Mogą być obiektem fascynacji, wyznacznikiem przynależności do elity, marzeniem z lat dzieciństwa albo sposobem na inwestowanie pieniędzy. Zabytkowe pojazdy to zdaniem ekspertów finansowych, obok win i dzieł sztuki, najlepszy sposób na osiągnięcie największych zysków. W Polsce rynek rozwija się coraz dynamiczniej, na Podkarpaciu również, choć w naszym regionie wciąż więcej jest pasjonatów niż inwestorów.
Zainteresowanie pojazdami zabytkowymi w Polsce rośnie i to szybko. Co prawda daleko nam jeszcze do krajów Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych, ale jednak zmianę widać. Z badań przeprowadzonych m.in. na zlecenie brytyjskiego dziennika The Guardian wynika, że w ostatnich latach inwestowanie w klasyczne samochody jest równie opłacalne jak w wina czy dzieła sztuki. Czy to możliwe? Okazuje się, że jak najbardziej. Szacuje się, że europejski rynek obrotu zabytkowymi samochodami i częściami zamiennymi to ok. 20 mld euro rocznie.
Co zatem kupują zwolennicy takiej formy lokowania pieniędzy?
Marzeniem wielu kolekcjonerów są drogie marki, jak Rolls-Royce, Jaguar, BMW, Aston Martin, Porsche czy Ferrari, oczywiście w odpowiednim wieku, bo z takimi klasykami jest jak z winem – im starsze, tym lepsze.
Bardzo poszukiwane są te sprzed II wojny światowej, ale wartość pojazdów wzrasta też, gdy pochodzi on z krótkiej, limitowanej serii. Ceny odrestaurowanych samochodów to kwestia bardzo indywidualna, często trzymana w tajemnicy przez kupujących i sprzedających. – Jest grupa ludzi, którzy traktują to tylko jako rodzaj w miarę bezpiecznej inwestycji i są pasjonaci, dla których kwestia inwestowania pieniędzy jest dodatkową i są tacy, którzy na cenę nie patrzą wcale – mówi Paweł Hoffman z
Automobilklubu Rzeszowskiego i organizator Podkarpackiego Rajdu Pojazdów Zabytkowych. – Ci ostatni często mają samochody tanie, nierzadko bardzo ciekawe modele. To są zazwyczaj ludzie bardzo młodzi, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z zabytkowymi autami. Są też kolekcjonerzy, również w naszym regionie, którzy inwestują w ten sposób pieniądze, ale nigdzie się nie pokazują, nikt nawet nie wie, jakie samochody mają.
Samochód Bonda i polska Syrenka
Co można znaleźć w garażach miłośników klasycznej motoryzacji? Tak naprawdę wszystko, co jest zabytkiem. U prawdziwych pasjonatów wybór zależny jest od ich upodobań. Ci, którzy stawiają na zarobek (przez pasjonatów nazywani wprost handlarzami) wybierają te modele, które mają wzięcie, które jak najszybciej znajdą nabywcę. – Wśród ludzi, którzy chcą kolekcjonować samochody głównie ze względu na inwestowanie pieniędzy, „ulubieńcami” są Mercedesy wyższej klasy. Bardzo popularne w Polsce to Mercedesy Pagoda, otwarte kabriolety z lat 60. ubiegłego wieku, są też wersje sportowe Mercedesów z lat 50. Do tej grupy dochodzą Cadillaki i brytyjskie samochody z wyższej półki. U pasjonatów i kolekcjonerów można spotkać przeróżne samochody: Małego Fiata, Syrenkę, ale wśród nich może też stać Mercedes, Cadillac i jakiś bardzo rzadki samochód.
Popularne są też samochody, które są na tzw. przełomie, nie są jeszcze zabytkowe, nie są zbyt cenne, ale ich wartość może bardzo wzrosnąć. Takimi samochodami były Syrenki, które można było kupić za 300 zł, a w ciągu 2-3 lat ich wartość bardzo wzrosła. W tej chwili np. Syrenę 103 w dobrym stanie rzadko można kupić poniżej 8 tys. zł. Podobna sytuacja jest dziś z Polonezami, szczególnie rodzynkami, jak np. Polonez 2000, i rosyjskimi samochodami, które kilka lat temu kosztowały niewielkie pieniądze, a obecnie za Wołgę trzeba zapłacić duże pieniądze, a szczególnie za duże limuzyny, którymi jeździli prominenci PRLu – mówi Paweł Hoffman.
Wyznacznikiem wartości samochodów zabytkowych jest też ich ilość na rynku. – Im mniej danych modeli było wyprodukowanych, tym z reguły wartość tych samochodów też jest wyższa. Choć nie zawsze. Jestem właścicielem Mikrusa, rzeszowsko-mieleckiego produktu, których wyprodukowano 1728 sztuk, więc niewiele, ale zawrotnej sumy raczej on nie osiągnie – przyznaje Hoffman, który wraz z żoną jest właścicielem m.in. Mikrusa MR 300, Syreny 103, MG, Moskwicza. A ulubiony? – Zawsze inny. W tej chwili Polonez 2000 Rally – odpowiada Paweł.
