Aneta Gieroń: Jest Pani ikoną biegów górskich. Kto chociażby otarł się o bieganie, na nazwisko Zatorska natychmiast się ożywia. 4 lata temu, zamykając swoją zawodową karierę wbiegła Pani na Elbrus. Ale dopiero w 2020 roku ukazała się książka „Gambate! Daj z siebie wszystko!”, czyli prawdziwa historia o pasjonatce biegania z Wrocanki k. Krosna. 58-latce, która od ponad 40 lat nieustannie zakłada buty do biegania i gna, kiedyś po bieżni, potem po ulicach, ostatnio po polach Beskidu Niskiego – najchętniej na Cergową. Był jakiś szczególny powód, dla którego ta lektura powstała?
Izabela Zatorska-Pleskacz: Książka, która byłaby opowieścią o bieganiu, ale też historią o mnie, przez długie lata była niezrealizowanym marzeniem. Wracało to do mnie przy okazji każdej rozmowy z pasjonatami biegania, a ciągle mam z nimi kontakt, bo od dawna jestem trenerem przygotowującym indywidualne plany treningowe dla biegaczy. Opowiadając o swoich doświadczeniach z treningów i startów, o przygodach i przeżyciach, które zawsze mi towarzyszyły, nieustannie słyszałam zachętę, by wszystko to opisać. Niestety, zawsze brakowało mi czasu i dyscypliny archiwisty.
I tak narodził się ponad 300-stronicowy, bogato ilustrowany wywiad-rzeka z Izabelą Zatorską-Pleskacz, przeprowadzony przez rzeszowskiego dziennikarza i publicystę, Jaromira Kwiatkowskiego.
Ta forma okazała się dla mnie idealna. Trzy lata temu rozpoczęliśmy pracę nad książką, ale po drodze zdarzyła się nam tragikomiczna historia. Ogromna część materiału została nagrana… i nagle Jaromir przestał się ze mną kontaktować. Minęło sporo czasu, zanim odważyłam się do niego zadzwonić i zapytać, dlaczego tak nagle zrezygnowaliśmy ze współpracy. Okazało się, że przez nieszczęśliwy przypadek pliki zostały skasowane, a on nie miał serca i odwagi, by mi o tym powiedzieć. Szybko zapadła decyzja, że wracamy do rozmów. W 2019 roku nagraliśmy całość i postanowiliśmy, że książkę musimy wydać jeszcze w tym roku, co też się stało. Było nam o tyle łatwiej i z dużą korzyścią dla publikacji, że Jaromir z poprzednich spotkań miał już całościowy obraz mojej kariery sportowej i historii życiowej, przez co dużo wnikliwiej i ciekawiej opowiedział moją historię. W książce znalazły się też treści, których pierwotnie nie było – zapis z życia biegacza w czasie pandemii. Jej premiera odbyła się w ostatni weekend sierpnia podczas IV Charytatywnego Crossu PGE Energia Odnawialna na Wyspie Energetyka nad Soliną, czyli w czasie, kiedy biegacze na krótko znów byli aktywni na różnych imprezach biegowych – mieliśmy dużo szczęścia.
Książka żyje już swoim życiem. Podzielona na ponad 30 rozdziałów, jest równie dobrym poradnikiem dla biegaczy, jak też inspirującą, bo szczerą opowieścią o życiu, gdzie marzenia i pasja przeplatają się z codziennością, wychowywaniem trójki dzieci i pracą nauczyciela wychowania fizycznego w I LO im. Mikołaja Kopernika w Krośnie.
Bardzo mi zależało na pełnym obrazie Izabeli Zatorskiej-Pleskacz. (śmiech) Sport i bieganie są bardzo ważne w moim życiu, ale nie jedyne. Szczególnie zależało mi na wspomnieniach o rodzinie, rodzicach, pasji biegania, miłości do gór, ale nie unikałam też odpowiedzi na pytania o trudne i bolesne sprawy z życia prywatnego i sportowego. Osiąganie sukcesów sportowych na poziomie zawodowym to ciężka praca i wiele wyrzeczeń, z którymi wiąże się konieczność nieprawdopodobnej dyscypliny życiowej. Nie wstydzę się o tym mówić i nie zależy mi na lukrowaniu rzeczywistości. Przez ostatnich 40 lat towarzyszy mi wiele wydarzeń i sytuacji, z którymi musiałam się zmierzyć i stawić im czoła. Jednocześnie jest to piękne i nie zamieniłabym na nic innego.
