ciepłej wody, pralek automatycznych, tylu środków czystości i cieplutkich kaloryferów, przez co ludzie byli narażeni na niekorzystne czynniki. Jeżeli dziś wyłączymy ludziom centralne ogrzewanie i ciepłą wodę to jestem pewny, że szybko do nas wrócą choroby z dawnych wieków i śmiertelność diametralnie wzrośnie.
W razie kataklizmu gospodarczo-politycznego lub klęski żywiołowej, w pierwszej kolejności będziemy zmuszeni do sięgnięcia po rośliny pokarmowe, czyli odżywcze. Przygotowanie i organizacja upraw wiąże się z upływem czasu, stąd czerpanie pokarmu z zasobów naturalnych będzie nieodzowne. Surowce roślinne i zwierzęce zapobiegną niedoborom cukrów, białka, tłuszczów, minerałów i witamin. Jednocześnie trzeba będzie wyselekcjonować do zbioru rośliny przeciwbólowe (np. sałata kompasowa, sałata jadowita, katalpa, glistnik, niektóre grzyby), przeciwgorączkowe, napotne i przeciwzapalne (np. wierzba, topola, jesion), spazmolityczne (np. pokrzyk, lulek, glistnik, bieluń), nasercowe (np. naparstnica, ciemiernik, oleander, miłek, konwalia), przeciwastmatyczne (np. stroiczka, aminek, bieluń) i wiele innych. Dla medycyny ratunkowej potrzebne wówczas będą rośliny pewnie i szybko działające, czyli niezawodne.
P jak przyszłość. Kiedy pandemia już minie, zioła…
Będą nadal rosły wśród nas, będą nas cieszyły swoim pięknem i potencjałem leczniczym. Wystarczy tylko po nie sięgnąć i docenić ich prawdziwą wartość.
Dr n. biol. Henryk Stanisław Różański, krośnianin, absolwent Wydziału Biologii Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu; pracę doktorską obronił na I Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej im. K. Marcinkowskiego w Poznaniu. Wieloletni stypendysta (1993-2000) szwajcarskiej Fundacji Büchnera. Wykładowca i kierownik Laboratorium Biologii Przemysłowej i Eksperymentalnej na PWSZ im. S. Pigonia w Krośnie; dyrektor działu Badań i Wdrożeń w Adifeed Sp. z o.o. w Warszawie, właściciel Plantafarm w Swarzędzu, prezes Polskiego Towarzystwa Zielarzy i Fitoterapeutów, kierownik kursu Zielarz fitoterapeuta w Instytucie Medycyny Klasztornej w Katowicach-Panewnikach (przy Klasztorze Zakonu Braci Mniejszych – Franciszkanów). Autor i współautor ok. 126 prac naukowych opublikowanych, autor ok. 80 opracowań dla użytku firmowego, ekspertyz, dokumentacji wdrożeniowych, opisów linii technologicznych, opinii przedkładanych do sądów i in. instytucji państwowych, np. GIF, GIS oraz podmiotów komercyjnych.