Uśmiech i długie nogi, te już na pierwszy rzut oka, Bożena Jaskowska ma dużo piękniejsze od średniej krajowej. Pracowitości i konsekwencji tak od razu nie widać, a szkoda, bo mówią o niej najwięcej. Triathlonistce – bibliotekoznawczyni z dyplomem MBA i tytułem doktora.
Dyrektor Biblioteki Uniwersytetu Rzeszowskiego; autorka pracy doktorskiej na temat kultury organizacyjnej w służbach informacyjnych, obronionej na Uniwersytecie Warszawskim, absolwentka studiów MBA IT w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie oraz studiów bibliotekoznawczych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autorka kilkudziesięciu publikacji naukowych z zakresu bibliotekoznawstwa i informacji naukowej. Taką Bożenę Jaskowską poznamy w godzinach pracy. Prywatnie od kilku lat jest zapalonym sportowcem – amatorem. Triathlonistką, choć sportowa pasja zaczęła się u niej od biegania.
– Dokładnie pięć lat temu przebiegłam maraton w Krakowie – wspomina. – Przygotowałam się do niego sama, nikomu nic nie mówiąc, a w plan wtajemniczając tylko mojego chłopaka. Otuchy dodawałam sobie na założonym blogu Run Bo, który prowadzę do dziś i który śledzi prawie 2 tys. osób. W lipcu rozpoczęłam pierwsze treningi – przy czym nigdy wcześniej nie biegałam – by sumiennie przepracować zimę i w kwietniu 2012 roku, w czasie 3 godz. i 51 minut – przebiec dystans 42 km 195 metrów. Dziś się z tego śmieję, ale wtedy, na początku przygotowań, nawet nie byłam pewna, ile kilometrów ma bieg maratoński, wiedziałam, że jest długi.
Tylko skąd nagle maraton w życiu dziewczyny zanurzonej w książkach? – Przypadek – odpowiada. Zachwyciła ją historia przyjaciółki, która też nie mając wiele wspólnego ze sportem, przebiegła królewski dystans. Te emocje udzieliły się Bożenie Jaskowskiej. – Potrzebowałam wyzwań – mówi z uśmiechem. – W tamtym czasie miałam już za sobą obronę doktoratu, jeszcze przed 30. urodzinami zostałam wicedyrektorem uniwersyteckiej biblioteki, potem dyrektorem, marzyłam o czymś wyjątkowym.
Fot. Mariusz Nasieniewski
To nieprawdopodobne, patrząc na wysoką, bardzo zgrabną Bożenę, ale ona długo postrzegała siebie jak przysłowiową „fajtłapę". – W dzieciństwie szybko wyrosłam, byłam sporo wyższa od szkolnych koleżanek, w tamtym czasie nie zawsze miałam też skoordynowane ruchy, potykałam się o własne nogi. Kiedy grałam w koszykówkę, dziewczyny w mig łapały wszystkie triki, a ja musiałam wszystko wielokrotnie powtarzać, by mieć podobne efekty. Dzięki temu nauczyłam się żelaznej dyscypliny, cierpliwości i konsekwencji, bo prymuską to byłam chyba zawsze – śmieje się triathlonistka.
Jak wszyscy początkujący biegacze, „umierała” po pierwszym, drugim, trzecim kilometrze. Absolutne szczęście poczuła, gdy ponad pół godziny potrafiła przebiec bez zatrzymywania się. – W tamtym czasie sport, bieganie było dla mnie zupełnie nowym tematem, a ja uwielbiam się uczyć – wspomina. – Czytałam wszystko na ten temat, wyszukiwałam sobie plany treningowe w Internecie i to zgłębienie sportowego tematu zostało mi do dziś.
Pierwszy maraton, ludzie, emocje, wyzwanie, wszystko to ją zachwyciło, a że jest perfekcjonistką, która jak sobie coś postanowi, lubi doprowadzić sprawę do szczęśliwego końca. Jednocześnie ciągle w niej kołacze serce marzycielki i romantyczki, szybko zamarzyła o kolejnych sportowych wyzwaniach.
W sumie przebiegła cztery maratony. Po Krakowie była jeszcze Warszawa, Rzym i Barcelona. W tym ostatnim mieście zaliczyła najlepszy maraton w życiu. Zagrało wszystko; pogoda, przygotowanie, nastrój i czas. Na mecie zameldowała się po 3 godzinach i 26 minutach.