Wicemistrzyni Świata, mistrzyni Europy, zdobywczyni czterech Pucharów Świata w biegach górskich i …robiła to biegaczka z „końca świata”, z Wrocanki koło Krosna.
Tytuł książki „Gambate! Daj z siebie wszystko!” to nie przypadek. To wypadkowa mojego charakteru i osadzenia się w sporcie, który hartuje, uczy dyscypliny, odpowiedzialności, walki, a przede wszystkim pokory. To potem procentuje we wszystkich innych obszarach naszego życia. Staram się mierzyć z każdą życiową przeszkodą i nawet, jeśli nie mam szans jej pokonać, to podejmuję walkę.
Bardzo się boję, że najtrudniejszą górę do zdobycia, największe gambate, przeżywam w ostatnim czasie – mam bardzo poważnie chorą mamę, która w wieku 84 lat pokonała COVID-19, a teraz wspólnie walczymy o jej powrót do zdrowia. Wiem i nieustannie sobie powtarzam, że nigdy nie wolno się poddawać, a nadzieja umiera ostatnia. Życie matki jest wielką wartością, szczególną, bo czasu spędzonego wspólnie miałyśmy naprawdę niewiele. Miałam 10 lat, gdy zmarł mój tata. Mama, chcąc zapracować na utrzymanie i edukację brata oraz moją, przez wiele lat pracowała za granicą. Początkowo wyjechała do Libii, w kolejnych latach pracowała w Stanach Zjednoczonych. Miałam 15 lat, kiedy zostałam w domu sama. Na szczęście, w tym czasie bieganie stało się moją pasją i trafiłam na ludzi, którzy przeprowadzili mnie przez ten trudny dla mnie okres życia, a sport bardzo mi w tym pomógł. Mama dopiero 5 lat temu wróciła na stałe ze Stanów Zjednoczonych do Polski i ten czas bardzo nas do siebie zbliżył.
Rodzicom zadedykowała też Pani książkę.
Bardzo mi na tym zależało. Tata był goprowcem, pracował w schronisku na Jaworzynie Krynickiej. Mama położną, która zaraz po szkole trafiła do szpitala w Krynicy. Tam też się poznali – podczas jazdy na nartach mama skręciła nogę na Jaworzynie, a przystojny goprowiec, późniejszy mąż, udzielał jej pomocy. Tata uwielbiał góry, od najmłodszych lat wspólnie z bratem i mamą wędrowaliśmy po Beskidzie Sądeckim. Jemu też dedykowałam każdy start w biegach górskich, w których odnosiłam największe sukcesy. Gdyby żył, sądzę, że ogromnie by się z tego ciszył i byłby nieprawdopodobnie dumny. To on wprowadził sport do naszej rodziny. Z nim stawialiśmy pierwsze kroki na nartach i wyruszaliśmy na piesze wędrówki. To ukształtowało mnie na całe życie. I jestem absolutnie przekonana, że jeśli dzisiaj nauczyciele i rodzice nie „pociągną” młodego pokolenia za rękę, nie zaszczepią w nim pasji, miłości do sportu, przyrody, to młodzież zostanie w fotelu z kciukiem na smartfonie. Przeraża mnie to. Świat, jaki znaliśmy z książek Stanisława Lema, staje się coraz bardziej realny.
To przesądziło też o tym, że bieganie zawsze chciała Pani połączyć z rodziną, dziećmi, normalnym domem.
Mam trójkę dzieci, dwóch synów i córkę, ale nigdy, ani przez chwilę nie towarzyszyła mi myśl, że gdy zdecyduję się na macierzyństwo, coś mnie w sporcie ominie. Pierwszego syna urodziłam na początku studiów i choć miałam obawy, jak sobie dam radę, byłam pewna, że nie przeszkodzi mi to w bieganiu. Mój były mąż, Andrzej Zatorski, który był wtedy moim trenerem, też mnie bardzo dopingował, by nie rezygnować ze sportu.
I paradoksalnie, po urodzeniu najmłodszej córki Kamili doczekała się Pani największych sukcesów sportowych w biegach górskich.
