Wieczorem zasypiali jeszcze z nadzieją. Nazajutrz miał być 17 września i w sztabie naczelnego wodza spodziewano się depeszy, że wojska francuskie rozpoczęły inwazję na Niemcy. Ranek przyniósł koszmarną wieść. Do Polski wkroczyli Sowieci. Ostatnia narada władz państwa i decyzja – ewakuacja do Rumunii. Mówią, że gdyby wódz naczelny Rydz-Śmigły strzelił sobie wtedy w łeb, przeszedłby do historii w nimbie chwały jako tragiczny bohater. Niektórzy tak właśnie zrobili. Ale czy miałoby to polityczny sens?
80 lat później, w przeplatane deszczem wrześniowe popołudnie, w Kutach, w obwodzie iwanofrankiwskim na Ukrainie, ruch panuje niewielki. Po dziurawym asfalcie slalomem przemykają stare łady i zaporożce, ale też mercedesy i inne zachodnie auta. Przy drodze sporo zabytkowych domów – dziewiętnastowieczny ratusz, przedwojenne wille i dom Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, kościół katolicki pw. Najświętszego Serca Jezusa i kawałek dalej ormiański. Przypominają dawnych mieszkańców kresowego miasteczka, przed wojną w województwie stanisławowskim. W latach 30. XX wieku żyło tu około 7 tysięcy osób. Obok Polaków liczna mniejszość ormiańska i żydowska oraz Rusini. W okolicy także Huculi, bo za Czeremoszem, nad którym usadowiły się Kuty, zaczyna się Bukowina. Do tej historycznej krainy należy zaczynająca się zaraz za rzeką Wyżnica. Dziś ukraińskie, a przed wojną należące do Rumunii, typowo żydowskie miasteczko, którego ludność zmiótł z ziemi Holocaust. Stoją tam teraz aż cztery świątynie należące do różnych wyznań: prawosławnej Cerkwi kijowskiej, prawosławnej Cerkwi moskiewskiej, Kościoła greckokatolickiego i Kościoła rzymskokatolickiego.
Obecny most na Czeremoszu między Kutami a Wyżnicą. Fot. Alina Bosak
Kuty z Wyżnicą łączył obecnie stalowy most. Powstał już po wojnie. Nad wjazdem umocowano okazały napis: „Was witaje Bukowina”. Kilka lat temu wymalowany został w narodowe barwy Ukrainy. Po Rewolucji Godności na kijowskim Majdanie zorganizowano w Kutach zbiórkę pieniędzy na zakup niebieskiej i żółtej farby. – Dzieci chodziły po domach i ludzie dawali hrywny – opowiada ks. Eugeniusz Łabiak. Pochodzi z polskiej rodziny. Jego przodkowie w 1800 roku przyjechali z Sanoka na tarnopolszczyznę. Założyli wioskę Kąt, którą potem przemianowali na Mazurówkę. Ze strony matki wszyscy to Polacy. A ze strony ojca babcia – pół na pół. Dlatego została po wojnie przesiedlona spod Medyki na stronę radziecką. – Ona nauczyła mnie wszystkich modlitw po polsku, a dziadek czytać – wyjaśnia ks. Łabiak. Od 11 lat jest proboszczem w tutejszej parafii rzymskokatolickiej. Administruje kościołem w Wyżnicy, do którego należy 10 rodzin, oraz tym w Kutach (40 rodzin). Kościół w Kutach to ten sam, w którym wieczorem 17 września 1939 roku ks. Wincenty Smal odprawił mszę za Ojczyznę dla uchodzących przed Sowietami Polaków. Wzięły w niej udział najważniejsze osoby w państwie – prezydent Ignacy Mościcki, naczelny wódz marszałek Edward Rydz-Śmigły i premier Felicjan Sławoj Składkowski. A potem razem z ministrem spraw zagranicznych Józefem Beckiem, generalicją przekroczyli graniczny most na Czeremoszu, udając się do Rumunii. Wraz z nimi uciekał wielotysięczny tłum. Wielu miało do kraju już nigdy nie wrócić. Drewniany, rozpięty na długości 400 metrów most, który wtedy pokonali, już nie istnieje. Zniszczony został jeszcze w czasie wojny. W Kutach pozostał jedynie fragment kamiennej podpory, na której wspierało się przęsło. Wyrasta ona przy drodze, z której Czeremoszu nie widać. Obok stoi całkiem nowy dom. To dziś działka prywatna. Ale nieopodal wydeptaną ścieżką można dojść do dawnego budynku straży granicznej. Mury starszą pustymi otworami okiennymi, po dachu nie ma już śladu. Podobnie jak po wiszącej kładce, która jeszcze dekadę temu wciąż umożliwiała pokonanie Czeremoszu w tym miejscu. Ale w 2008 roku wezbrana rzeka ją zabrała.
Dawny budynek straży granicznej na polsko-rumuńskim przejściu. Fot. Alina Bosak
– W tym roku już 12 razy woziłem wycieczki z Polski do tej strażnicy nad Czeremoszem – wylicza ks. Łabiak. – Pokazuję im też miejsce, gdzie ostatni raz obradował polski rząd i nasz kościół, gdzie odprawiono wieczorem 17 września mszę za Ojczyznę. Zawsze też jedziemy na cmentarz, o który pięknie dbają polscy Ormianie i na którym w 1939 roku pochowano Tadeusza Dołęgę-Mostowicza. Wprawdzie jego ciało ekshumowano i w 1978 roku przeniesiono na Powązki w Warszawie, ale mówią, że jakaś jego cząstka tu została – mówi ksiądz, wspominając autora przedwojennych bestsellerów. Według relacji świadka, Dołęga-Mostowicz zginął 20 września. Zmobilizowany w 1939 roku, w wycofującym się z Kut wojsku pełnił funkcje porządkowe. Wracał z zaopatrzeniem na stronę rumuńską, kiedy trafiły go pociski wroga. Czerwonoarmiści zastrzelili go na ulicy schodzącej w kierunku rzeki. „Ku pamięci tragicznej śmierci wybitnego polskiego pisarza Tadeusz Dołęgi-Mostowicza pochowanego w tym grobie 20 IX 1939 roku, Fundacja Armenian”, przypomina tabliczka na cmentarzu komunalnym. Rzeczywiście teren jest tak zadbany, jak mówi proboszcz. Zabytkowe nagrobki oczyszczone, wyplewione z chwastów. W porównaniu z dawnym polskim cmentarzem w niedalekiej Kołomyi – cud.
Grób, w którym do 1978 roku spoczywały szczątki Tadeusz Dołęgi-Mostowicza. Fot. Alina Bosak
Ks. Eugeniusz Łabiak trochę się spieszy. Już godzina 16. i zaraz przyjadą wszyscy ważni goście, na czele z ministrem Janem Józefem Kasprzykiem, który szefuje Urzędowi do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. Będzie też konsul Rafał Kocot ze Lwowa – sprawca całego zamieszania. To on zaproponował, aby w 80. rocznicę upamiętnić dzień, w którym odbyło się ostatnie posiedzenie rządu II Rzeczpospolitej i zdecydowano o ewakuacji do Rumunii. W pomysł zaangażował się rzeszowski oddział Instytutu Pamięci Narodowej. Zorganizowano wykłady w Centrum Kultury Polskiej i Dialogu Europejskiego w Stanisławowie, a w Kutach odprawiona zostanie msza św. w kościele parafialnym i honorowi goście odsłonią pamiątkową tablicę. Jan Malicki, dyrektor Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, odczyta list od premiera Mateusza Morawieckiego. Potem media napiszą, że premier zaapelował w tym dniu do władz Federacji Rosyjskiej o porzucenie prób fałszowania historii oraz agresywnej polityki wobec sąsiadów.
