Reklama

Ludzie

[ARCHIWUM] Powstanie Warszawskie. Nie chcieliśmy ginąć na kolanach!

Aneta Gieroń
Dodano: 01.08.2024
Aneta Gieroń i Barbara Wyrzykowska. Fot. Tadeusz Poźniak
Aneta Gieroń i Barbara Wyrzykowska. Fot. Tadeusz Poźniak
Share
Udostępnij

Z Barbarą Wyrzykowską, łączniczką w Powstaniu Warszawskim, rozmawia Aneta Gieroń. Wywiad ukazał się 1 sierpnia 2014 roku, w 70. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego na łamach magazynu VIP BIZNES&STYL. 29 września 2020 roku, w wieku 95 lat Barbara Wyrzykowska zmarła.

Aneta Gieroń: To było upalne, bardzo letnie popołudnie, gdy 1 sierpnia 1944 roku wybuchło Powstanie Warszawskie.

Barbara Wyrzykowska: Wtedy upał zdawał się być przekleństwem, a w powietrzu zamiast lata, wyczuwało się napięcie, może odrobinę nadziei. Już na wiele tygodni przed 1 sierpnia i wybuchem Powstania Warszawskiego wszystko wskazywało na to, że zryw powstańców będzie miał jak najbardziej sens. Niemcy byli osłabieni, wykończeni wojną na froncie wschodnim, a w pobliżu Warszawy słychać było odgłosy zbliżającej się Armii Czerwonej. 

Minęło tyle lat, a ja pamiętam najdrobniejsze szczegóły – nazwy ulic, numery kamienic, place, gdzie leżeli powstańcy. To było tak ogromne przeżycie połączone z tak niewyobrażalnym strachem, że tego nie da się zapomnieć nawet po 70 latach. 

W powietrzu był zapach wolności…

Na pewno wiary i młodzieńczej chęci walki. Tamtego dnia, w drzwiach naszego mieszkania znalazłam karteczkę, żeby brać szczotkę do zębów i meldować się w miejscu wcześniej ustalonym. Mieszkałam na Starym Mieście i pobiegłam, co sił w nogach do Śródmieścia, do mieszkania mojej komendantki, ale tam nikogo już nie zastałam. W końcu dotarłam do punktu zbiórki i czekaliśmy na rozkazy. Pierwsza noc była straszna, nieustanne strzały, wybuchy, a w bramie naszej kamienicy leżał ranny w brzuch i tak strasznie krzyczał, wił się z bólu i błagał, by go dobić. Wydawało mi się, że cała Warszawa słyszy jego jęki. Nad ranem chyba umarł, zrobiło się cicho, a my zabrałyśmy plecaki i pod ostrzałem poszłyśmy dalej. Każdy patrol liczył 4 dziewczyny i patrolową, ja byłam niska, niewielka, chuda i zawsze stałam na końcu. Wtedy też, w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego zrozumiałam, co znaczy przeogromny, zwierzęcy wręcz strach. 

Ale przecież wojna, strach towarzyszyły Pani już od 1939 roku…

To prawda,  wojna trwała od 1939 roku, ale w czasie okupacji, mimo że w ciągłym zagrożeniu życia, to jednak staraliśmy się żyć w miarę normalnie, uczyłam się na kompletach, zdałam maturę, co niedziela spotykaliśmy się z przyjaciółmi, a że wszyscy chłopcy nosili okulary, nazwaliśmy się Klubem Okularników; dyskutowaliśmy, śpiewaliśmy, czasem ktoś coś deklamował, było poczucie zagrożenia, ale nie było paraliżującego strachu. Sama kilka razy w czasie wojny cudem uniknęłam śmierci, czy wywózki do obozu, gdy np. Niemcy zatrzymali w czasie łapanki tramwaj, a ja z motorniczym nie wysiedliśmy i udało się nam przejechać w bezpieczne miejsce. Jednak żadnego z tamtych zdarzeń nie da się porównać do tego, co zdarzyło się w czasie Powstania Warszawskiego. 