Skłamałabym mówiąc, że idealnie łączyłam obowiązki mamy i biegaczki, ale uważam, że można wypracować taki kompromis, który pozwala się realizować każdej ze stron. Ważny jest podział obowiązków i wypracowanie pewnej systematyczności prac, do których trzeba dopasować cały dzień, bo inaczej trudno jest znaleźć na wszystko czas. Łatwo nie było, ale udawało się nam łączyć życie rodzinne z pasją, co zawsze było dla mnie ważne. Dzięki temu, że oboje byliśmy sportowcami, dzieci od początku doskonale wiedziały, co znaczy upór, konsekwencja i pracowitość. Jak ciężko jest zdobywać w życiu sukcesy i jaką cenę płaci się za każdy kolejny medal sportowy. Wszystkie dzieci mają predyspozycje sportowe, choć żadne z nich nie miało na tyle mocnego charakteru, by wytrwać w sporcie wyczynowym dłużej. Niekiedy zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym nie miała rodziny. Możliwe, że nie odniosłabym żadnych sukcesów, a może zdobyłabym najwyższe laury?! Tego nie wiemy. Tak samo, jak tego, czy po drodze nie miałabym poważnej kontuzji, albo czy w samotności nie uzależniłabym się od alkoholu albo narkotyków.
Fot. Tadeusz Poźniak
Gdy była szansa wystartować w olimpiadzie w Barcelonie w 1992 roku okazało się, że jest Pani w trzeciej ciąży. Miała Pani poczucie straty?
Nie, nigdy. Cały rok 1991 był dla mnie bardzo dobry – na 10 kilometrów w Japonii osiągnęłam świetny wynik – 32 min. 27 sekund. I nagle okazało się, że jestem w trzeciej ciąży, co na początku spowodowało lekką konsternację, bo ciąża była nieplanowana, ale bardzo się cieszyłam i już powoli schodziłam z trenowania. Termin porodu wypadł na czas igrzysk w Barcelonie. Pod koniec czwartego miesiąca zaczęłam czuć się bardzo źle i okazało się, że noszę obumarłą ciążę. To był syn. Po stracie dziecka przeżyłam załamanie, kryzys, ale jak zawsze do życia przywrócił mnie sport. Szybko wróciłam do biegania. Jeszcze tego samego roku, 27 września, czyli półtora miesiąca po zakończeniu igrzysk w Barcelonie, osiągnęłam w Berlinie swój najlepszy wynik w maratonie – 2:33.26 sek., który potwierdził, że sezon olimpijski, mimo osobistego dramatu, był dla mnie udany.
Nie wiem, jakie miejsce zajęłabym w biegu maratońskim, gdybym pojechała do Barcelony. Może byłaby to pierwsza dziesiątka, a może bardzo odległa pozycja. Starty na olimpiadach rządzą się swoimi prawami, często wygrywa się słabszym wynikiem, bo gra idzie głównie o medal olimpijski. Jednak nigdy nie żałowałam tego startu…. A tak, wkrótce potem zajęłam się biegami górskim, co okazało się mają największą miłością i co przyniosło mi medale z mistrzostw Świata, Europy oraz kryształowe kule z Pucharów Świata. Jeśli czegoś żałuję, to może faktu, że biegi górskie do dziś nie są konkurencją olimpijską.
W swoim życiorysie biegaczki ma Pani wszystko – od biegania na bieżni, przez biegi uliczne, aż po górskie. Jak te doświadczenia Panią ukształtowały?
To jest bardzo dobra szkoła biegania. Miałam też świetnych trenerów – pierwszym był Adam Szczepanik, potem na studiach w Krakowie Jan Żurek, a w końcu mój były mąż, Andrzej Zatorski. Wszyscy znakomicie mnie prowadzili, zwracając uwagę na ogólny rozwój, sprawność i stopniowe poprawianie wydolności. Ten długofalowy proces pozwolił mi dobrze znosić coraz większy wysiłek i osiągać coraz lepsze wyniki. W młodości moim idolem była Irena Szewińska, z zapartym tchem podziwiałam jej niesamowite zwycięstwa w biegu na 400m. Później, gdy coraz bardziej zaczęłam smakować w bieganiu, coraz częściej nudziło mnie bieganie kolejnych kółek wokół stadionu i szukałam innych form. Na bieżni nauczyłam się jednak sportowej walki, zadziorności i ambicji.
Kiedy pojawiły się biegi uliczne?