Podzielić się miłością do aut
Popularność samochodów zabytkowych rośnie błyskawicznie, szczególnie w ciągu ostatnich kilku lat. Coraz więcej jest rajdów samochodów zabytkowych, pokazów, parad i muzeów tworzonych przez miłośników motoryzacji, którzy chcą podzielić się swoją pasją z innymi. W Rzeszowie od kilku lat działa wspaniałe
Muzeum Techniki i Militariów, w którym znaczącą część ekspozycji stanowią właśnie klasyczne pojazdy.
Wspólnie z żoną założył je generał Tomasz Bąk, były dowódca 21 Brygady Strzelców Podhalańskich, obecnie dyrektor Instytutu Studiów nad Terroryzmem w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.
– Kolekcja składa się z 44 najróżniejszych zabytkowych pojazdów, począwszy od pojazdów osobowych, poprzez motocykle, motorowery, na pojazdach policyjnych, wojskowych czy strażackich kończąc. Zaczęło się przed laty od skromnego nabytku – Syreny 105. Początkowo myślałem, że będę miał może jeden, może dwa, może trzy pojazdy, ale tak się rozpędziłem, że zrobiło się ich 44. Wtedy też powstała idea tworzenia muzeum, w którym pokazujemy swoje pojazdy, ale to również miejsce dla tych, którzy mają jakieś ciekawe zabytki, dobrze odrestaurowane, a nie mają miejsca, aby je przechowywać. Jest kilku kolekcjonerów, którzy w naszym muzeum trzymają swoje eksponaty, są to nawet pojazdy z lat 20., 30. ubiegłego stulecia – mówi gen. Bąk.
Muzeum od zera
Rzeszowskie muzeum powstawało szybko, dosłownie od zera. Determinacji wymagał sam remont budynków po dawnym Zespole Szkół Kolejowych, przekazanych przez miasto, które były w opłakanym stanie. Dziś muzeum przygotowuje się do trzeciej już Nocy Muzeów, a założyciel przyznaje, że zaczyna brakować miejsca na eksponaty, których wciąż przybywa. Placówka pod patronatem Muzeum Wojska Polskiego działa bardzo prężnie, wspiera ją powołana Fundacja „Muzeum Techniki i Militariów”, bo niestety na pomoc ze strony ministerstwa kultury liczyć nie może. Muzeum nie prowadzi też działalności gospodarczej, ekspozycję można oglądać za darmo, a wszystko, co dobrego dzieje się w muzeum, dzieje się dzięki pracy i pomocy miłośników motoryzacji.
– Podjęliśmy się też idei resocjalizowania więźniów, a Zakład Karny w Załężu przysyła nam codziennie trzech osadzonych, którzy pracują w naszym muzeum, pomagają, poznają historię zabytków, są już nawet tak ambitni, że zaczęli sami oprowadzać wycieczki. Jeden z nich obiecał, że gdy tylko wyjdzie na wolność, to na pewno będzie chciał dołączyć do nas i z nami działać. To cieszy, że takie obcowanie z pojazdami, z historią, z młodzieżą, potrafi ludzi zmienić – opowiada gen. Tomasz Bąk.
Były dowódca „Podhalańczyków” chętnie dzieli się swoją miłością do motoryzacji. A bardziej prywatnie? – W lecie lubię czasem wsiąść do mojego ulubionego Citroena 2CV, zrolować dach do tyłu, posadzić psa na przednim siedzeniu i jechać. Oczywiście wszyscy się oglądają. Kiedyś nawet pojechaliśmy z żoną tym Citroenem do jej rodziców do Stalowej Woli. Zostawiliśmy go przed blokiem i niestety wizyta się nie udała, ponieważ od razu musieliśmy zejść do samochodu, bo samochód przyciągnął taki tłum ludzi, że baliśmy się, że coś zostanie uszkodzone – wspomina.
Mariaż medycyny z motoryzacją
– Od dziecka lubiłem samochody, nawet wahałem się czy iść do technikum samochodowego czy na medycynę, z którą byłem związany poprzez ojca, który był lekarzem- opowiada dr Arkadiusz Bielecki, ortopeda, dyrektor Szpital im. Św. Rodziny w Rudnej Małej.
– Ostatecznie poszedłem na medycynę, ale żeby być blisko mechaniki wybrałem ortopedię, gdzie też posługujemy się śrubokrętami, wiertarkami, wkręcamy śruby. Takie majsterkowanie pod okiem doświadczonych mechaników przed laty, gdy nie było dostępu do części i trzeba było samemu wszystko dorabiać, naprawdę dużo dało mi później w pracy zawodowej. Wbrew pozorom jest sporo podobieństw – zarówno w aucie są śruby, jak i w ortopedii, i w samochodzie czasem trudno śrubę odkręcić, i z kości, gdy zarośnie, też bywa trudno. W obydwu przypadkach ważna jest cierpliwość i doświadczenie, bo każdy gwałtowny ruch może się źle skończyć.
I jak życie pokazało, związek medycyny i motoryzacji okazał się nie tylko całkiem szczęśliwy, ale i bardzo owocny. Arkadiusz Bielecki: – Pasja do samochodów pomogła mi rozwoju mojej kariery zawodowej.
Wspólna pasja
Przed 20 laty przez przypadek poznałem się z pewnym chirurgiem kolana, bardzo znanym w Niemczech, konsultantem naukowym firmy Aesculap, z którą współpracowaliśmy. Przyjechał tu na konferencję i w trakcie rozmowy powiedziałem mu, że bardzo lubię stare samochody. A on na to, że to świetnie, bo ma kolekcję starych sportowych samochodów. Zaprosił mnie do siebie, żebym ją obejrzał. I tak się zaczęło. Do tej pory utrzymujemy kontakty, jeżdżę do niego raz do roku podglądać nowinki z ortopedii. Bardzo dużo nauczyłem się od niego w artroskopii kolana. Zacząłem artroskopię w Rzeszowie w 1993 roku, gdy rozwijała się ona tylko w Poznaniu, Warszawie i w Piekarach Śląskich. A ja dzięki niemu miałem dostęp do najświeższych technologii medycznych i operacyjnych, i uczyłem się od jednego z najlepszych w tej dziedzinie. Wspólne rozmowy o samochodach stworzyły między nami więź. W trakcie operacji koledzy z Niemiec zawsze stali pod ścianą, a ja bezpośrednio za jego plecami, później szliśmy na obiad i jeździliśmy jednym z jego samochodów. To są przyjaźnie i więzi, których nie da się kupić.
Terenowy – Zabytkowy
W garażu dra Bieleckiego (choć, jak przyznaje, częściej u mechaników) stoją trzy zabytkowe auta, szczególnie ważny jest Wyllis MB. To samochód, którym w czasie II wojny światowej jeździli amerykańscy żołnierze. – Bardzo mi się ten samochód podobał, jego wygląd, sposób poruszania się po terenie – opowiada Bielecki.
– To tak naprawdę pierwszy samochód terenowy. Lubię go za prostotę, do tego świetnie jeździ, ma doskonałe właściwości terenowe, jest dobrze zaprojektowany i niezawodny. Marzyłem o nim oglądając, jako starszy chłopiec, filmy wojenne, w których często ten samochód występował, np. „Złoto dla zuchwałych”. Kiedyś nie było mnie na niego stać, a teraz sprowadziłem go ze Stanów dzięki pomocy kolegi. Rekonstrukcja trwała ok. 4 lat i to dzięki kolegom mechanikom-pasjonatom, którzy też lubią stare samochody. To oczywiście dużo tańsze niż gdybym zlecił to firmie, która zrobiłaby wszystko od początku do końca, a poza tym gdyby ktoś nie włożył w to serca, to nie byłoby to tak doskonale zrobione, jak jest.
Marzenia o Monte Carlo
Drugą miłością motoryzacyjną dyrektora szpitala z Rudnej Małej jest ponad czterdziestoletni SAAB. – Zawsze marzyło mi się wzięcie udziału w historycznym rajdzie Monte Carlo, więc szukałem samochodu, który kiedyś brał udział w rajdzie Monte Carlo. Jeden z kolegów z Automobilklubu, powiedział, że ma SAABa 96 V4 Monte Carlo z 1967 roku, a on sam nie będzie go remontował, więc kupiłem go od niego i powoli z kolegami mechanikami oraz blacharzami odremontowaliśmy go. Ale takie samochody cały czas wymagają troski. Najczęściej nie stoją w moim garażu, ale przebywają u któregoś z zaprzyjaźnionych mechaników – mówi dr Arkadiusz Bielecki.
Czy miłośnik zabytkowych samochodów bierze pod uwagę możliwość sprzedaży swojego auta? Owszem, ale tylko i wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach. Większość z nich przyznaje, że gdyby zmusiła ich do tego życiowa sytuacja, to zrobiliby to, ale to naprawdę ostateczność.
– Jeśli dochodziłem do takiego zdania, to tylko wtedy, gdy byłem już zmęczony utrzymaniem tej kolekcji, ale na szczęście takie myśli szybko odchodziły i nigdy tego nie zrobiłem. Przecież oprócz pracy włożyłem w to dużo serca. Pomysłami wspiera mnie moja żona, którą początkowo wciągnąłem w to troszkę „na siłę”, ale teraz podsuwa mi dużo ciekawych pomysłów, które realizujemy w muzeum. A poza tym czuję słabość do takich pojazdów, gdy widzę stary samochód to prawie mdleję – śmieje się gen. Bąk.