Daniel Lewczuk nie lubi biegać do dziś. Ale marzenia i chęć przeżycia ekstremalnej przygody okazały się silniejsze. Dwa lata temu ukończył – w ciągu jednego roku – „4 Deserts”, 1000-kilometrowy ultramaraton przez cztery pustynie świata. Znalazł się w ten sposób w elitarnym gronie 47 osób na świecie, którzy tego dokonali. Choć nigdy nie miał być mówcą, swoją historię opowiada podczas publicznych spotkań. Choć nigdy nie miał być autorem, swoje doświadczenia opisał w książce „4 pustynie. Biegnij i znajdź własną drogę”. Swoich słuchaczy zawsze prosi, by ze słowa „niemożliwe” skreślili trzy pierwsze litery.
41-letni Lewczuk jest przedsiębiorcą z branży executive search (zajmuje się obsadzaniem stanowisk kierowniczych w firmach z Polski i Europy), aniołem biznesu, inwestorem i mówcą motywacyjnym. Projekt „4 Deserts” rozpoczął wspólnie z Markiem Wikierą, Andrzejem Gondkiem i Marcinem Żukiem (dwaj pierwsi pochodzą z Podkarpacia: Wikiera – z Przeworska, Gondek – ze Stalowej Woli). Z tego grona Lewczuk znał tylko Żuka, i to jeszcze z czasów licealnych. Z Wikierą poznali się już podczas Sahara Race, z Gondkiem – kilka tygodni wcześniej.
Pustynny ultramaraton ukończyli we trzech: w połowie projektu Marcin Żuk, zmagający się z depresją, przegrał z chorobą. Lewczuk na początku grudnia 2016 roku był gościem 8. edycji Podkarpackiego Kalejdoskopu Podróżniczego w Rzeszowie.
Wszystko jest możliwe
Prowadził stresogenne życie przedsiębiorcy i statyczne życie mieszczucha. Do momentu, kiedy zdał sobie sprawę, że waży już 116 kg i „zostawia ślady stóp na asfalcie”, słabo pływa, biegać nie lubi, a od siedzenia na rowerze boli go tyłek. Postanowił więc… zgłosić się na Iron Man Triathlon (pływanie na dystansie 3,8 km; 180 km jazdy na rowerze i przebiegnięcie dystansu maratonu).
Do Iron Mana przygotowywał się przez rok. Śmieje się, że podczas biegów treningowych przesłuchał już na słuchawkach wszystkie pliki muzyczne, jakie posiadał, i rozwiązał wszystkie problemy życiowe, a… zostało mu jeszcze 11 miesięcy przygotowań.
Jakoś dał radę. Po roku stawił się za zawodach Iron Mana w Austrii. – Byłem pełen lęków: przed tym, co się może zdarzyć; co o mnie pomyślą inni, gdy się nie uda; co ja będę myślał o sobie itd. – wspomina.
Lecz cały czas powtarzał w myślach hasło Iron Mana: „Wszystko jest możliwe”. – Kiedy przekraczałem linię mety, to hasło przestało być dla mnie teorią, tylko stało się podejściem do życia, bo jeżeli 12 miesięcy wcześniej miałem zerowe predyspozycje do tego, by przepłynąć, przejechać i przebiec, a ukończyłem zawody, które do dziś ukończyło niespełna 500 Polaków, to co jest niemożliwe? – tłumaczy.
Takie wyzwania kuszą wiele osób. Natomiast niewielu ma odwagę, żeby swoje marzenia zrealizować. – Sukcesem nie jest coś ukończyć, sukcesem jest mieć odwagę, by zacząć – powtarza Daniel Lewczuk.
Wyjść ze strefy komfortu
Przed czterdziestymi urodzinami postanowić zrobić coś „absolutnie nieoczywistego”, coś co go przerażało. Z listy 10 najtrudniejszych sprawdzianów wytrzymałościowych na świecie wybrał ultramaraton przez 4 pustynie. W grę mogło wchodzić ewentualnie jeszcze wejście na Everest, ale – jak żartuje Lewczuk – zniechęciło go to, że do 2014 roku na najwyższej górze świata stanęło już 3,5 tys. osób, podczas gdy projekt „4 Deserts” ukończyło w ciągu jednego roku – na tamten czas – jedynie 27 (to warunek wejścia do elitarnego klubu 4Deserts Grand Slam – przyp. aut.). – Pomyślałem: to coś dla mnie, zapisałem się i… jako pierwsze przyszło uczucie lęku – wspomina Lewczuk.
Podkreśla, że biegać nie lubi do dziś. Przed ukończeniem Iron Mana nie miał na koncie ani jednego przebiegniętego maratonu, a jedynie dwa lub trzy półmaratony. – Po Iron Manie stwierdziłem, że mam już jaką-taką bazę fizyczną i mentalną, by zacząć przygotowania do biegu przez pustynie – podkreśla.