Naczelny wódz czeka na depeszę
W 1939 roku, na parę wojennych dni niewielkie Kuty stały się siedzibą władz Polski. – Większość członków polskiego rządu była tutaj już 14 września – opowiada historyk dr Dariusz Iwaneczko, dyrektor rzeszowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. – Prezydent Ignacy Mościcki przebywał w Załuczu pod Śniatyniem, w pałacu Krzysztofowiczów i Jaruzelskich. 14 września szykowano jeszcze walkę ofensywną na dzisiejszym Podkarpaciu, pod Oleszycami, gdzie dwa dni później zginął gen. Józef Kustroń. Tego samego dnia w Kutach obradował sztab główny. Przez całe popołudnie debatowano, rysowano coś na mapach. Wiemy o tym z relacji płk. Stanisława Kopańskiego, który był oficerem sztabowym. Co się wtedy działo, dokładnie opisał też gen. Wacław Stachiewicz. Świadkowie tamtych dni wspominają, że wieczorem w Kutach znalazła się nawet butelka wina, którą wypito z nadzieją na zwrot w wojnie. Oni rzeczywiście kładli się spać z lekką dozą optymizmu. Realna wydawała się bowiem koncepcja obrony przedmościa rumuńskiego – żywiono nadzieję, że uda się ściągnąć wszelkie możliwe jednostki wojskowe na graniczną, południowo-wschodnią część Kresów i umocnić się w obrębie tego rejonu do czasu ofensywy wojsk francuskich.
Zgodnie z porozumieniem polsko-francuskim i polsko-brytyjskim 17 września był wyznaczony na rozpoczęcia działań ofensywnych na Zachodzie.
– Dlatego z takimi optymizmem kładli się spać, ponieważ liczyli, że następnego dnia przyjdą depesze o inwazji Francuzów na Niemcy – tłumaczy historyk. – Kampania polska miała sens tylko przy założeniu, że ruszą sojusznicy. Panowało przekonanie, że tak się stanie. Nieliczne osoby sądziły, że sojusz z aliantami zachodnimi jest bardzo wątpliwy. Ale nie w generalicji, sztabie. Dlatego, jak pisze Stachiewicz i Kopański, kiedy obudzono ich rano, informując, że Sowieci wkroczyli do Polski, to był szok, który niemal sparaliżował sztab naczelnego wodza. Nie wiedziano, co dalej. Padła ostatnia nadzieja. Z tych tekstów przebija przejmująca rozpacz. Stachiewicz pisze, że Rydz-Śmigły decyzję o wyjeździe do Rumunii podjął ze świadomością, że będzie krytykowana, ale też przez potomnych oceniana pozytywnie. Takie poważne decyzje, jak ewakuacja władz państwa i sztabu naczelnego wodza podejmuje się nie w kilka godzin, ale dni, tygodni. Oni nie mieli czasu. To nie była ucieczka, ale ewakuacja władz Polski, by mieć możliwość prowadzenia walki i polityki poza granicami. Zachowano ciągłość władzy. Ten, który tę ciągłość władzy symbolizuje i przejął ją potem w sposób realny, czyli gen. Władysław Sikorski, następnego dnia, 18 września, przez ten sam most w Kutach przekroczył granicę. Oczywiście, żadna z tych czterech osób, ani prezydent Mościcki, ani premier Sławoj-Składkowski, ani Rydz-Śmigły, ani minister spraw zagranicznych Józef Beck już tej władzy nie kontynuował. Została przekazana następcom. We Francji uformował się zupełnie nowy rząd z gen. Sikorskim jako wodzem naczelnym. Ale gdyby 17 albo 18 września władze polskie trafiły w ręce Sowietów, którzy byli już w Śniatyniu, a więc 30 km od Kut, możemy sobie zadać pytanie, kto tę władzę konstytucyjną przekazałby dalej?
Dawna plebania kościoła grekokatolickiego, w której odbyło się ostatnie posiedzenie rządu II RP z udziałem prezydenta Ignacego Mościckiego (według niektórych źródeł narad miała miejsce w budynku "Sokoła"). Fot. Alina Bosak
Jechały auta, furmanki, motocykle, ciągnęły tysiące pieszych, żołnierzy i cywilów. Wielu wojewodów i prokurator generalny. Poeta Marian Hemar pisał potem w wierszu: „Wciąż jeszcze przed oczami mam/ wieczór śniatyński./ Wciąż przede mną graniczny most/ w mroku majaczy./ Koło mnie, w samochodzie, poeta/ Wierzyński/ Z twarzą w dłoniach”. Hemar ostro decyzję o ewakuacji rządu krytykował. Wierzyński, w dziesiątkach wydanych na emigracji i pełnych tragizmu wierszy, pisał o rozpaczy i zdradzie Francji. Do Polski już nigdy nie wrócił.
– Dla wielu był to dramat – potwierdza Dariusz Iwaneczko. – Niektórzy żołnierze chcieli jeszcze walczyć. Przekraczając granicę, zdrapywali ze słupów granicznych biało-czerwoną farbę, i zabierali ze sobą jak relikwie. Niektórzy nie potrafili tej sytuacji znieść. Były szef garnizonu w Stanisławowie, gen. Stanisław Hlawaty popełnił samobójstwo. Tak samo postąpił wojewoda lwowski Alfred Biłyk. On 12 września w przemówieniu radiowym zapewnił mieszkańcom Lwowa, że nigdy ich nie opuści w walce, że razem z nimi będzie walczył do końca. Potem otrzymał polecenie służbowe od premiera Sławoja, aby tak jak inni wojewodowie udać na granicę w Kutach. Wykonał to polecenie, po czym został skierowany do Mukaczewa na Węgrzech, gdzie miał tworzyć polskie przedstawicielstwo. Kiedy przyszły informacje, że Lwów walczy, a potem wkraczają do niego Sowieci, napisał przejmujący list do rodziny, w którym tłumaczył, że on już nie widzi dalszego sensu życia i to, że nie może wrócić do Lwowa, by walczyć z okupantem, poczytuje sobie za klęskę. Potem strzelił sobie w łeb.
Jan Malicki mówi, że dla niego tamte dni po 17 września kojarzą się jeszcze z trzema symbolicznymi nazwiskami: – Generał Olszyna-Wilczyński zabity przez bolszewików pod Grodnem. Senator Stanisław Siedlecki, który popełnił samobójstwo w Krzemieńcu na wieść o wejściu bolszewików. To był wielki socjalista, były więzień Schlisselburga. Osoba dla mnie nadzwyczaj ważna – był prezesem przedwojennego Instytutu Wschodniego, którego tradycje kontynuuje obecnie Studium Europy Wschodniej. I trzecia postać – Dołęga-Mostowicz, który jako żołnierz zginął w Kutach – wymienia dyrektor Malicki. Co myśli o tamtej nocy sprzed 80 lat? – Próbuję sobie pomyśleć, jaką straszną tragedię musiała przeżywać ta czwórka. Mościcki, Rydz-Śmigły, Sławoj Składkowski, Beck. Każdy z nich należał do twórców II Rzeczpospolitej, bojowników o wolność, niepodległość i państwo. I oto doszło do tragicznej sytuacji, że musieli ten kraj opuszczać. To musiał być niewiarygodny dramat i przeżycia tych ludzi. I o tym myślę, stojąc w kościele w Kutach. W tej mszy, w której dziś uczestniczę, nie ma żadnego elementu gloryfikowania klęski. Chodzi o przypomnienie 80. rocznicy dramatycznego napadu Związku Radzieckiego na Polskę oraz przypomnienia ofiar tej agresji.
Fot. Tablica upamiętniająca mszę za Ojczyznę odprawioną w kościele w Kutach 17 września 1939 roku. Fot. Alina Bosak
Dlaczego Kuty
– Wkroczenie żołnierzy sowieckich na pewno przyspieszyło koniec wojny obronnej i przekroczenie granic przez władze. Ale trzeba pamiętać, że nawet gdyby Sowieci nie wkroczyli, siły polskie nie były już w stanie długo powstrzymać Niemców, którzy w następnych dniach zajęli zagłębie borysławskie i dotarli do Lwowa – mówi podczas wykładu w Stanisławowie historyk dr Piotr Chmielowiec z rzeszowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, opisując, na czym polegała koncepcja przedmościa rumuńskiego i dlaczego władze państwa znalazły się w Kutach: – Przez Lwów i Śniatyń do Rumunii biegły linie kolejowe, które dawały możliwość zapewnienia łączności z Zachodem i zaopatrzenia wojennego dla kraju. Na Kresach południowo-wschodnich mobilizowano siły, które kierowano na front z Niemcami i przygotowywano żołnierzy zapasowych dla oddziałów pierwszoliniowych. Niestety, wydarzenia wojenne września 1939 roku przebiegały szybciej niż przewidywali przed wojną przywódcy polityczni i wojskowi. Już piątego dnia wojny naczelny wódz wojsk polskich marszałek Rydz-Śmigły nakazał odwrót wojsk na linię rzek Narew-Wisła-San i zbieranie sił wojskowych w kierunku południowo-wschodnim. Tymczasem Niemcy już 10 września przekroczyli San. W rejonie Radymna, Sanoka. Polski plan obronny upadał.
13 września sztab główny powtórzył rozkaz o wycofywaniu żołnierzy w kierunku południowo-wschodnim, ale siły wojskowe były w tym czasie zaangażowane w walki i praktycznie nie miały szans jego wykonania.
– W sztabie naczelnego wodza panowała iluzja – stwierdza dr Piotr Chmielowiec. – Wierzono, że przynajmniej kilka jednostek uda się wycofać – żołnierzy gen. Kazimierz Sosnkowskiego, część Armii Kraków. Były to jednak pobożne życzenia. Koncepcja przedmościa rumuńskiego powstała na początku drugiej dekady września 1939 roku. Z ogólnego obrazu działań wojennych i informacji, jakie docierały od naczelnego wodza, wydawało się, że uda się przynajmniej część sił walczących z Niemcami wycofać w kierunku południowo-wschodnim. Linia obrony miała przebiegać mniej więcej wzdłuż rzeki Stryj i Dniestr. Utworzenie tej linii obrony na tzw. przedmościu rumuńskim miało dać czas na odetchnięcie, przegrupowanie, być może dotarcie posiłków z Zachodu. Wierzono, że uda się doczekać do momentu rozpoczęcia ofensywy na Zachodzie. Dowództwo w tę ofensywę wierzyło do końca pobytu w Polsce. Nie znano oczywiście wyników narad w Abbeville, gdzie 12 września, francusko-brytyjska Najwyższa Rada Wojenna ustaliła, że nie będzie żadnej ofensywy przeciwko Niemcom w 1939 roku.
Polacy jednak do końca na to liczyli i usiłowali powstrzymać Niemców niewielkimi siłami. Stanowili je żołnierze, którzy nie wyjechali na front – z sił zapasowych, batalionów marszowych, wartowniczych – oraz policjanci. Słabo przeszkoleni. Zgłaszały się tysiące ochotników, ale dla większości z nich nie było uzbrojenia. Brakowało także broni przeciwpancernej. Ostatni bastion miała obsadzić odtwarzana naprędce Armia Karpaty, którą stanowiły dwie grupy wojsk tworzone od 13 września. Grupa Stryj broniła przedmościa rumuńskiego od zachodu. To było zagłębie borysłowskie, miasta: Stryj, Drohobycz, Borysław. Grupa Dniestr broniła natomiast przepraw przez Dniestr i wschodniej flanki przedmościa rumuńskiego.
– Żołnierzy było sporo, liczbę szacowano nawet na 40 tysięcy. Ale uzbroić można było zaledwie ok. 30 proc. Problemem był brak artylerii. Kilka armat to wszystko, czym dysponowano – przypomina dr Chmielowiec. – A 17 września ze wschodu wkroczyła armia, której nawet regularne wojsko z trudem stawiałoby opór. Tymczasem na drodze stanęli tylko żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza, służb zapasowych. Jak mieli pokonać szybkie, zmotoryzowane, pancerne czołówki Armii Czerwonej? Działająca na południu, w Małopolsce Wschodniej, 12. Armia Sowiecka, najsilniejsza z sowieckich armii, miała 1100 czołgów. I została wykorzystana do jak najszybszego zajęcia terenu.
Polscy żołnierze mieli rozkaz bronić przepraw na Dniestrze, bo w Kołomyi znajdowało się dowództwo. Ale stan wody w rzekach był tak niski, że nieprzyjaciel nie potrzebował mostów, by je przekroczyć. Już po południu 17 września przyszedł do obrońców rozkaz wycofania się. Żołnierze Grupy Stryj i Dniestr w dniach 20 i 21 września przeszli granicę rumuńską i węgierską. Armia Czerwona była tuż za nimi. Z drugiej strony Niemcy zajęli zagłębie borysławskie i dotarli do Lwowa.
Czeremosz – widok 17 września 2019 roku. 80 lat wcześniej stan wód w rzekach był tak niski, że nieprzyjaciel mógł je pokonywać w bród. Fot. Alina Bosak
Kuty, których już nie ma
W Kutach w 1939 roku pierwsi byli Sowieci, a w 1941 roku przyszli Niemcy i apokalipsa. 9 kwietnia 1942 roku hitlerowska grupa operacyjna zabiła na ulicach miasteczka ok. 1000 Żydów. Drugi tysiąc parę miesięcy później pognano drogą w stronę Kołomyi i też rozstrzelano. Potem przyszła kolej na Polaków i Ormian. W marcu i kwietniu 1944 roku bojownicy UPA wymordowali ok. 200 osób tych narodowości. Pozostali z obawy o życie w większości wyjechali. – Została garstka, między innymi ks. Samuel Manugiewicz, proboszcz parafii ormiańskiej. Mieszkał w Kutach do śmierci w 1956 roku. Chrzcił swoich parafian, chociaż kościół władze radzieckie zamknęły – opowiada ks. Łabiak. – Ale dziś tamte historie miejscowych niespecjalnie interesują. Z tych terenów dużo młodych wyjeżdża, ale w Kutach, gdzie mieszka 4 tysiące osób, ta emigracja i tak jest stosunkowo mała. Tu ludzie są zaradni. Roli się nie uprawia, bo ziemia to żwir, ale w każdym domu jest jakiś rzemieślnik, rękodzielnik. Jeden specjalizuje się w wyrobach z zapałek, inny produkuje biżuterię albo sztuczne kwiaty. Co sobotę odbywa się wielki bazar, na którym sprzedają swoje wyroby. Z dzieci, które chrzciłem, większość przejęła fach po ojcach. Na Polaków mało kto już tu krzywo patrzy. Wiele osób jeździ do pracy do Polski. Ludzie do siebie przekonują się. Spotkałem jednego człowieka, który mówił o polskich panach. Ale i on zaczął do pracy w Polsce jeździć. I już nie narzeka.
Tylko góra Owidiusza, która wyrasta nad Kutami, nic się nie zmienia. Wśród miejscowych krąży legenda, że to na niej wygnany z Rzymu poeta napisał „Rzeczy smutne”. „Jest coś w tym, że człowiek chce być blisko ojczystej ziemi” – stwierdził tęskniący za Wiecznym Miastem banita. Ale nigdy do niego nie wrócił.
Droga w Kutach, na której zginął Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Fot. Alina Bosak