Już pod koniec studiów na Akademii Wychowania Fizycznego. Wtedy jeszcze tych biegów tak wiele nie było, pamiętam krótkie 5-kilometrowe biegi i okazjonalne sztafety. Dziś mamy wysyp imprez biegowych – przed pandemią w każdy weekend od wiosny do później jesieni odbywało się w całej Polsce od 30 do 50 różnych imprez biegowych. Do tego dochodzą biegi okolicznościowe – 3 Maja albo 11 Listopada, kiedy tych biegów jest o wiele, wiele więcej. Bieganie stało się modne.
To był też czas, kiedy bieganie na stadionie stało się dla mnie nużące, nie widziałam dalszej pespektywy w tym, co robię, mimo iż w biegu na 10 km posiadałam klasę mistrzowską międzynarodową… Postanowiłam, że kolejnym krokiem będą dla mnie maratony i biegi uliczne. W trakcie takiego biegu coś się dzieje, jest szansa zobaczyć różne miejsca na świecie, co dało mi nową energię i zapał do trenowania. Miałam też coraz lepsze wyniki i coraz więcej zaproszeń od organizatorów różnych imprez biegowych na świecie. W biegach ulicznych zaczęły się też pojawiać pieniądze, co nie było bez znaczenia dla kogoś, kto utrzymywał się z nauczycielskiej pensji. Dzięki temu 18 razy byłam w Japonii, w Chinach, Australii, Malezji, Korei i w wielu innych pięknych miejscach na świecie.
Była już Pani ponad 30-letnią biegaczką, gdy pojawiły się biegi górskie, w których okazała się Pani mistrzynią.
Zdecydował przypadek. Startowałam w Mistrzostwach Polski w biegach przełajowych w Oleśnicy, gdzie spotkałam Andrzeja Puchacza, członka konsylium Światowej Federacji Biegów Górskich oraz pełnomocnika Polskiego Związku Lekkoatletyki ds. tychże biegów, który gratulując mi zwycięstwa zapytał, czy nie wystartowałabym w Mistrzostwach Świata w biegach górskich w Telfes w Austrii. Obiecałam, że skonsultuję się z trenerem, czyli moim ówczesnym mężem i… pojechałam. Zawsze uwielbiałam nowe wyzwania – nie dające korzyści finansowych, ale dla sportowca bardzo ważne. Potwierdzają profesjonalizm i gwarantują wspaniałe emocje, kiedy stoi się na podium i słucha Mazurka Dąbrowskiego. Tego nie da się kupić za żadne pieniądze. Tamten start zakończył się dla mnie porażką, mimo wysokiej, 4. pozycji, ale bieganie górskie mnie zachwyciło. Znalazłam to, czego szukałam. Może poczułam, że wracam do dzieciństwa, do dawnych wędrówek po górach z ojcem?! Już wcześniej bardzo dobrze biegałam biegi przełajowe, co na pewno pomogło. Bieganie w terenie jest dla mnie przygodą. To są inne bodźce, obcowanie z naturą wyzwala tak potrzebne w dzisiejszych czasach endorfiny. Wielu moich znajomych biegaczy po spróbowaniu biegów górskich już zawsze do nich wraca.
1 września 1996 w Telfes otrzymała też Pani największą lekcję pokory w sporcie.
I nawet nie tyle z powodu braku doświadczenia, co braku szacunku do tej specyficznej dyscypliny. Wydawało mi się wtedy, jak wielu biegaczom nieuprawiającym biegów górskich, że to mało poważna dyscyplina. Sprawdziłam czasy rywalek, z którymi miałam startować i byłam pewna, że wygram te zawody. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że to były wyniki z biegów płaskich, a biegi górskie to już zupełnie inna „bajka”, która jest piękna, ale na jej sukces składa się wiele innych czynników. Do gór trzeba mieć szacunek. Każdy za szybki krok to niepotrzebna strata energii. No i psychika, bo w biegu górskim 85 proc. sukcesu to „głowa”. W górach bardzo szybko dochodzi do „zakwaszenia” mięśni, a ja od startu ruszyłam ostro pod górę. Na czwartym kilometrze miałam około 2 minut przewagi nad następną zawodniczką. Pomiędzy 4 a 5 kilometrem stało się coś nieprawdopodobnego, poczułam się, jakby mnie ktoś „wyłączył z prądu”. Powyżej 1500 m n.p.m. powietrze jest już rozrzedzone, nogi stają się jak z ołowiu, a ja nie miałam siły podnieść ręki, by wytrzeć „gluta”, który wisiał mi z nosa. 800 metrów przed metą straciłam pierwsze miejsce, 500 metrów – drugie, a 200 metrów przed metą brązowy medal. Przybiegłam jako czwarta. Na mecie klęczałam na ziemi i nie miałam siły wstać. Nie poszłam nawet oglądać dekoracji najlepszych zawodniczek – usiadłam na ławce w drewnianym kościółku i płakałam. Góry są wymagającym przeciwnikiem, a za głupotę każą biegiem na kolanach. To jest ogromny wysiłek, w którym bywa, że maksymalne tętno dochodziło u mnie nawet do 220 uderzeń serca na minutę.