Intensywne przygotowania trwały kilka miesięcy. – W szczytowym momencie biegałem do 125 km tygodniowo – zaznacza Lewczuk.
Podkreśla, że w przypadku tak trudnych wyzwań trening wytrzymałościowy nie wystarcza. – 70 proc. sukcesu to głowa, a nie ciało, bo ciało bardzo szybko krzyczy, że jest źle, że boli i jest trudno – wyjaśnia. – Dlatego zacząłem przygotowania od treningu mentalnego. Zanim zacząłem „wybiegiwać” te kilometry, postanowiłem poddać się maksymalnej ilości niesprzyjających warunków: błoto, deszcz, mróz itd., wierząc, że jeżeli coś mnie zaskoczy na pustyni, to sobie z tym dzięki treningowi mentalnemu poradzę.
Wziął udział w kilku biegach terenowych i wojskowych, w tym z komandosami Formozy i GROM-u, którzy traktują te biegi jako sprawdzające, czy delikwent nadaje się do ich formacji i są w stanie – jak mówi Lewczuk – sprawdzić motywacje każdego „do szpiku kości”.
– 18 lat byłem przyzwyczajony do chodzenia do pracy w białej koszuli i trzech rodzajach garniturów: granatowym, czarnym i szarym – wspomina Lewczuk. – I raptem czołgałem się kilkaset metrów w kanałach melioracyjnych w pełnym ekwipunku wojskowym, często jeszcze z kilkukilogramową atrapą broni. Chodziło o to, żeby poddać się wszystkiemu, co niekomfortowe.
Daniel Lewczuk Fot. Tadeusz Poźniak
Pustynia zdumiewa i przeraża
„4 Deserts” to 1000 km (4×250) pokonane w czterech ekstremach: na gorącej Saharze; wietrznej pustyni Gobi w Chinach; najbardziej suchym miejscu na Ziemi, jakim jest pustynia Atacama w Chile oraz na najzimniejszej pustyni świata, jaką jest Antarktyda. W 2014 roku odwagę, by stanąć na linii startu, miało 180 osób z ok. 40 krajów. W ciągu roku projekt ukończyło zaledwie 17. Oczywiście, tych, którzy przebiegli przez cztery pustynie, było więcej, ale zajęło im to więcej niż rok.
– Często myśli się, że na pustyni jest gorąco – opowiada Daniel Lewczuk. – Ona jest gorąca w dzień, ale każda była bardzo zimna w nocy. A ponieważ spaliśmy praktycznie na glebie, musieliśmy – zwłaszcza na pustyni Gobi – zmagać się w nocy z początkami hipotermii, gdyż temperatura spadała do 2 stopni albo prawie do zera. Przez Atacamę zaczęliśmy biec na wysokości 3250 m n.p.m., w związku z czym część zawodników zmagała się z chorobą wysokościową. Antarktyda była wyzwaniem sama w sobie – zimno, śnieg, lód, wychładzanie było szybkie, a jego „odrobienie” – bardzo trudne.
Trzeba też, podkreśla mój rozmówca, obalić jeszcze jeden mit: pustynia nie jest tylko płaska i nie jest tylko piaszczysta. – Cały czas są różnice wysokości: góra – dół, góra – dół – opowiada Daniel Lewczuk. – Ludzie mają wyobrażenie, że pustynia składa się z samych wydm. Te wydmy ciągną się tylko czasami przez kilka-kilkanaście kilometrów, ale na pustyni można spotkać także skały, kamienie, teren jest nierówny, w związku z czym trzeba się cały czas koncentrować na tym, jak stawia się nogi.
Bo źle postawiona noga jest czasami bardziej niebezpieczna niż węże i skorpiony.
– Kiedy się biegnie 10 km w korycie rzeki po śliskich kamieniach, to każdy krok może być ostatnim – zaznacza Lewczuk. Wspominając ten fragment Sahara Race, opowiada: – Kiedy trzechsetny raz uderzyłem się kostką w kamień, to już nie chodziło o ból fizyczny, bo ten był gigantyczny, ale to był wielki „zamach” na moją psychikę, bo ileż razy można? Huknąłem się po raz kolejny i miałem dosyć. Ale wtedy kątem oka popatrzyłem na uczestnika biegu, który był niewidomy i zobaczyłem, że praktycznie każdy jego krok to kopnięcie w kamień, którego on nie widzi. Jego przewodniczka starała się nawigować tak, żeby biegł możliwie optymalną ścieżką, ale tam nie było optymalnych ścieżek! I ona też kopała się w prawie każdy kamień. Stwierdziłem, że mój ból w porównaniu z ich bólem to żaden ból. Zmieniłem swoje nastawienie, przestałem użalać się nad sobą i narzekać.
