Jaromir Kwiatkowski: O której Pan wstał dzisiaj?
Aleksander Doba: Przed siódmą.
To wcześnie czy późno? Pytam, bo jedno z Pana ulubionych powiedzeń brzmi: „Wstań wcześnie, będziesz miał dłuższy dzień”.
To racja. Ale poszedłem spać o trzeciej w nocy.
To noc za długa nie była (śmiech). Dlaczego wczesne wstawanie jest takie ważne?
Bo mamy wtedy rzeczywiście dłuższy dzień. A co – mamy przespać życie? Uważam, że trzeba spać tyle, ile nasz organizm potrzebuje. Można zarwać jedną czy drugą noc, ale nie stale, bo wtedy organizm cierpi.
A na oceanie – zarywał Pan noce?
Najgorzej było, gdy przyszedł sztorm, który trzymał trzy doby. Nie sposób było wtedy nawet zdrzemnąć się. Odczuwałem narastające zmęczenie. Niby nic nie robiłem, ale odpocząć też nie mogłem. To bardzo męczy psychicznie.
Wynotowałem sobie inne Pana ulubione powiedzenie: „Lepiej żyć jeden dzień jak tygrys niż sto dni jak owca”.
Zacytowałem wtedy bodajże jakieś azjatyckie powiedzenie. Trzeba żyć ciekawie, intensywnie, a nie jak szara myszka, w której życiu nic się nie dzieje. Ja jestem ciekawy życia, świata, jego różnorodności. Ta ciekawość pobudza mnie do tego, by robić różne rzeczy. Większość ludzi nie ma chęci poznawania, wystarczy im niewiele.
Np. poznawanie za pośrednictwem telewizora.
Tak. Mnie to nie wystarcza. Kiedyś myślałem, że będę żył krótko i intensywnie, i nie dożyję obecnego wieku. A kiedy dożyłem, stwierdziłem, że to nie jest okres starości, bo pomysły mam „młode”. Starość jeszcze przede mną (śmiech).
Dwukrotnie przepłynął Pan Atlantyk z kontynentu na kontynent, ale lista Pana osiągnięć jest znacznie dłuższa. Czy ludzie zadają Panu pytanie, na które często muszą odpowiadać himalaiści, a które uważają za pozbawione sensu – dlaczego Pan to robi?
Dość często. A dlaczego to robię? Świat jest wielki, piękny i ciekawy, i chcę go poznawać. Jako turysta-kajakarz postanowiłem dopłynąć do obu Ameryk. Do jednej dopłynąłem z Afryki, do drugiej – z Europy. To pasja ekstremalna, ale – jak się okazuje – możliwa do zrealizowania. Ta podróż bardzo mnie kusiła. Nie było najważniejsze, żeby w końcu dopłynąć do tej Ameryki, ale żeby przeżyć długą, kilkumiesięczną wyprawę. To była wielka frajda, mimo że musiałem znosić wiele niewygód. A przecież mogłem dolecieć do Ameryki samolotem – byłoby o wiele szybciej i taniej. Ale liczy się nie tylko osiągnięcie celu, lecz już sama podróż. Podróż przez ocean to była realizacja moich ambitnych planów. Pokazałem, że można to zrobić.
Wiele osób czuje podziw dla Pana dokonań, chciałoby tak samo, ale się boi. Pan udowadnia, że nie należy się bać realizacji marzeń.
Każdy ma marzenia, ale nie wszyscy się do tego przyznają. Część marzeń starajmy się zmieniać w ambitne plany, a potem starajmy się te plany dobrze przygotować i zrealizować. W czasie podróży miałem różne, także poważne, awarie sprzętu; przeżyłem sztormy itd. Ale nie skupiałem się na tym, lecz na osiągnięciu celu. Mam dość dużą wyobraźnię, ale nie chcę mówić, co by mnie mogło zmusić do przerwania wyprawy.
Skoro nawet żona Pana nie zmusiła, to rzeczywiście nie wiem, kto by to potrafił (śmiech).
Miałem awarię steru w Trójkącie Bermudzkim i musiałem dopłynąć do lądu. Byłem bardzo niezadowolony, że została zakłócona idea przepłynięcia Atlantyku bez przerwy.
W ub. roku skończył Pan 68 lat i udowadnia Pan, że realizacja marzeń tak naprawdę nie ma barier, także czasowych.