Kolejnym przełomowym biegiem były zawody na Borneo w 2004 roku, skąd pochodzi słynne już zawołanie, „Gambate”, które stało się Pani mottem życiowym. Na metę wbiegła Pani jako trzecia ale wygrała miłość, zainteresowanie i atencję kibiców.
To był bieg na Kinabalu, najwyższą górę Borneo ( 4095 m n.p.m.), który ostatecznie mnie przekonał, że zawsze trzeba walczyć do końca. Nawet jeśli przegrywamy, warto podejmować próbę walki.
Wystartowałam w życiu w tysiącach biegów i tylko raz zeszłam z trasy. To był maraton w Warszawie, gdzie na końcowych kilometrach straciłam siły i nie miałam szans na wygraną. Mój były mąż, który był moim trenerem, zachęcił mnie, by zrezygnować z biegu, co zrobiłam, ale czego do dzisiaj żałuję. W tamtych zawodach za I miejsce był do wygrania samochód i jak uznał, skoro nie mam szans na zwycięstwo, nie ma też sensu eksploatować organizmu. To było błędne i złe założenie. Dziewczyna, która biegła wtedy ze mną w czołówce, Małgosia Birbach, na finiszu bardzo osłabła i mimo że wygrała ten bieg, ostatecznie biegła tak wolno, że jej tempo było dużo wolniejsze niż moje w chwili słabości. Gdybym została wtedy na trasie i do końca biegła swoim spokojnym rytmem, najprawdopodobniej wygrałabym tamten maraton. To mnie nauczyło, że warto siebie słuchać i być wiernym sobie. Historia z Małgosią Birbach jest o tyle nieprawdopodobna, że w podobnych okolicznościach, ale to ona przegrała ze mną w Belgradzie. Biegłam tam w maratonie w 1996 roku z ostrym bólem gardła i nafaszerowana antybiotykiem. Słabo się czułam, biegłam bardzo wolno i zależało mi tylko na tym, by dobiec do mety. Przede mną było 20 zawodniczek, ale kilkanaście kilometrów przed końcem wszystkie zaczęły słabnąć. Wtedy w Belgradzie był 40-stopniowy upał. Wszystkie one od początku rywalizacji narzuciły za szybkie tempo i w tych ciężkich warunkach zaczęło im brakować sił. Na kilometr przed metą biegłam już jako druga, przede mną była tylko Gosia Birbach. Wtedy też przypomniałam sobie, że organizatorzy gwarantują 5 tys. dolarów premii dla zawodniczek, które przybiegną z czasem poniżej 2 godz. 37 minut. Na metę wbiegłam pierwsza, zostawiając z tyłu niewiarygodnie zmęczoną Gosię, z czasem 9 sekund poniżej 2 godz. 37 minut! Łączna nagroda za zwycięstwo wyniosła wtedy 11 tys. dolarów. To były największe pieniądze, jakie zarobiłam podczas jednego biegu w całej mojej karierze biegaczki!
Wracając do samego występu na Borneo w 2004 roku. Wtedy, zbiegając z góry, przewróciłam się i rozcięłam kolano. Noga nie bolała na tyle, że nie dało się biec, ale mocno lała się krew – to była dżungla, wilgotność prawie 100 proc., duże różnice temperatur, od plus 40 do minus 5 stopni Celsjusza. Byłam wyczerpana, wycierałam ręką zakrwawione kolano, a potem tą samą ręką wycierałam pot z twarzy. Wbiegając na metę byłam cała we krwi. Gdy zobaczyli to miejscowi, najpierw zamilkli, a potem zaczęli walić w bębny i krzyczeć: Gambate! Później dowiedziałam się, że oznacza to – daj z siebie wszystko! Następnego dnia organizator biegu przyniósł mi gazetę, gdzie na okładce było ogromne zdjęcie mojej zakrwawionej twarzy i maleńka fotografia zwyciężczyni, Ani Pichrtovej. Byłam dla nich bohaterką – pomimo bólu i zmęczenia, walczyłam do końca! Nie każdy może wygrać, ale każdy może być zwycięzcą dla siebie, pokonując swoje słabości. Tego uczy gambate.
Nie poddała się też Pani w 2006 roku po wypadku w Nigerii. Ale ta cezura zmieniła już wszystko w życiu sportowca.
Bieg w ramach Pucharu Świata miał się odbyć nieopodal miejscowości Obudu, gdzie nigdy nie dojechałam, bo 20 kilometrów przed celem podróży nasz samochód spadł ze skarpy. Do Polski wróciłam na morfinie z odmą płuc, złamaniem kompresyjnym dwóch kręgów piersiowych, łopatki, obojczyka, czterech żeber oraz przebytym wstrząsem mózgu. Lekarze nie mogli uwierzyć, że sama, z plecakiem, z tymi urazami, wróciłam do domu. Jeden z nich powiedział wtedy, że gdyby nie to, że miałam tak silne mięśnie przykręgosłupowe, mogło być ze mną nieciekawie. Usłyszałam też, że koniec z bieganiem i żebym poszukała sobie innej dyscypliny, najlepiej szachów. (śmiech)
Byłam wtedy kompletnie załamana przed dramatyczną decyzją – odejść od sportu, czy jednak pozostać z bieganiem, które kocham. To był długi proces, gdzie musiałam się mierzyć ze swoimi słabościami i ograniczeniami. Wtedy nie było jeszcze tak rozwiniętych mediów społecznościowych, wiele osób nic nie wiedziało o moich problemach zdrowotnych. Płuca i kręgosłup były w kiepskim stanie, a mimo to jeszcze 10 lat wytrwałam w sporcie wyczynowym. Uporem i pracą udało mi się wrócić do niezłej sprawności i wydolności. W tamtym czasie jeszcze parokrotnie zdobywałam medale mistrzostw Polski w biegach górskich, wygrywałam również mocne biegi, m.in. bieg na Kasprowy Wierch, na Pilsko czy Babią Górę, ale to było do czterech lat po wypadku, kiedy kręgosłup jeszcze w miarę dobrze pracował. W pewnym momencie z całą siłą o sobie przypomniał, i to już była pora, by odchodzić od wyczynu. W końcu zaakceptowałam i poukładałam sobie w głowie, że jestem słabsza, że nie wygram z ograniczeniami organizmu, że przychodzą młode, utalentowane dziewczyny i są po prostu lepsze, ale ja dalej chcę robić to, co kocham. Uznałam, że chcę oficjalnie zakończyć karierę zawodową i zająć się bieganiem dla samej przyjemności promowania sportu. Wbiegnięcie na Elbrus w 2016 roku zakończyło moją karierę zawodowej biegaczki.
Elbrus, najwyższy szczyt Kaukazu – 5642 m n.p.m. Głośne zakończenie kariery Izabeli Zatorskiej.
To był ostatni moment, kiedy mogłam się zmierzyć z tym wyzwaniem. Wcześniej widziałam artykuły o Andrzeju Bargielu, który w 2010 roku wbiegł na Elbrus w czasie 3 godz. 23 min. I który do dziś nie został poprawiony. W 2015 roku młoda polska biegaczka, Anna Figura, ustanowiła kobiecy rekord w Elbrus Race w czasie 4 godz. 22 min. Marzyłam, by jako trzeci biegacz z Polski zapisać się w historii tego niesamowitego biegu na Kaukazie. Szkoda tylko, że media przedstawiły to jako chęć pobicia rekordu ustanowionego rok wcześniej przez Anię, co było bardzo atrakcyjne dla sponsorów i dziennikarzy, ale mnie postawiło w kłopotliwej sytuacji. Oczywiście, gdzieś na dnie głowy kryło się marzenie o pobiciu rekordu, ale jeszcze raz powtórzę – to nie był mój główny cel. Już sam udział w Elbrus Race był dla mnie wystarczająco spektakularnym zakończeniem kariery sportowca.
Fot. Tadeusz Poźniak
Chora, z gorączką, ale na Elbrus Pani wbiegła. Nie uniknęła jednak Pani skandalu i posądzeń o nieprzestrzeganie regulaminu zawodów. W książce, która się niedawno ukazała, jest dokładny opis tej historii. Miała Pani potrzebę, żeby rozprawić się z tym tematem, który poniekąd ciągnął się za Panią przez ostatnie 4 lata?