W którym walczyła Pani razem ze swoim późniejszym mężem, Romanem Wyrzykowskim pseudonim „Krasicki”.

Tak, ale w czasie powstania nie znaliśmy się. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce kilka lat po wojnie. Do powstania ja i mąż zgłosiliśmy się na ochotnika, dla nas to było oczywiste. Mąż miał 22 lata, ja 18. I choć wtedy nie mieliśmy pojęcia o swoim istnieniu, to los tak sprawił, że stacjonowaliśmy blisko siebie. Ja byłam na ulicy Jasnej, Roman na ulicy Boduena, co ustaliliśmy dopiero kilka lat po upadku powstania.

Dla nieżyjącego już męża, znanego w Rzeszowie profesora fizyki, powstania okazało się jeszcze większym koszmarem niż dla Pani.

Mąż został ranny na początku powstania. Powstańcy mieli wtedy trudności ze zdobyciem poczty głównej, która była na Palcu Napoleona, dziś Plac Powstańców. W tamtym czasie „Józef” – dowódca męża wezwał dwóch ludzi na ochotników, aby uderzyć na Niemców z dachu sąsiedniego domu. Mój mąż poszedł tam z kolegą, Henrykiem Jedlińskim, Niemcy jednak ich wypatrzyli i zaczęli strzelać. Roman i Henryk schronili się za kominem, ale mój mąż, który był wysokim mężczyzną – miał 187 cm wzrostu, został ranny w nogę, która mu zza tego komina wystawała. Kolega paskiem od spodni obwiązał mu nogę i dachami przeciągnął w bezpieczne miejsce, mimo że Niemcy cały czas do nich strzelali.

Rana była aż tak poważna?

Nie, w innych okolicznościach mąż po kilku tygodniach pewnie mógłby chodzić, ale on miał ogromnego pecha i cud, że w ogóle przeżył powstanie. Wprawdzie w bezpiecznym miejscy sanitariuszka opatrzyła mojego męża, któremu kula weszła pod kolanem a wyszła koło kostki, nawet udało się go dotransportować do szpitala przy ul. Chmielnej, ale w kolejnych tygodniach pech go nie odstępował.  Już na Chmielnej okazało się, że lekarz, który opiekował się oddziałem, gdzie leżał Roman, kompletnie załamał się psychicznie, prawie ciągle był pijany, a na wszystko aplikował okłady z płynu Burowa. Po takim leczeniu mąż zaczął mieć kłopoty z raną, wdarł się gorączka i zaczęło robić się tak źle, że koledzy z oddziału kategorycznie zażądali dla niego innego lekarza. Sprowadzono dr Koeniga, który uznał, że to już ostatnia chwila, by otworzyć i oczyścić łydkę, jeśli chce się ratować nogę.

Mąż wspominał, że po zabiegu doktor powiedział, że jeśli będzie miał właściwą opieką i na czwarty dzień zmieniony opatrunek, za tydzień powinien wstać z łóżka. Niestety, czwartego dnia nie było mowy o żadnym opatrunku – w kamienicę, gdzie leżał mąż, trafił pocisk. Zniesiono go do piwnicy, gdzie przeleżał cały dzień, ale w końcu udało się go przetransportować na Powiśle. Trafił do mieszkania, gdzie było normalne łóżko, biała pościel, coś niewyobrażalnego w czasie powstania, udało się też przenieść go na opatrunek do punktu sanitarnego w suterynach przy ul. Kopernika. Lekarz odwinął mu ranę, ale w tym czasie w budynek uderzył pocisk, lekarz zdążył jeszcze powiedzieć: “spokojnie, nic nam się nie stanie, nad nami jest osiem pięter…” i rozległ się huk. Gdy mąż się ocknął, w pomieszczeniu nie było nikogo, nad nim wisiały tylko belki oberwanego sufitu. 

Znalazła go sanitariuszka Marysia i jakimiś nadludzkimi siłami wyciągnęła z tych suteryn do bram oficyny. Zorganizowała pomoc, mąż trafił do piwnicy w jakiejś kamienicy. Tam lekarz zrobił mu prowizoryczny opatrunek i szyny z drutu. Wkrótce okazało się, że ulica będzie ewakuowana, ale mąż kazał się tylko wynieść do jakieś pomieszczeń na wyższe piętro w kamienicy, gdzie został zupełnie sam. Bez sił oczekiwał najgorszego. Nagle usłyszał Niemców, którzy ustawiali miotacze płomieni i szykowali się do spalenia kamienicy. Jakimś cudem dowlókł się do okna krzycząc, że są tu ludzie. Przy jego łóżku natychmiast pojawili się: młody SS-man i lekarz, którzy kłócili się między sobą, bo jeden chciał go zabić, a drugi zabrać do szpitala. Roman dobrze znał niemiecki wdał się w dyskusję i cudem ocalał. Trafił na plac na terenie Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie leżeli ranni, a gdzie Niemcy nie pozwalali udzielać żadnej pomocy medycznej. Zgodzili się tylko na przyjście księdza, który udzielił wszystkim rozgrzeszenia i komunii. 

Tam leżał tydzień, z Warszawy został wywieziony 9 września. Niemcy ustawili rannych na Dworcu Zachodnim, sprowadzili elektryczny pociąg, wszystkich załadowali i od Włoch zatrzymywali się na kolejnych stacjach wystawiając po kilkanaście noszy z rannymi. Romana wystawiono w Brwinowie, gdzie miał rodzinę. Niestety, gdy trafił do szpitala nogi, która prawie już zgniła, nie udało się uratować. Ostatecznie w Podkowie Leśnej, gdzie był szpital Wolski została amputowana.


Barbara i Roman Wyrzykowscy. Zdjęcie z czasów wojny. Rep. Tadeusz Poźniak

Co Pani robiła w powstaniu?

Byłam łączniczką na stacji meldunkowej K1 do obsługi dowództwa Powstania Warszawskiego. Na początku działałam w Śródmieściu, ale w drugim tygodniu powstania na ochotnika zgłosiłam się do łączności kanałowej. Ponieważ Stare Miasto zostało przez Niemców odcięte od Śródmieścia, trzeba było z nimi nawiązać kontakt i służyć pomocą. W 5 osób, z przewodniczką szliśmy do nich kanałami z wiadomościami. Trzykrotnie tak się przedzierałam ze Śródmieścia na Stare Miasto. Za pierwszym razem niosłam ręcznie robione granaty modląc się, by tylko na mnie nie wybuchły, w dwóch pozostałych przypadkach dostarczałam opatrunki.

Jak Pani, chudziutka, osiemnastoletnia dziewczyna, dziecko właściwie, trafiła do kanałów, do jednych z najtrudniejszych dróg przekazywania meldunków…

Los tak chciał, nasza komendantka powiedziała, że są potrzebne dziewczyny niskiego wzrostu, wytrzymałe, mogące w bardzo trudnych warunkach przenosić ciężkie przedmioty. Na czym miała polegać nasza misja? Nikt dokładnie nie wiedział, to była tajemnica wojskowa. Zgłosiłam się na ochotnika, tak naprawdę nie wiedząc, co mnie czeka. Gdy usłyszałam: kanały… okropnie się ucieszyłam.

Pani nie mówi tego poważnie…

Jak najbardziej poważnie. Kanały były głęboko pod ziemią, a ja marzyłam, by choć na chwilę odpocząć od tego potwornego strachu, który na powierzchni towarzyszył nam wszystkim, ale do którego nikt się nie chciał przyznać.  Do kanału schodziło się około 8 metrów w dół, wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam kanał. Niewielki otwór o średnicy 80 centymetrów, w którym nie można było wstać, szło się w kucki, z kijem mocowanym na ściankach przed sobą. Dzięki temu kijowi nie raniło się dłoni o dno kanału. Taka droga w ciemnym, wąskim, bardzo głębokim kanale trwała około 5 godzin. 