Nie będę udawał, że jestem stary. Młody też nie jestem. Można powiedzieć, że jestem w sile wieku (śmiech). Skoro czuję się mentalnie dobrze, nie narzekam specjalnie na zdrowie, choć okazem zdrowia też nie jestem, to się niczym nie przejmuję i robię ambitne plany.
Taka wyprawa to kilka miesięcy na oceanie. Poruszał się Pan wyłącznie siłą mięśni. Jak trzeba się do takiej wyprawy przygotować pod względem fizycznym, ale i psychicznym, bo to pewnie równie ważne?
Myślę, że odporność i właściwości psychiczne naszego organizmu są nawet ważniejsze, bo to psychika decyduje o powodzeniu różnych ambitnych planów. A jak się przygotować? Nie mam na to jakiejś wspaniałej recepty. Wsłuchuję się w swój organizm, staram się go poznać. W bardzo różny sposób od wielu lat doświadczałem swoich możliwości. Swój organizm, swoją psychikę ćwiczyłem od czasów młodości. Nie byłem szkolony przez psychologów, nie ćwiczę na siłowni. Jestem po prostu pasjonatem turystyki kajakowej. Często biorę udział w spływach, jeżdżę na rowerze, chodzę, biegam. Staram się utrzymywać ciągle w ruchu. Przez całe życie starałem się być aktywny i to się w moim przypadku sprawdza.
Po przepłynięciu Atlantyku powiedział Pan ciekawe zdanie: „Ja Atlantyku nie pokonałem. Ja tylko go przepłynąłem nie dając się pokonać”.
Tak, to bardzo ważne. Niby to samo, ale różnica jest ogromna. Nie miałem zamiaru pokonywać Atlantyku, walczyć z nim. Kiedyś wybrałem się kajakiem morskim na wyprawę za koło podbiegunowe północne, do Narviku. Dopłynąłem tam po 101 dniach. Przed jakimś portem w Norwegii na plaży zobaczyłem zardzewiałe resztki wielkiego statku. Miał chyba 200 m długości. To był potężny statek, załoga na pewno walczyła z żywiołem, ale niedaleko portu została pokonana.
Co najbardziej doskwiera, gdy człowiek jest sam w kajaku wobec oceanu? Strach? Samotność?
Ze szkolenia wojskowego zapamiętałem maksymę: „Wróg rozpoznany jest mniej groźny”. Ja oceanu nie traktowałem jako wroga, lecz jako wielki akwen, który chciałem przepłynąć. Zapoznałem się z literaturą na Akademii Morskiej w Szczecinie, rozmawiałem z wieloma żeglarzami, co groźnego mnie może spotkać. Po to, by mnie nic podczas wyprawy nie zaskoczyło. To bardzo ważne – wiedzieć, czego się można spodziewać. Byłem nastawiony, że będę tam kilka miesięcy. Sam, ale czy samotny? Powiem, jak rozumiem samotność. Weźmy wielki blok w dużym mieście. Wyobraźmy sobie, że w jednym z mieszkań żyje samotny człowiek, który nie ma ani rodziny, ani przyjaciół, ani znajomych. Ludzie orientują się, że opuścił ten świat, gdy poczują, że z jego mieszkania zaczyna do nich dochodzić smród. To jest autentyczna samotność. A ja – mimo, iż byłem sam, daleko, na wielkim oceanie – nie czułem się samotny. Miałem telefon satelitarny, mogłem porozmawiać, wysyłać SMS-y. To, że wielu ludzi trzymało za mnie kciuki, wysyłało pozdrowienia i życzenia, potwierdzało, że nie jestem samotny. A co najbardziej doskwiera? Brak fizycznej bliskości ludzi, to, że nie mogłem z nimi pogadać. Ale ja też byłem ciekawy, jak to zniosę, jak się zachowam. Przed pierwszą wyprawą przebywałem bez kontaktu z ludźmi najdłużej tydzień. Okazało się, że to nie było wielkie cierpienie. To, że sam chciałem, że tak wielu ludzi łączyło się ze mną duchowo, było bardzo pomocne.
Co Pan szczególnie zapamiętał z wyprawy?
Na przykład sytuację, gdy wysłany przeze mnie sygnał „proszę o pomoc w rozwiązaniu problemu”, odebrany został jako sygnał alarmowy. Istotą rzeczy było to, że przegapiłem, iż w telefonie satelitarnym wszystko już wygadałem na karcie pre-paid. To był mój błąd. Problem w tym, że nie mogłem przekazać wiadomości: „proszę mi opłacić kartę”. Na przyszłość wyciągam wniosek, że muszę lepiej przemyśleć wszystkie procedury, by uniknąć takiej sytuacji. Paradoks polegał na tym, że miałem dwa telefony najlepszych firm na świecie, cały czas sprawne i… ponad półtora miesiąca przerwy w łączności. Co prawda, w tym okresie nie wydarzyło się nic szczególnego, ale nie powinno do tego dojść.
Na oceanie przeżył pan osiem sztormów.
Na Atlantyku sezon huraganów trwa pół roku. Chciałem popłynąć w czasie, kiedy ich nie ma. I rzeczywiście, huraganów nie miałem, za to przeżyłem sztormy. Trwały dobę, półtorej; najdłuższy sztorm trzymał mnie trzy doby. Sztorm wiąże się z dużymi falami. A żeby powstały takie fale, musi być spełnionych kilka czynników: bardzo silny wiatr na rozległym, głębokim akwenie, odpowiednio długi czas, kiedy wieje, żeby tworzyły się coraz większe fale. U mnie te fale urosły do 9 m. Gdy podczas spotkań widzę, że ludzie nie wiedzą, jak wyglądają takie fale, staram się je obrazowo pokazać, i co ja robię, aby je bezpiecznie przetrwać. Pokazuję, że nie jest tak źle. Odpowiednio ustawiony, przygotowany – mogę w tych warunkach przetrwać.
Spotkał się Pan też z rekinem.
Przed wyprawą czytałem na temat rekinów różne wydawnictwa. Rekin, gdy spotka coś innego, nietypowego, chce sprawdzić, czy to jest coś do jedzenia. W tym celu niektóre rekiny uderzają w to, co napotkają. Mój kajak był wielokrotnie uderzany przez rekiny. Kajak jest twardy, sztywny, więc rekiny pewnie wyczuwają, że to nie jest nic do jedzenia. Podczas ostatniej wyprawy rekin uderzył w kajak dwukrotnie, a ja długo się nie namyślałem i dwukrotnie uderzyłem go wiosłem. Nie dlatego, żebym się go bał czy go odganiał, lecz raczej odruchowo mu oddałem. On nie chciał mnie atakować, tylko przepłynąć pod dnem kajaka. Dwa razy stuknął w kajak, ja mu dwa razy oddałem. I tyle. Ani rekin mi krzywdy nie zrobił, ani ja jemu.
Na przyszły rok planuje Pan kolejną wyprawę. Na Atlantyku, ale w odwrotnym kierunku. Ma to być trasa trudniejsza od ostatniej. Na czym polega ta trudność?
Będzie to trasa położona na północ od poprzedniej. Będę chciał wypłynąć z Nowego Jorku z zamiarem dopłynięcia być może do Portugalii. Wody tam są o wiele zimniejsze i jest większe prawdopodobieństwo wystąpienia sztormów. Może ich być więcej i mogą być silniejsze. Chcę kajak przerobić i lepiej przystosować go do trudniejszych warunków. Chciałbym się też dobrze przygotować i zmierzyć z oceanem w tych warunkach. Powinienem dać radę. Jestem niepoprawnym optymistą, a jednocześnie realistą. Staram się dobrze zaplanować i przygotować. Zdaję sobie sprawę, że to trudne zadanie. Jednak poprzeczkę podnoszę wyżej, bazując na tym, czego dokonałem. Nie chciałbym przeszarżować. Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
68-letni Aleksander Doba, podróżnik i inżynier z Polic k. Szczecina, jest pierwszym człowiekiem w historii, który dwukrotnie przepłynął kajakiem (7-metrowym, specjalnej konstrukcji) Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent. Pierwszy raz w okresie od 26 października 2010 r. do 2 lutego 2011 r, pokonał trasę z Dakaru (Senegal) do Acaraú w Brazylii. W okresie 5 października 2013 r. – 17 kwietnia 2014 r. (z krótkim postojem na Bermudach) przepłynął Atlantyk od portu w Lizbonie do Canaveral na Florydzie (USA).