Tak, to było dla mnie bardzo ważne. Elbrus zdobyłam dwa razy, pierwszy raz treningowo z Tomkiem Brzeskim, około tydzień po przyjeździe, i czułam się wtedy fantastycznie. Później były eliminacje i też było fantastycznie – miałam trzeci czas wliczając w to mężczyzn. Nie był to bieg na sam szczyt, ale pokonanie odcinka trasy. W dniu zawodów miałam rano temperaturę – 39 st. Celsjusza, ale postanowiłam wystartować. Bieg zaczynał się w miejscowości Azau położonej na wysokości 2350 m n.p.m. Od wysokości 3700 m Elbrus pokryty jest lodowcem i roztacza się z niego piękny widok na cały Kaukaz. Po pokonaniu pierwszej części wzniesienia pokrytego wulkanicznymi skałami, cały czas trzeba biec pod górę po lodowcu, koło skał Pastuchowa (4600-4800 m n.p.m.). Powyżej tych skał zaczyna się trawers na wysokości 5200-5300 m. n.p.m., wokół tzw. mniejszego szczytu Elbrusa. Następnie przełęczą dochodzimy do najtrudniejszego odcinka trasy, stromego trawersu, który prowadzi prawie na sam szczyt. Jest tam bardzo niebezpiecznie, gdyż trawers jest mocno zlodowaciały i pochylony w bok. Turyści idą tam z czekanem i w rakach, ja byłam wyposażona w kijki i raczki.
To był kryzysowy moment. Byłam bardzo zmęczona, zaciśnięta krtań utrudniała mi oddychanie, nogi zsuwały się po stromej ścianie. Wtedy przy pomocy linki asekurował mnie Tomek Brzeski. Czułam też obecność swojego ojca, który zmarł, kiedy miałam 10 lat. Tak bardzo chciałam wtedy zdobyć szczyt Elbrusa dla niego, dla siebie i dla uczestników całego projektu, którzy pomogli mi spełnić moje marzenie. Zwyciężyła Oksana Stefaniszyna ustanawiając, nowy kobiecy rekord 4 godz. 09 min. 39 sek.
Wiadomość, że Tomek dwukrotnie mnie asekurował, przekazała organizatorowi Polka, która też uczestniczyła w tym biegu. Bardzo źle się z tym czułam, bo widzieli to też inni zawodnicy i ocenili tę sytuację jako pomoc w chwili zagrożenia, nikt nie wnosił protestów. Później dowiedziałam się, że ta kobieta nie ukończyła biegu, gdyż na jednym z punktów kontrolnych nie uzyskała minimum czasowego i została zdjęta z trasy. Może to tłumaczy jej złość i kroki, jakie wtedy podjęła.
Projekt Zatorska-Elbrus 2016 okazała się dla Pani jednym z najtrudniejszych doświadczeń w życiu?
Tak, ale też jednym z najpiękniejszych, dlatego niczego nie żałuję. Było mi tylko przykro, że po moim powrocie z Elbrusa, ludzie, którzy znali mnie z tras biegowych i pseudoznajomi z Facebooka, zalali mnie falą hejtu w mediach społecznościowych. Czytali relacje tylko jednej ze stron i powielali setki kłamstw. To było przykre i niesprawiedliwe. Dzięki tej książce udało mi się uczciwie zamknąć ten rozdział. Kto jest ciekawy tej historii, w „Gambate!” dokładnie ją opisuję. Od ponad 40 lat czuję się wojownikiem na trasach niezliczonych ilości biegów i trudno oczekiwać, że nagle założę kapcie i się poddam. To wbrew mojemu charakterowi.
Bieganie odziera też Pani z kilku mitów. Krytycznie mówi o biciu rekordów, zwłaszcza wśród amatorów, którzy wstają zza biurka i udowadniają, że przebiegną maraton albo ultramaraton na 100 kilometrów. Zwraca Pani uwagę, że jeśli traktujemy bieganie jak rozwój i kształtowanie charakteru, to nie ścigajmy się tylko na ilość przebiegniętych kilometrów, ale szlifujmy technikę, styl i prędkość biegu.