Potęga pustyni zdumiewa, ale i przeraża. – Ta potęga z jednej strony zapierała dech w piersiach. Nie potrafiłem określić, czy widzę na odległość 20 czy 40 km. Z drugiej strony trzeba było bardzo uważać, bo pustynia jest niebezpieczna i stawia masę wyzwań.
Jednym z nich jest gigantyczna ekspozycja na słońce. – Byliśmy posmarowani filtrem 50, a i tak mieliśmy bąble na skórze od poparzeń – wspomina Lewczuk.
Na pustyni bardzo chce się pić, ale jest to najgorsza rzecz, którą można tam zrobić. Aby to zobrazować, Daniel Lewczuk stwierdził, że 1,5-litrowa butelka wody starcza mu z reguły na cały dzień. – Na Atacamie wypiłem 14 litrów w ciągu jednego dnia i nawet nie odwiedziłem toalety, bo wszystko wyparowało – opowiadał w Rzeszowie. – Ale to było bardzo niebezpieczne, bo kiedy się pije dużo wody na pustyni, to pot sprawia, że wypłukują się mikroelementy, następują skurcze mięśni i wtedy jesteśmy jedną nogą w samolocie w drodze do domu.
Bieg po polu minowym
Ból podczas biegu doskwiera najbardziej. A właściwie "trójca": ból, narastanie zmęczenia i niemożność zregenerowania organizmu. – Strategia była taka: biec jak najszybciej z rana, zanim słońce wzejdzie wysoko – podkreśla Lewczuk. Od niedzieli do środy biegli codziennie mniej więcej dystans maratonu, natomiast w czwartek – w zależności od pustyni – dystans długi, 76-90 km. Maraton w niedzielę był łatwiejszy od przebiegniętego w poniedziałek, a ten łatwiejszy od wtorkowego.
Fachowcy od biegania podkreślają, że po przebiegnięciu maratonu organizm musi mieć czas na regenerację. Tu tego czasu nie było.
Każda z czterech pustyń była trudna. Swoistych wrażeń dostarczyła np. Antarktyda, gdzie biegacze – ze względu na warunki atmosferyczne i własne bezpieczeństwo – poruszali się przez kilka godzin dziennie po kilkukilometrowej pętli. – Już nie wiedziałem, czy jestem na mecie 70. czy 150. raz. Było mi wszystko jedno. Biegłem marząc tylko o tym, by powiedzieli "stop". A jak powiedzieli, to nie wierzyłem – wspomina Daniel Lewczuk.
Ale najtrudniejsza okazała się pustynia Atacama. – Pod wieloma względami: w ciągu dnia była bardzo wysoka temperatura i bezchmurne niebo, a powietrze było niesłychanie suche (Atacama jest jednym z najbardziej suchych miejsc na Ziemi – przyp. aut.) – opowiada Lewczuk. – Bieg zaczęliśmy od wysokości 3250 m n.p.m., czyli nasze płuca były rozdęte, bo staraliśmy się za wszelką cenę zassać jak najwięcej powietrza, a tlenu w powietrzu było bardzo mało. W związku z tym jedni biegli ze skrwawionymi nosami, bo szybko wyschła im śluzówka, a druga grupa wręcz przeciwnie – biegła jak z anginą. Proszę sobie wyobrazić pokonywanie maratonu z jedną dziurką w nosie.
Na Atacamie Daniel Lewczuk doświadczył, że kiedy podejmuje się tak wielkie wyzwanie, potrzeba do tego nie tylko siły ciała i hartu ducha, ale także szczęścia. Po najdłuższym odcinku obudził się nazajutrz rano i mimowolnie podsłuchał rozmowę kolegów, którzy opowiadali, jak przy murze z czerwonym napisem "Miny" wojsko pokazywało, że trzeba go obiec z lewej strony. Marek Wikiera i Andrzej Gondek pokonywali ten odcinek za dnia, Daniel Lewczuk – nieco później, gdy się już ściemniło. Napisu nie widział, a 10-kilometrowy odcinek pokonał z prawej strony muru. Dziś mówi, że może to i dobrze, iż dowiedział się o tym dopiero na drugi dzień, bo nie wyobraża sobie swojej reakcji, gdyby w trakcie pokonywania tamtego odcinka dowiedział się, że biegnie po polu minowym.
Medal za 2 dolary i uratowane ludzkie życie
Projekt "4 Deserts" wymagał od uczestników przeorganizowania życia zawodowego i osobistego, bo już sam trening przygotowawczy był bardzo czasochłonny. – W 2014 r. spędziliśmy na pustyniach, nie licząc dolotów, 28 dni, co było bardzo trudne dla naszych rodzin i firm, bo jak nie ma szefa w firmie, to wiadomo, że różnie bywa – przyznaje Daniel Lewczuk. I dodaje: – Budziłem sensację wśród moich klientów, bo po każdym powrocie z pustyni chodziłem do pracy w garniturze i crocksach albo klapkach. Po prostu stopy nie mieściły mi się w butach.