Ważne jest zachowanie zasady work-life-sport balance
Szybko też pojawiły się marzenia, by dalej, szybciej, lepiej. Do 2015 roku nieustannie biła swoje prywatne rekordy. W Ultramaratonie Podkarpackim w 2015 roku była najszybszą kobietą na dystansie 55 kilometrów. W tym samym roku przebiegła kultowy Bieg Rzeźnika, czyli 80 kilometrów po bieszczadzkich górach. W tym biegu startuje się parami, a limit czasowy wynosi 16 godzin. Ona ze swoim partnerem, z czasem 11 godz. 15 minut, znalazła się w pierwszej dziesiątce. Bardzo boleśnie wspomina jednak tamten występ. Na trasie, już pod koniec biegu, przeżyła nieprawdopodobny kryzys i tylko siłą woli oraz dzięki pomocy partnera dotarła na metę. Bieg Rzeźnika był nie tylko ekstremalnym przeżyciem, przyczynił się też do poważnej, przeciążeniowej kontuzji, której wyleczenie zajęło wiele długich miesięcy. Dziś biegom ultra mówi nie, choć w bieganiu jeszcze ostatniego słowa nie powiedziała.
– Kontuzja nogi, wcześniej wypadek na rowerze, gdy złamałam szczękę, bo zagapiłam się i wjechałam w samochód, dały mi spory dystans do sportu, nauczyły cierpliwości i pokory oraz potwierdziły fakt, jak ważne jest zachowanie zasady work-life-sport balance. Kocham zawody i życie z planem treningowym, ale te przykre doświadczenia sprawiły, że potrafię sobie również wyobrazić życie bez sportu. Jestem pewna, że gdyby nagle, nie daj Boże, zniknął z mojego życia, na pewno pojawiłaby się inna pasja. Już wcześniej bardzo mocno interesowałam się starymi samochodami. Do dziś mam zabytkowego, 37-letniego saaba 96 na żółtych blachach, którego znajomi chętnie pożyczają, gdy jadą do ślubu, a ja cieszę się rolą pojazdu uprzywilejowanego, gdyż kierowcy z uśmiechem zawsze wpuszczają mnie na pasach. Sama na co dzień jeżdżę trochę młodszym, ale też starym saabem, tzw. krokodylem. Uwielbiam tę szwedzką markę i chyba już nie potrafiłabym jeździć nowoczesnymi samochodami.
Zaczęło się od biegania, ale to triathlon jest ukochany
Bieganie, które od początku daje jej ogromną frajdę, szybko doczekało się sportowego rywala. Już w 2013 roku wystartowała w swoim pierwszym triathlonie. Triathlon stał się jej największą pasją. To połączenie w trakcie jednych zawodów trzech dyscyplin: pływania, jazdy na rowerze i biegania, odpowiada jej najbardziej.
– Może dlatego, że znów musiałam zmotywować się do ogromnej pracy – zastanawia się Bożena Jaskowska. – Nauczyłam się pływać kraulem, choć wcześniej w ogóle nie umiałam. Z roweru z hipermarketu przesiadłam się też na bardziej profesjonalny sprzęt. Triathlon porządkuje wiele spraw, uczy nieprawdopodobnej organizacji, by pogodzić ze sobą trenowanie trzech dyscyplin. Jest szalenie różnorodny i… nigdy nie pozwala się nudzić.
Triathlon bywa też namiastką kolekcjonerskich ciągotek. Bo tak jak jedni kolekcjonują torebki, inni motocykle, u Bożeny, tuż obok półki z ośmioma parami butów do biegania, na ścianie w mieszkaniu, na kapitalnym wieszaku wisi kolekcja rowerów. – Tylko trzy, czyli maniakiem rowerowym jestem umiarkowanym, choć pewnie są równowartości niezłego samochodu. Podziwiam za to moją sportową koleżankę, która ostatnio sprzedała samochód, by kupić sobie rower – śmieje się triathlonistka. – Feliks, Messi i Czesław – tak się nazywają. Ten pierwszy służy do jazdy po mieście i do pracy, drugi jest rowerem szosowym i treningowym, a popularny Czesio to rower czasowy, przeznaczony na zawody.
Fot. Patrycja Pietrzak
Triathlon w ostatnich latach stał się w Polsce sportem bardzo popularnym, wręcz modnym, na pewno pomógł mu w promocji udział w zawodach aktorów: Maćka Stuhra czy Tomasza Karolaka. Nie warto popadać jednak w skrajność, że najczęściej uprawiany jest przez prezesów i top menadżerów, a dla innych jest za drogi.
– Bzdura – twierdzi Bożena Jaskowska. – Pamiętam, jak kilka lat temu jeden z uczestników połówki Ironmana przejechał w ramach happeningu 90 kilometrów na poczciwym rowerze Wigry 3 i zmieścił się w limicie czasowym. Dzięki temu, że triathlon na tyle mocno się spopularyzował, naprawdę dobry sprzęt można kupić w okazyjnych cenach. Ale, że uwielbiam zatracać się w moich pasjach, tak na wszelki wypadek mam osobne konto, gdzie co miesiąc odkładam pieniądze na zawody, sprzęt i wyjazdy związane ze sportem.