Łatwo popaść w szaleństwo …

Były osoby, które nie wytrzymywały tego nerwowo. Pierwsza grupa, która przed nami szła na prośbę, miała poważne problemy. Jedna dziewczyna zemdlała, inna dostał rozstroju nerwowego, w końcu w grupie powstał taki zamęt, że dziewczyny porzuciły kijki i starały się jak najszybciej przejść kanał. Gdy udało się im wydostać na powierzchnię miały okropnie poobdzierane kolana i dłonie. Pamiętam, że my przed wejściem do kanału dostałyśmy na drogę po pastylce. Powiedziano nam, że to środek odkażający i dopiero niedawno, kilka lat temu dowiedziałam się, że to były pastylki dopingujące.

Co się czuło w ciasnym kanale, głęboko pod ziemią?

O niczym się nie myślało, człowiek chciał przeżyć, zobaczyć światło dzienne, chwilami zdawało się, że przed nim znajduje się wielka czarna przestrzeń, człowiek chciał wstać i biec, ale to złudzenie i trzeba było bardzo się pilnować, by nie dać się uwieść tej myśli i nie roztrzaskać głowy o sklepienie. W kanałach, tak samo jak w powstaniu nie czułam zmęczenia, głodu. Zresztą Melchior Wańkowicz pisał, że człowiek jest jak po haszyszu, odurzony, sama byłam bardzo dumna, że biorę udział w niezwykle ważnym wydarzeniu. To był czas, gdy całymi tygodniami spało się w piwnicach, na papierze kancelaryjnym i prawie nic nie jadło. W czasie okupacji nie jadłam mięsa, owoców, jajek, nie piłam mleka, ale przeżyłam. Trudno było nawet o wodę, tę się gotowało i dodawało alkoholu w celach dezynfekcyjnych. Jednego dnia, może gdzieś w połowie powstania spotkałam starszą kobietę, która w ruinach stała z czarną kawą i podawała ją powstańcom. Byłam tak spragniona, że kubeczek łapczywie wlałam sobie do ust i potwornie się poparzyłam.

Powstańcza codzienność,  to coś, czego nie jesteśmy sobie w stanie dziś wyobrazić.

Bo czy można sobie wyobrazić życie bez mycia przez 60 dni?! Na początku powstania, w pierwszych kilku dniach raz umyłyśmy sobie z koleżankami włosy i ręcznikiem po kawałku przetarłyśmy nasze ciała. Ani raz nie umyłam się cała. Nawet jak z kanału wyszłam, to umyłam ręce, buzię i to wszystko.  Spałyśmy w ubraniach i butach. Buty zdjęłam tylko w pierwszych dniach powstania, wtedy też kilka razy włożyłam koszulę nocną. Przez pozostałe dwa miesiące żyliśmy tak, jakbyśmy w każdej chwili były gotowe do akcji, wymarszu, albo ucieczki.  Moja siostra w połowie września zdjęła buty, ale skarpetek już nie. Wystarczył nam widok pleśni, która była na nogach i przerastała przez skarpetki. 

Dlatego, gdy kilka tygodni temu oglądałam z rodziną film o Powstaniu Warszawskim i widziałam tam scenę kąpieli, zrobiło mi się przykro. Było mi wstyd, że twórcy obrazu by „podkręcić” oglądalność wprowadzili nieprawdę historyczną.  

Mimo tego pragnienie życia w powstańczej Warszawie było ogromne. Rodziły się dzieci, ludzie brali śluby. 

Chęć życia jest niewyobrażalną siłą, zwłaszcza w sytuacji ekstremalnego zagrożenia. Ludzie się pobierali, bo myśleli, że jak polegną, to chociaż razem. Mnie też się wydawało, że jak przestanę się bać, to wtedy się poddam. Ten strach był w środku, zduszony i ciągle trzeba było go kontrolować. W czasie powstania cały czas byłam naprężona, bo wydawała mi się, że dzięki temu cała przestrzeń wokół mnie jest napięta i to mnie chroni.

Strach uwalniał też z ludzi demony.

Kto był zaangażowany w powstanie, tak nie myślał, chociaż na mojej stacji meldunkowej była „Basia Duża”, w odróżnieniu ode mnie, bo ja miałam pseudonim „Basia Mała” i jak zginął jej narzeczony zaraz na początku powstania, to ona się potwornie załamała. Była sparaliżowana strachem i kiedy przez pomyłkę, bo pomylono jej nazwisko z moim, otrzymała Krzyż Waleczny, zupełnie się załamała. Uważała, że jeszcze tak strasznie z niej zadrwiono. 

Cywile rzeczywiście pod koniec powstania pomstowali na walczących, ale to była ludzka reakcja. Na początku sierpnia wszyscy byliśmy pełni entuzjazmu, a potem z dnia na dzień pogłębiała się w ludziach rozpacz. Nie mieli, co jeść, gdzie się schronić, śmierć była wszędzie i to morze ruin dookoła. Coś potwornego. 

Fot. Tadeusz Poźniak

Powstanie w Pani wspomnieniach…

To było piekło na ziemi. Tysiące młodych, pięknych, utalentowanych i martwych ludzi. To było straszne, tego nie da się opisać. Człowiekowi wszędzie i nieustannie towarzyszyło poczucie zagrożenia. W każdej chwili można było stracić rękę, nogę, oko, życie. Po cichu marzyło się, że jeśli już, to najlepiej stracić życie. Bycie rannym oznaczało cierpienie i bezradność. Najgorsze były postrzały w brzuch, ranni potwornie cierpieli, a w punktach sanitarnych brakowało wszystkiego.  Sama zostałam ranna w głowę pod koniec sierpnia 1944 roku. W pierwszej chwili nic nie poczułam, zobaczyłam tylko przerażoną twarz mojej siostry i ciemną maź na mojej ręce, gdy przejechałam nią po twarzy. Kawał chustki przycisnęłam do rany i na miękkich nogach dotarłam do punktu sanitarnego. Lekarz zajrzał w ranę, wyciął mi część włosów, co wtedy było dla mnie największym zmartwieniem i założył kawałek gazy, na zabezpieczenie rany nie miał już bandaża, jakiś  mały kawałek.

Ale ja przeżyłam, a moja przyjaciółka Dasia, umarła w strasznych męczarniach. Do dziś to pamiętam. To była prześliczna dziewczyna, z pięknymi, brązowymi włosami. Gdzieś w połowie sierpnia Dasia zgłosiła się na ochotnika do przeniesienia trudnego meldunku. Towarzyszyła jej Dorota, ale dziewczyna została ranna w szyję i zawróciła. Gdy Dasia wracała już z zadania, pod strasznym ostrzałem, w pewnej chwili zupełnie niepotrzebnie schroniła się w płonącym budynku, gdzie przygniotły ją gorące cegły. Gdy znaleźli ją sanitariusze, była w agonalnym stanie, z potwornymi oparzeniami. Po wypadku przeżyła tydzień, morfina tylko trochę łagodziła jej cierpienie. Do dziś trudno mi o tym mówić. 

Koniec powstania, to był koniec wszystkiego?