Był to też projekt kosztowny. Jak wylicza Lewczuk, pochłonął po ok. 100 tys. zł "na głowę".
Projekt miał też cel charytatywny. Było nim zebranie pieniędzy na pomoc małej Blance, która urodziła się w 25 tygodniu ciąży, ważąc niewiele ponad pół kilo. – Spotkałem się z rodzicami Blanki, którzy mi powiedzieli: "wie pan, panie Danielu, my nie potrzebujemy 50 tys. zł za pół roku. My nie mamy 140 zł na wizytę u lekarza jutro" – opowiada Lewczuk – Przy tego typu wcześniactwie każdy dzień się liczy. 858 osób powiedziało: "jesteście szaleńcami, nie możemy z wami pobiec i na pewno nie dalibyśmy rady, ale chcemy was wesprzeć w waszych zmaganiach". Dzisiaj Blanka ma się dobrze. Co jest ważniejsze: medal za 2 dolary, który ma 47 osób na świecie, czy uratowane ludzkie życie? Dla mnie odpowiedź jest oczywista.
Żałuje, że nie zabrał na pustynię ołówka i kartki papieru. – Ludzie często mnie pytają, o czym myślałem na pustyni – wspomina Daniel Lewczuk. – Albo o niczym, bo tego nie pamiętam, albo endorfiny wydzielające się w wyniku biegu sprawiały, że byłem tak twórczy i kreatywny, iż wymyśliłem podczas biegu kilka biznesów. Jest tylko jeden problem: nie pamiętam jakich – śmieje się.
Walczę z moimi lękami
Przyznaje, że po przebiegnięciu 4 pustyń jest… fatalnym szefem. – Gdy ktoś z firmy przychodzi i mówi: "Daniel, tego się nie da", to moją najczęstszą odpowiedzią jest zdziwienie: "naprawdę?" – śmieje się.
Podkreśla, że choć od zakończenia projektu minęły dwa lata, żyje on swoim życiem. – Książka, którą napisałem, ma niesłychanie fajny odbiór – opowiada. – Ludzie piszą do mnie SMS-y i maile, że zmieniła ona w ich życiu wiele, a ja nawet nie myślałem, że kiedykolwiek będę autorem książki. Kiedy w Tauron Arenie w Krakowie przed 10 tys. ludzi mówiłem o życiu bez ograniczeń, to jakie uczucie mi towarzyszyło? Lęk. Większość z nas robiłaby rzeczy niesamowite, ale paraliżuje nas lęk. Lecz wszystko to, o czym marzymy, jest po drugiej stronie lęku. W Biblii jest napisane 365 razy "nie lękaj się”. Czyli jeżeli mamy taką obietnicę daną na każdy dzień roku, to co nas powstrzymuje? Będąc najmniej adekwatnym, najmniej przygotowanym, najmniej właściwym, postanowiłem zrobić jedną rzecz: po prostu walczę z tymi lękami. I czasami, jeżeli mi się to uda, doprowadza mnie to do miejsc, o jakich nie marzyłem.
Podkreśla, że – aby czegoś się złapać – najpierw trzeba coś puścić. I trzeba mieć odwagę, by to zrobić. – 12 lat temu podjąłem taką decyzję zawodową – opowiada. – W moim DNA płynie 0 promili przedsiębiorczości. Ale miałem wielkie marzenie. Czułem się absolutnie nieadekwatny, byłem pełen lęków, jak to będzie. Moja mama mi powtarzała: "pracujesz w dobrej firmie, masz niezłe wynagrodzenie, po co ci te twoje firmy?". Odpowiadałem: "mamo, bo mam marzenia". Po 12 latach w tym roku sprzedałem 2 spółki, 3 tygodnie temu kupiłem jedną i dzisiaj mam ich 6. Nigdy nie miałem być mówcą, ale co chwilę mam okazję się tą moją historią dzielić. Nigdy nie miałem być autorem książek, a nim się stałem.
Co dalej? – Mam parę pomysłów – przyznaje. – Marzę o tym, by w przyszłym roku przebiec 250 km po amazońskiej dżungli, przy 95-proc. wilgotności powietrza. Warunki będą trudne, już choćby z tego powodu, że trzeba będzie spać w hamaku. A w hamaku śpi się na plecach, ja natomiast jestem przyzwyczajony do spania na brzuchu. Boję się więc, że się nie wyśpię.
Niemożliwe? W amazońskiej dżungli Daniel Lewczuk na pewno będzie chciał po raz kolejny wymazać z tego słowa trzy pierwsze litery.