Artur Chmaj: Chciałbym móc powiedzieć, że gorzej już być nie może, więc wszystko, co nas czeka musi być lepsze, ale nawet o taki optymizm dziś trudno. Myślę, że jednak będzie jeszcze gorzej. Kluczowy pozytywny scenariusz, jakiego możemy wyglądać, to zahamowanie trendów inflacyjnych.
Co mamy nadzieję, że nastąpi w tym roku, ale nie wiemy, w którym miesiącu.
Tak. Niestety, wszystkie ostatnie prognozy okazały się zbyt optymistyczne. Oczekiwania inflacyjne, o jakich mówił NBP, a także większość ekonomistów, za każdym razem przekraczaliśmy o mniej więcej 1 proc. To pokazuje, że proces jest gwałtowniejszy, szybszy i bardziej dotkliwy niż byliśmy w stanie sobie wyobrazić. Jestem przekonany, że deklarowana przez premiera 8-procentowa inflacja to jednak mit. Wkrótce zapewne przekroczymy 10 procent. Liczę, że na 11-12 procentach inflacja się zatrzyma.
Dlaczego tak galopuje?
Ten zły scenariusz to skutek tego, że zbiegło się kilka negatywnych sytuacji i procesów, w skali globalnej i krajowej. Jeśli chodzi o sytuację makroekonomiczną, to drożyzna jest powszechna na całym świecie. Jedne kraje są nią dotknięte mniej, inne bardziej. Pandemia zdewastowała gospodarki, ale produkcja przemysłowa zaczęła szybko odbudowywać swój potencjał i w 2021 roku w wielu branżach osiągnęła poziom sprzed pandemii, co wiąże się z większym popytem na aktywa inwestycyjne i odłożonym popytem na artykuły konsumpcyjne. Ograniczone wcześniejszym lockdownem społeczeństwa ze wzmożoną siłą wróciły do zakupów i ceny wzrosły. Drugi czynnik to wzrost cen nośników energii – gazu i ropy – i to jednoczesny, co rzadko się zdarzało. W Europie problem dodatkowo nasila presja ekologiczna na odejście od węgla, co także jest kosztowne i podnosi cenę energii. Trzeci negatywny czynnik to globalna niepewność w sektorze finansowym. Z obawą czekamy na decyzję amerykańskiego FED. Jeśli bank centralny Stanów Zjednoczonych znów podniesie stopy procentowe, to odbije się to na wszystkich gospodarkach wschodzących, także i polskiej. Nie jesteśmy już co prawda typową gospodarką wschodzącą, ale ze względu na słabego złotego dość silnie reagujemy na sytuację na światowych rynkach finansowych, a coraz droższy pieniądz destabilizuje nasze finanse. Koszty obsługi długu będą szybko rosły, co jest istotne, bo jesteśmy poważnie zadłużeni, chociaż nie najbardziej ze wszystkich krajów europejskich. Oprocentowanie obligacji w ostatnich tygodniach rośnie i umożliwia zysk już na poziomie inwestycji w mieszkania. Jeśli ktoś w ostatnich latach uciekał od inwestowania w bezpieczne papiery wartościowe, wybierając lokowanie kapitału w rynku nieruchomości, to teraz może wrócić do inwestycji finansowych, których rentowność szybko rośnie. Tylko pamiętajmy, że te obligacje emituje państwo i koszty tego długu wszyscy płacimy.
Polski dług wzrósł dwukrotnie i wynosi już 850 mld zł, a niektórzy eksperci szacują, że razem z tym, co kryje się w pozabudżetowych funduszach celowych, Polskim Funduszu Rozwoju, może sięgać nawet biliona. Jeśli polskie obligacje oprocentowane są już na poziomie 4 proc., to koszt obsługi długu wzrósł do 40 mld zł.
I to warunkach, gdy na wzrost cen będą wpływać także inne czynniki makroekonomiczne. Takim jest m.in. przebudowa strategii gospodarowania zapasami przedsiębiorstw. Do pandemii ogólnoświatowy trend polegał na wydłużaniu łańcuchów dostaw i ograniczania zasobów magazynowych do minimum. Pandemia obnażyła kruchość tego systemu i wyzwoliła tendencję odwrotną. Firmy odbudowują zapasy i gromadzą je na przyszłość, by zapewnić sobie ciągłość produkcji. To skraca łańcuchy dostaw, ale zwiększa koszty. Paradoksalnie, chociaż będziemy płacić drożej, dla części gospodarek, także dla polskich przedsiębiorstw, może być to szansa na wejście w miejsce konkurencji azjatyckiej, która kiedyś nie dawała im szans, konkurując wyjątkowo niską ceną. W końcu na drożyznę wpływa także niepewność związana z bezpieczeństwem militarnym – sytuacja na Białorusi, zagrożenie Ukrainy, a także ostatnie zamieszki w Kazachstanie, bo to są czynniki destabilizujące ceny na światowym rynku. Sytuacji nie polepszają społeczne protesty w zachodniej Europie przeciwko obostrzeniom, szczepionkom itp. To wszystko wpływa na wyższe ceny, ograniczanie skłonności do inwestycji.
Rząd próbuje jednak wzbudzić w Polakach optymizm – jego źródłem ma być wzrost gospodarczy powyżej średniej unijnej.
Pytanie: jak długo? Splot negatywnych zjawisk nie wróży dobrze. Rząd PiS przez ostatnie lata miał sporo szczęścia – wszystko układało się po jego myśli. Wzrost gospodarczy w strefie euro, współpraca eksportowa z zagranicą, szybki wzrost konsumpcji wewnętrznej sprzyjały wzrostowi gospodarczemu. Ale dobra passa się skończyła. Inflacja wymknęła się spod kontroli z powodu niemrawych działań NBP, które są nieskuteczne i spóźnione przynajmniej o pół roku. I nie przekonuje mnie porównywanie się w tym przypadku do decyzji w innych krajach, bo każda gospodarka ma swoją specyfikę i nie ma co oglądać się, co robią inni.
Na ceny ropy i gazu nie mamy wpływu, jak przypomina premier Morawiecki.
To prawda, ale jak ta dzisiejsza sytuacja ma się do wizji energetycznego bezpieczeństwa Polski sprzed kilku lat? Wtedy rząd zapowiadał uniezależnienie się od dostaw z Rosji, miało to zapewnić powstanie nowych gazociągów z Morza Północnego, gazoportu w Świnoujściu dla dostaw gazu skroplonego z Kataru i USA. Tymczasem tej niezależności jakoś nie widać, ba – importujemy z Rosji mnóstwo węgla.
Do tego zmierzyć się musimy z polityką klimatyczną Unii Europejskiej.
A mamy spore zaległości. Pomysł połączenia sektora energetycznego z górnictwem i zasilania tego drugiego zyskami z energetyki okazał się nienajlepszy – dla przykładu, dziś górnicy domagając się podwyżek, blokują wywożenie węgla do elektrowni. Jakby tego było mało, w Polsce zaczyna brakować rąk do pracy w kopalniach. Paradoksalnie, atrakcyjniejsze warunki pracy w kopalniach oferują Czechy. Tymczasem węgiel na świecie znacznie podrożał i moglibyśmy na nim zarobić. Ale czy ten popyt wywołany przez Chiny, które z obawy o swoją energetykę zaczęły skupować węgiel, gdzie się da, przełoży się na nasz sukces? Pewności nie mam. Co do polityki klimatycznej Unii sytuacja Polski jest niewesoła. Rzeczywiście, rację mają nasi rządzący, że Unia nam wytyka węgiel, a Niemcy z niego najwyraźniej nie rezygnują, niemniej jednak zobowiązaliśmy się do określonych rzeczy i naszym problemem jest, jak się z nich wywiążemy. Owszem, w samej Unii nie ma zgodności i może jeszcze polityka klimatyczna rozbije się o rafy w różnych krajach, ale póki co, ludzie w Polsce, którym rachunki za ogrzewanie wzrosły o kilkaset procent, zaczynają się zastanawiać, czy np. mają jeść, czy ogrzewać dom. Prezydent Białegostoku w telewizji mówi, że na pokrycie wzrostu kosztów energii w szkołach brakuje im ok. 8 mln zł. Zapłacą, ale nie będą mieć na remonty i modernizacje. Wyrównywanie deficytów budżetowych samorządów dopłatami państwa wg nie do końca jasnego klucza, oznacza coraz więcej państwa w gospodarce, coraz więcej ręcznego sterowania i powrót do czasów, kiedy partyjne względy wpływały na zasobność samorządu. Dodam tylko, że nad samorządami wisi jeszcze jedno zagrożenie. Polskę czekają kary unijne za zapóźnienia w gospodarce wodno-kanalizacyjnej. Jeszcze w traktacie akcesyjnym zawarliśmy zobowiązania dotyczące poziomu odzyskiwania ścieków komunalnych. Mamy wciąż jednak sporo zapóźnień. Rząd rozważa, by kary za niewypełnienie wskaźników płaciły właśnie poszczególne samorządy. Jak one to udźwigną? Na czym zaoszczędzą?
Podniosą podatki? Rosną ceny, ale rosną i płace. Za mało?
Co do całej gospodarki, boję się mechanizmu, który ekonomiści nazywają spiralą cenowo-płacową. Polska gospodarka w wielu branżach wykazuje cechy „przegrzania”. Obserwujemy to m.in. w budownictwie, gdzie lawinowo rosną ceny materiałów budowlanych, bo tak duży jest popyt na mieszkania. Przyczynili się do tego ci, którzy wycofywali oszczędności z coraz mniej opłacalnych lokal bankowych, aby zainwestować je w coś rzeczywiście rentownego. W wielu sektorach, pomijając przemysł lotniczy i częściowo motoryzacyjny, koniunktura jest bardzo dobra. Pojawia się przez to presja na pracodawców ze strony pracowników dotycząca podwyżek, co wobec galopującej inflacji jest zrozumiałe. Pracodawcy są w trudnej sytuacji. To już nie są czasy masowego bezrobocia. Dobrych pracowników dziś brakuje, więc wielu pracodawców żądania płacowe będzie spełniać. Jednak w Polsce dynamika wynagrodzeń w stosunku do tempa wzrostu gospodarczego jest już zbyt wysoka. W zdrowej gospodarce pensje rosną w tempie skorelowanym ze wzrostem wydajności pracy. W Polsce od paru lat tempo wzrostu wynagrodzeń znacznie przekracza skalę wzrostu wydajności pracy, a to jest dodatkowym czynnikiem proinflacyjnym.
Wzmożona po pandemii konsumpcja zacznie spadać?
Moim zdaniem, efekt odłożonej konsumpcji po pandemii już wygasł. Polacy wciąż chętnie kupują, jednak ten silnik gospodarczy, jakim od kilku lat jest konsumpcja wewnętrzna, trochę słabnie. Powodują to coraz wyższe ceny i ubożenie społeczeństwa. To będzie oczywiście wzmagać wspomnianą presję płacową na przedsiębiorców. Jeśli ten proces wymknie się spod kontroli i płace będą rosły jeszcze szybciej, to gospodarka za tym nie nadąży, bo wiele firm jest na granicy wydajności i nie może więcej produkować bez inwestycji w maszyny i urządzenia, technologie, cyfryzację itp. Inwestycje od kilku lat już w Polsce kuleją, a kolejne bariery makroekonomiczne tego nie zmienią.
Co na horyzoncie?
Nie wiadomo. Nie napawa to wszystko optymizmem. Chude lata zapowiada także fakt, że polskie gospodarstwa są coraz poważniej zadłużone. W 2001 roku udzielone im kredyty w złotówkach stanowiły ok. 1 proc. polskiego PKB. W ciągu 20 lat PKB znacznie wzrosło, ale skala zadłużenia polskich gospodarstw sięgnęła ok. 18 proc. PKB. Przy wysokiej inflacji i wzroście stóp procentowych, perspektywy przeciętnego gospodarstwa domowego nie są optymistyczne. Wyższe odsetki od kredytów, wyższe koszty energii, wyższe ceny w sklepach – suma tego wszystkiego dla wielu rodzin oznacza zubożenie i problemy ze spłatą rozmaitych zobowiązań. A udział tzw. złych kredytów w portfelach banków, który niewątpliwie szybko będzie rósł, zagraża z kolei stabilności tego sektora gospodarki.
Nowy Polski Ład ma pomóc najbiedniejszym.
I pewnie, w jakimś stopniu, tym najbiedniejszym pomoże, ale nie złagodzi poważnie skutków inflacji. Wyraźnie droższa żywność, coraz kosztowniejsze utrzymanie domu czy mieszkania, rosnące opłaty za media i odpady, szybko drożejące usługi – tego wszystkiego większa ulga podatkowa absolutnie nie zrekompensuje. Nawet rządzący mówią jednak o kilkunastu milionach beneficjentów tego eksperymentu, co oznacza, że reszta społeczeństwa poniesie jego koszty. Załóżmy, że 20 milionów Polaków zyska na nowym ładzie, to pozostali stracą, bo ktoś musi finansować taką redystrybucję pieniędzy. Najbardziej uderza on w przedsiębiorców, także, a może przede wszystkim, sposobem jego wprowadzenia w życie, urągającym standardom przyjaznego i uczciwego państwa prawa – dowody na niechlujstwo przy wdrażaniu ujawniły się w płacach służb mundurowych i nauczycieli już w pierwszych dniach stycznia. Zadziwiające dla mnie jest traktowanie pracodawców przez rządzących w ostatnich latach, a to przecież oni budują w swoich firmach polskie PKB. Pamiętam, że gdy po dojściu do władzy PiS ogłaszał swoją sztandarową strategię odpowiedzialnego rozwoju, to polska przedsiębiorczość miała zostać uwolniona od państwowych hamulców działania i stanowić trwałe podwaliny rozwoju gospodarczego. Czyżby nasz rząd już o tym zapomniał? Myślę, że rzeczywiste efekty nowego ładu, nie tylko najubożsi Polacy, ale my wszyscy, będziemy mogli ocenić za mniej więcej rok, bo teraz wszyscy mamy raczej odczucie chaosu i niepewności, a nie jakiegokolwiek ładu.
W kinach niedługo premiera filmu o Edwardzie Gierku, być może dlatego niektórzy porównują nadchodzące chude lata do tej zapaści, jaka nastąpiła po złotej epoce Gierka. Wtedy państwo przeinwestowało, zadłużając się gigantycznie. My też żyjemy na kredyt, ale to już chyba inne czasy?
Na poziomie makroekonomicznym tego porównywać nie można, bo to jednak dwa różne światy gospodarcze. Wspólne natomiast jest to, że wysokie zadłużenie i nieprzemyślane inwestycje, mają potem wieloletnie konsekwencje. Jak widać, nie umiemy się uczyć na błędach.