Najważniejsze jest zdrowe podejście do biegania. Biegając pod okiem trenera i na krótszych dystansach, kształtujemy swój organizm, przygotowujemy go do wysiłku. Nie mam nic przeciwko startom w maratonach, czy ultramaratonach jako takich, ale ich uczestnicy niech z głową przygotowują się do startów. Zdaję sobie sprawę, że większe wrażenie na znajomych (niemających pojęcia o bieganiu) robi przebiegnięcie długiego czy ultra dystansu, niż ustanowienie życiówki na 10 km. W każdej dyscyplinie sportowej, szczególnie w treningu amatorskim, najważniejszy jest zdrowy rozsądek i ocena swoich możliwości na każdym etapie. Zły trening zabija naszą radość, bo jaka może być satysfakcja z czasami ciężkiej pracy treningowej, gdy od 10 lat zawsze biegamy tak samo, nie robiąc żadnych postępów?! Gdy trenujemy tylko na długich dystansach, zazwyczaj koncentrujemy się na „doczłapaniu” do mety. Nie ma już miejsca na rozwijanie pasji i ściganie się nawet z samym sobą. We współczesnym treningu biegowym ważniejsza jest jakość od ilości. Przyjemność można czerpać zarówno z biegu na Kasprowy, na 5 czy 10 kilometrów, z maratonu czy z ultra biegu na 100 km, tylko wszystko trzeba poprzeć odpowiednim treningiem i czerpać z tego maksimum przyjemności, pamiętając, że zdrowie mamy tyko jedno.
Z dystansem mówi też Pani o popularnych wśród biegaczy suplementach diety.
Nie jestem entuzjastką takich rozwiązań. Sama niekiedy po to sięgam, ale z dużą ostrożnością. Żele z kofeiną, tauryną, beta-alaniną, to czysta „chemia”. Oczywiście, 1-2 żele lub inne „dopalacze” nikomu nie zaszkodzą, ale podczas biegów ultra bierze się tego nieprawdopodobnie duże ilości, a wszelkie bóle uśmierza się środkami przeciwbólowymi. Zawodnicy, którzy ich używają, często mają potem biegunki, kołatanie serca, drżenie rąk, a zdarza się, że sikają krwią. Taka droga na skróty nie uczy organizmu walki ze słabościami, zamazujemy sobie też sygnały, jakie wysyła nasze ciało. W swojej karierze trenera poznałam osoby, które tak były sfokusowane na wyniki w biegach górskich i ultra, że w ogóle nie dostrzegały, iż robią to kosztem życia i zdrowia.
Pani bieganie kojarzy się z wszystkim, co najlepsze?
To największa pasja w moim życiu, dzięki której mam wspaniałe dzieci, udało mi się zwiedzić świat, poznać ciekawych ludzi i przeżyć wiele cudownych emocji. Jako dojrzała kobieta znalazłam też miłość, co podobno się nie zdarza. (śmiech) W 2018 roku w wieku 56 lat wyszłam po raz drugi za mąż za wspaniałego człowieka, Bogusława Pleskacza, który jest też moim przyjacielem. Bez biegania nie wiem, czy miałabym w sobie dostatecznie dużo siły, by walczyć o siebie i swoje szczęście.
Izabela Zatorska-Pleskacz, lekkoatletka specjalizująca się w biegach długodystansowych i górskich. Zawodniczka klubów: Górnik Zabrze, Tajfun Krosno, Krośnianka Krosno, LKS Wrocanka. Obecnie reprezentuje Alpin Sport Hoka One One Team. Jedna z najlepszych na świecie zawodniczek w biegach górskich. Od 20 lat nauczycielka wychowania fizycznego w 1 LO im. Mikołaja Kopernika w Krośnie. Wicemistrzyni Świata i dwukrotna mistrzyni Europy w biegach górskich oraz czterokrotna zdobywczyni Pucharu Świata w biegach górskich. W przeszłości także czołowa polska maratonka. Rekordy życiowe: bieg na 3000 m – 9:14.78 (1991), bieg na 5000 m – 15:37.15 (1987), bieg na 10 000 m – 32:19.65 (1991), półmaraton – 1:11:53 (2000), maraton – 2:33:46 (1992), posiadaczka najlepszego do tej pory wyniku w Polsce w biegu na 25 km – 1: 28:04 ( 1994). W 2020 roku ukazała się książka „Gambate! Daj z siebie wszystko!”. Wywiad-rzekę z Izabelą Zatorską-Pleskacz przeprowadził Jaromir Kwiatkowski.