Triathlonistka, to słowo najpełniej definiuje Bożenę. W ostatnich latach wzięła udział w kilkudziesięciu zawodach triathlonowych, które wielokrotnie kończyła na podium, ale… to nigdy nie były triathlony na pełnym dystansie. Dlatego tak ważny jest planowany w lipcu tego roku start w Challenge Roth, jednym z najbardziej prestiżowych triathlonów na świecie, organizowanym w niemieckiej Bawarii, a do którego Bożenie Jaskowskiej udało się szczęśliwie zakwalifikować dzięki głosom internautów. I do którego od jesieni ubiegłego roku przygotowuje się i trenuje, pierwszy raz w życiu pod okiem trenera.
– Nie było innego wyjścia, z moją skłonnością do przesady była obawa, że mogę przetrenować się na śmierć – przyznaje ze śmiechem.
Limit czasowy zawodów wynosi 16 godzin. Trzeba przepłynąć 3,8 km, zdążyć przejechać 180 km na rowerze, a na koniec przebiec jeszcze maraton, czyli 42 km. W imprezie bierze udział około 4 tys. uczestników z całego świata. Słynie ona ze wspaniałej atmosfery i superszybkiej trasy sprzyjającej biciu rekordów.
Sportowe marzenie? Udział w Ironmanie w Kona
– Życie triathlonisty to jesień i zima z planem w ręku i systematyczna, czasem żmudna praca treningowa. Od czerwca do września trwa sezon startowy i zawody, czyli najlepszy czas szczęśliwego ścigania się, a potem miesiąc przerwy i zabawa rozpoczyna się od początku – śmieje się Bożena Jaskowska. – W tej chwili trenuję 6 dni w tygodniu, często dwa razy dziennie.
Fot. Piotr Naskrent
Biegam około 50 – 60 kilometrów, pływam około 8-9 kilometrów, a na rowerze, na razie stacjonarnym, spędzam nie mniej niż 5 godzin tygodniowo. W teren wyjadę na wiosnę i wtedy rower będzie zabierał mi najwięcej czasu. W podsumowaniu wychodzi 12-13 godzin tygodniowo. W kwietniu i maju, czyli w najbardziej intensywnym okresie, będą tygodnie, w których treningi zajmą mi prawdopodobnie 16-20 godzin. Jeden dzień w tygodniu koniecznie odpoczywam i tego też musiałam się nauczyć, bo kiedyś przerwę na regenerację uważałam za czas stracony. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie robiła planów już na 2018 rok… Po cichutku marzy mi się zakwalifikowanie na Mistrzostwa Świata na Hawajach – słynny Ironman w Kona.
Młoda rzeszowianka nie ma wątpliwości, że triathlon i bieganie odmieniło jej życie. Na lepsze. Nauczyły wygrywać i przegrywać, brać porażki na klatę oraz wyciągać z nich wnioski, zmusiły do organizacji, wyrobił samodyscyplinę. Zmienił się też jej krąg przyjaciół, poznała wielu świetnych sportowców… o bardzo dobrym sercu.
– Tak narodził się projekt Smashing Pąpkins. Czyli drużyna pozytywnie zakręconych miłośników sportu, pomagania innym, oraz – jakżeby inaczej – robienia pompek, bo od nich się wszystko zaczęło. Wspólnie ze znajomymi blogerami z Warszawy, Poznania i Gdańska postanowiliśmy trzy lata temu zachęcić ludzi do urozmaicenia swoich treningów biegowych właśnie pompkami. A że sama nie potrafiłam wtedy zrobić ani jednej, również było to dla mnie sporym wyzwaniem. Można nas poznać po charakterystycznych koszulkach, różowych dodatkach oraz akcjach charytatywnych, które przeprowadzamy kilka razy w roku organizując zbiórkę pieniędzy na potrzebujące dzieci. I oczywiście, na mecie każdych zawodów robimy pompki – opowiada.
Na co dzień Bożena Jaskowska stara się, by świat sportu nie przenikał się z pracą zawodową. Nawet jeśli rano jest basen, po treningu czekają na nią cywilne ubrania, a w samochodzie zawsze zdąży zrobić makijaż. – Czasem tylko w bibliotece można mnie spotkać w sportowych butach – śmieje się. – Nie wiem tylko, czy budzi to jakiekolwiek zaskoczenie, bo to dość powszechna dziś moda, także w urzędach i na uczelniach.
Oba te światy są jednak dla niej bardzo ważne i gdy w trakcie ostatniego spotkania świątecznego rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego prof. Sylwester Czopek, życzył jej, by dobrze rozwijała się biblioteka, a ona miała coraz więcej i coraz lepsze wyniki sportowe, w duchu przyznała, że właśnie na tym najbardziej obecnie jej zależy.
Fot. Tadeusz Poźniak