W październiku dostałyśmy od kapitana AK pod dwa dolary na wszelki wypadek, miałyśmy ukryć nasze legitymacje i w pięć dziewczyn starać się wydostać z Warszawy razem z cywilami. Wszystkie wyglądałyśmy jak dzieci, więc miałyśmy duże szanse.  Dotarłyśmy do Dworca Zachodniego, tam załadowali nas na wagony ciężarowe i pojechaliśmy w kierunku Pruszkowa. Z nami była Żydówka, Wandzia, więc, gdy pociąg się zatrzymał, a ona zobaczyła, że Niemcy chcą nas spędzić do dużej hali, wymusiła na mnie, byśmy szły dalej przed siebie. Cudem udało się nam namówić Niemców na bramie, by pozwoli nam iść do niby rodziny w Pruszkowie. Wsparli nas w tym polscy lekarze, przekonując, że to jakieś dzieci idą i tak dotarłyśmy do Brwinowa pod Warszawą. Tam doczekałam końca wojny.

Jakie nastroje panowały wśród ocalałych po powstaniu?

To były straszne chwile, wszyscy mieliśmy ściśnięte serca i gardła, nie było głowy i siły na rozważania. Nie wypadało się cieszyć, że się przeżyło. Krępowałam się, że żyję. 

Kiedykolwiek Pani, albo mąż żałowaliście choć przez chwilę udziału w powstaniu?

Nigdy. I jestem oburzona, gdy ktoś mówi, że powstanie to była głupota i nieodpowiedzialność. To znaczy, że kompletnie nie rozumie, jaka wtedy była sytuacja w Warszawie i w Polsce. I choć mąż zapłacił straszną cenę za swój udział w powstaniu, był dumny ze swojego udziału. Nie chcieliśmy ginąć na kolanach, po prostu.  

W takich sytuacjach, po latach, gdy ktoś pyta, czy powstanie miało sens, Pani odpowiada…

W teorii powstanie nie miało sensu, bo żadna wojna nie ma sensu, ale Powstanie Warszawskie było historyczną koniecznością. Są okoliczności, które zmuszają społeczeństwo do walki i tak było w 1944 roku w Warszawie. Nigdy nie czułam się bohaterką, z natury jestem tchórzem, tak jak większość ludzi, w których pragnienie życia jest przeogromną siłą. A że moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej, że walczyłam w Powstaniu Warszawskim, działałam w opozycji w czasach PRL-u, byłam inwigilowana? Widać działanie jest wpisane w moje życie, w którym zawsze marzyłam o wolności, otwartych granicach i przede wszystkim o pokoju. Mój Boże, w Powstaniu Warszawskim zginęło tylu pięknych, młodych, wspaniałych ludzi, po prawie 70 latach wciąż nie mogę o tym mówić…. Tak strasznie mi żal… Gdyby wtedy Sowieci, którzy stali po drugiej stronie Wisły, zachowali się inaczej… 

Dzięki Powstaniu Warszawskiemu Polacy zyskali…

Honor, a to jest rzecz bezcenna. Gdyby nie powstanie, być może Sowieci uznaliby, że w ogóle nie zasługujemy na własny kraj i rząd. Jakie one były po 1945 roku, wszyscy wiedzą, ale państwo polskie istniało.

Tak samo jak istnieje fenomen pamięci o  Powstaniu Warszawskim…

Nas, żyjących powstańców jest już coraz mniej, ale trzeba pamiętać o kilkunastu tysiącach wspaniałych, wykształconych, młodych Polaków, którzy w Powstaniu zginęli, a których tak bardzo nam brakowało po wojnie. 


Barbara Wyrzykowska, urodziła się w 1925 roku Warszawie. Absolwentka Wydziału Fizyki na Uniwersytecie Warszawskim, doktor nauk technicznych na Uniwersytecie Wrocławskim. Od 1966 roku związana była z Rzeszowem i Wyższą Szkołą Pedagogiczną w Rzeszowie. Współorganizatorka Komitetu Założycielskiego „Solidarności” w 1980 roku w WSP. Mężem Barbary Wyrzykowskiej był, zmarły w 2000 roku, profesor Roman Wyrzykowski, uczestnik Powstania Warszawskiego, działacz „Solidarności”, internowany w Załężu i Jaworzu, przez wiele lat dyrektor Instytutu Fizyki w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie. Barbara Wyrzykowska zmarła 29 września 2020 roku.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy