Reklama

Biznes

Co to za spółka, której kapitał wyniesie złotówkę?

Z Arturem Chmajem, ekonomistą z Wyższej Szkoły Zarządzania w Rzeszowie, rozmawia Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 20.07.2013
5774_Chmaj
Share
Udostępnij
Jaromir Kwiatkowski: Rząd szykuje rewolucję w zakładaniu spółek. Dziś, aby założyć spółkę z o.o., trzeba mieć minimum 5 tys. zł. Po zmianie przepisów kapitał mógłby wynosić zaledwie 1 zł. Ponadto można byłoby założyć przez internet już nie tylko spółkę z o.o., ale też jawną i komandytową. A koszty takiej operacji spadłyby z 500 do 250 zł przy pierwszej spółce i do 200 zł przy kolejnych. Projektodawcy tłumaczą, że chcą ułatwić zakładanie spółek, zwłaszcza tych cieszących się największym powodzeniem – z o.o. Czy – gdyby te propozycje stały się obowiązującym prawem – udałoby się ten cel osiągnąć?
 
Artur Chmaj: Pewnie tak. Pytanie tylko, czy o to tu tak naprawdę chodzi. Ale po kolei. Jeżeli chodzi o ułatwienia polegające na tym, że aktu rejestracji będzie można dokonać przez internet, a na dodatek zostanie rozszerzony zakres możliwości takiej rejestracji, jeżeli chodzi o typ spółki, to jest to cenne i jak najbardziej godne uznania. Szkoda tylko, że takie rozwiązanie proponuje się tak późno i że zbliżamy się do współczesnego świata tak małymi krokami. Natomiast obniżanie wymogów kapitałowych w spółce z o.o. jest dla mnie nieporozumieniem. 

Dlaczego?
 
Idea spółki z o.o. polega na tym, że współudziałowiec, wspólnik odpowiada za zobowiązania spółki do wysokości wniesionego kapitału. Jeszcze kilka lat temu kapitał zakładowy spółki z o.o. musiał wynosić 50 tys. zł, co oczywiście nie gwarantowało, że taka spółka jest podmiotem pewnym, wiarygodnym, wartym tego, by z nim współpracować. Ale przynajmniej było wiadomo, że nie jest to firma założona w 5 minut, „na kolanie”. Proszę zwrócić uwagę, jak lawinowo zaczęła przyrastać liczba spółek z o.o. w momencie, kiedy wymagana wysokość kapitału została obniżona do 5 tys. zł.
 
To źle? Takie jest skądinąd oczekiwanie autorów zmian.
 
Pytanie tylko, czy chodzi nam o ilość, czy o jakość. W samym fakcie powstania przedsiębiorstwa nie jest najważniejsze, czy prawo to ułatwia czy utrudnia. Przedsiębiorca, który ma pomysł na biznes, zawsze dobierze sobie jakąś formę prawną w zależności od swoich możliwości. Owszem, powstało bardzo dużo tych spółek, ale są to podmioty malutkie. Jeszcze kilka lat temu, kiedy przedsiębiorca mówił, że jest ze spółki z o.o., to nie musiał to być duży podmiot, ale było wiadomo, że jest to jednak jakaś instytucja. Tymczasem dzisiaj to pojęcie traci na wartości, bo co to będzie za spółka z o.o., której kapitał wyniesie złotówkę? Za tym nie idzie żaden majątek, żadne aktywa, żaden  rzeczywisty wkład w przedsiębiorstwo. Oczywiście, to nie oznacza, że każdy przedsiębiorca, który założy taką spółkę, to oszust.
 
Tym niemniej już spotkałem się z komentarzami pełnymi obaw, czy nowe przepisy nie stworzą lepszych możliwości działania, ale dla różnej maści krętaczy.
 
Na pewno ułatwiłyby im sprawę, dlatego że rejestracja podmiotu gospodarczego bez wymogu wniesienia kapitału to „woda na młyn” tych, którzy chcą np. założyć firmę po to, by przeprowadzić jedną transakcję – nie dyskutuję, czy ona jest w 100 proc. legalna, uczciwa, mądra itd. Kiedy wymogi kapitałowe były większe, to jednak taka spółka kojarzyła się ze stabilnością, była traktowana jak poważny podmiot gospodarczy. Natomiast gdyby weszły te nowe rozwiązania, to zatarłaby się granica między osobą fizyczną prowadzącą działalność gospodarczą a spółką z o.o.
 
Jeszcze 5-6 lat temu, kiedy wymogi były inne, wiadomo było, że spółka z o.o. to podmiot gospodarczy prowadzący pełną rachunkowość, godzien poważnego potraktowania. Natomiast dzisiaj, jeżeli przedsiębiorca wybierze się do banku i powie, że prowadzi spółkę z o.o., to pierwsze pytanie, jakie usłyszy, będzie brzmiało: „a jaki ona ma kapitał?”. Jeżeli powie, że 5 tys. zł, a w domyśle za kilka miesięcy – złotówkę, to w tym momencie nie będzie wiadomo, czy to drobne przedsiębiorstwo, czy poważny biznes.
 
Spadnie wiarygodność tych firm wobec banku.
 
Oczywiście. Ale są spółki z o.o., które – chcąc sobie dodać wiarygodności, bo nie zmuszone do tego przepisami – tworzą kapitał zakładowy w wysokości np. 15 mln zł, a nie 5 tys. czy – jak się proponuje – złotówki. W ub. roku pomagałem znajomym przedsiębiorcom zakładać kolejną spółkę. Odbyła się dyskusja, jaki kapitał powinien zostać do niej wniesiony. I oni nie wnieśli 5 tys., tylko 1,5 mln zł. Powód? Bo jak pojadą „w Polskę” negocjować jakiś kontrakt i powiedzą, że reprezentują spółkę z takim kapitałem, to będzie wiadomo, że są to poważni przedsiębiorcy.
 
Jest jeszcze jeden problem. Wraz z wniesionym kapitałem rozkładają się też kwestie odpowiedzialności za spółkę, troski o jej bieżącą działalność, majątek, kapitał itd. W pakiecie zmian rząd proponuje dodatkowe paragrafy prawa, które będą chronić partnerów takiej spółki przed sytuacją jej niewypłacalności.   
 
W proponowanych zmianach znajduje się pomysł na tzw. spółkę bezkapitałową, w której wspólnicy sami będą decydować o wielkości kapitału i udziałach. Jednak na członkach zarządu takiej spółki spoczywałaby większa odpowiedzialność – w razie nierzetelności zostaliby pociągnięci do odpowiedzialności odszkodowawczej przed sądem, również z majątku osobistego.
 
No tak, ale to jest zastąpienie pewnego – lepszego czy gorszego – mechanizmu garścią paragrafów. To będzie psucie państwa polegające na tym, że wprowadzimy ileś tam przepisów, które po raz kolejny zagmatwają życie gospodarcze.
 
Czy to wszystko nie są działania pozorne? Podstawowym problemem nie jest bowiem to, czy będę mógł założyć spółkę przez internet, czy nie, tylko jak stworzyć takie warunki prowadzenia działalności gospodarczej, aby firmy, które istnieją, także te małe, mogły się rozwijać. Dziś duża część z nich ledwo zipie.
 
Dokładnie. Nie ma takiej możliwości, by wprowadzenie jakiegoś – mniej czy bardziej pogmatwanego – przepisu, od razu przełożyło się na swobodę gospodarczą. W gospodarce jest prosta zasada: im mniej regulacji, mniej biurokracji, przepisów, wymogów formalnych, paragrafów itd., tym więcej rzeczywistych ułatwień dla przedsiębiorców.
 
Pod koniec lat 80. był minister przemysłu, który nazywał się Wilczek (Mieczysław Wilczek, minister w ostatnim komunistycznym rządzie M.F. Rakowskiego – przyp. JK). I on przeforsował ustawę o działalności gospodarczej, zwaną później żargonowo „ustawą Wilczka”. Jej treść wyglądała mniej więcej tak: „Artykuł taki i taki – skreślony. Artykuł taki i taki – skreślony”. I tak przez kilka kartek. Kiedy na początku lat 90. zaczęła się w Polsce swoboda gospodarcza, to żeby być przedsiębiorcą, wystarczyło znać ustawę o podatku dochodowym, ustawę o podatku obrotowym (w 1993 r. zastąpiono ją ustawą o VAT) i kodeks pracy. Gdyby Pan dzisiaj pokusił się o zgromadzenie w jednym miejscu wszystkich ustaw i dokumentów towarzyszących, potrzebnych przedsiębiorcy, to jest to – jak ktoś policzył – trzydzieści kilka tysięcy stron dokumentów. To jest odpowiedź na pytanie o ułatwienia. 
 
Nieco gorzka puenta.
 
Jeszcze jedno. Te zmiany to  jest co prawda dopiero pomysł, ale – z tego co słyszałem – na dobrej drodze do jego wprowadzenia. Po raz kolejny, tworząc prawo gospodarcze, zupełnie pominięto przedsiębiorców. Czy mieli oni szansę wypowiedzieć się w tej sprawie? Z tego co wiem, to nie. I to jest drugi element tej gorzkiej puenty.   
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy