Reklama

Biznes

W winiarstwie chodzi nie tyle o duży, co o dobry plon

Z Ewą Wawro, prezesem Zarządu Fundacji ,,Galicja Vitis" Z Ewą Wawro, prezesem Zarządu Fundacji ,,Galicja Vitis" rozmawia Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 19.09.2016
29288_wino_1
Share
Udostępnij

Jaromir Kwiatkowski: Akurat trwa na Podkarpaciu winobranie, które potrwa do połowy października. Ile jest winnic w naszym regionie, jak duża jest skala tego zjawiska?

Ewa Wawro: Na Podkarpaciu od kilku lat panuje stagnacja, jeżeli chodzi o powstawanie nowych winnic. Boom na winnice, który obserwowaliśmy jeszcze 5-10 lat temu, jakby wyhamował. Ma to związek nie tyle z tym, że ten kierunek gospodarki przystopował, co raczej z tym, że na Podkarpaciu trudniej jest znaleźć rozległe tereny nadające się na duże, kompleksowe, komercyjne przedsięwzięcia, takie jakie możemy znaleźć w innych regionach. O dużym winiarskim przedsięwzięciu komercyjnym można mówić dopiero wtedy, gdy winnica ma powierzchnię powyżej jednego czy dwóch hektarów. U nas, ze względu na rozdrobnienie gruntów, a często także problemy własnościowe, znalezienie odpowiedniego miejsca w dobrej lokalizacji bywa problemem. Liczba istniejących obecnie winnic jest szacowana na ok. 150.

Mówiłaś o dużych, przynajmniej 1-, 2-hektarowych przedsięwzięciach. Z tego co wiem, powierzchnia przeciętnej podkarpackiej winnicy wynosi zaledwie 20-30 arów.

Na pewno jest to mała powierzchnia, jeżeli myślimy o dużym „przedsiębiorstwie winiarskim”, czyli nastawionym na produkcję i sprzedaż wina w większej ilości. Natomiast jeżeli chodzi o enoturystykę (turystykę winiarską – przyp. JK), która jest podkarpacką szansą, to te małe winnice dają o wiele większe możliwości niż duże przedsięwzięcia komercyjne. Winnice są wprawdzie mniejsze, ale jest ich więcej i są nastawione na przygotowanie oferty enoturystycznej, która ściągnie turystów nie do sklepów winiarskich, lecz do gospodarstw, gdzie przy okazji będzie można zaoferować wszelkie dodatkowe usługi wiążące się z rozwojem naszego przemysłu turystycznego.

Warto podkreślić, że ze 150 podkarpackich winnic jedynie co dziesiąta sprzedaje wino na większą skalę, pozostałe natomiast oferują głównie degustację swoich win w trakcie zwiedzania gospodarstwa winiarskiego.

Sprzedaż wina na miejscu w formie degustacji jest wtedy dodatkiem do całego programu zwiedzania, coraz częściej łączonego ze zwiedzaniem dodatkowych atrakcji w regionie, degustacją potraw lokalnych, przysmaków oferowanych przez okolicznych rolników. Podkarpacka enoturystyka, oparta na tych mniejszych, 20-, 30-arowych winnicach, ma sens. Jeżeli turysta, jadąc na Podkarpacie, wybierze sobie mikroregion, gdzie jest obok siebie kilka winnic, to w ciągu jednego dnia może odwiedzić dwie, trzy czy cztery mniejsze winnice, popróbować wina i lokalnych specjałów, przy okazji zwiedzić jakiś zabytkowy kościółek czy inną okoliczną atrakcję, posiedzieć sobie w fajnym plenerze. Tego typu turystyka coraz lepiej się na Podkarpaciu rozwija.

A te kilkanaście większych winnic produkuje wina na skalę handlową. To są już wina, które można oficjalnie kupić. Oczywiście, nie w marketach, bo polskie wino – mam nadzieję – nigdy nie będzie stało na półkach w marketach.

Dlaczego?

Po pierwsze dlatego, że polskiego wina nie ma i na razie na pewno nie będzie na tyle, by zalegało na półkach sklepowych w markecie. Po drugie, dzięki temu, że nie ma tego wina za dużo, nasze wino jest towarem luksusowym, który jest poszukiwany. Enoturysta świadomy – a tacy są enoturyści nie tylko z Polski, ale przede wszystkim z zagranicy, którzy przyjeżdżają do nas szukając nowych atrakcji na coraz większej winiarskiej mapie świata – traktuje nasze wina jako coś atrakcyjnego, coś, co nie jest dostępne na półkach sklepowych tak jak wina chilijskie czy brazylijskie. Kosztują one 12-15 zł i często nie mają nic wspólnego z prawdziwym winem. Są „przekombinowane” technologicznie, by uzyskać wino jak najtańszym kosztem. Niewyedukowany konsument kupuje je myśląc, że nabył fajne i do tego jeszcze tanie wino.

Jak już wspomniałam, mam nadzieję, że nasze wino nigdy nie będzie stać na półkach w markecie. A gdyby nawet miało tam stać, to – ze względu na koszty, jakie są związane z produkcją wina w Polsce – nie mogłoby kosztować 15-20 zł. Ono u winiarza kosztuje 35-40 zł za butelkę, a w sklepie winiarskim cena jest już wywindowana do 70 zł. W konkurencji z zalewem win zagranicznych, których jest nadprodukcja, mogłoby mieć problem ze sprzedażą. A dziś, mimo że polskiego wina nie ma w marketach, nasi winiarze nie mają żadnego problemu z jego sprzedażą. Polskie wino sprzedaje się – i pewnie jeszcze długo tak będzie – „na pniu”. Polski winiarz ma inny problem: z odłożeniem wina na półkę, by poleżakowało, nawet kilka lat, bo jest na nie tak duży popyt.

Czy można mówić o podkarpackiej specyfice, jeżeli chodzi o określone odmiany winogron, z których produkowane jest wino?

W Polsce paleta odmian, które są dobierane do naszego klimatu, jest w poszczególnych regionach mniej więcej zbliżona. Jeżeli chodzi o specyfikę poszczególnych regionów, to Podkarpacie jest regionem zimniejszym w porównaniu np. z lubuskim czy dolnośląskim, i automatycznie nasze odmiany muszą być bardziej odporne. Stąd też pewne odmiany, które spotyka się na zachodzie Polski, na Podkarpaciu raczej nie mają prawa bytu. Podkarpaccy winiarze w ostatnich latach eksperymentowali z odmianami, do których polski konsument jest przyzwyczajony dzięki ich obecności na sklepowych półkach i degustacjach – sauvignon blanc, riesling, merlot, cabernet sauvignon… Ci, którzy podejmowali takie próby, musieli z pokorą zrezygnować z tych odmian w swoich winnicach, ponieważ nie sprawdzają się one w naszym klimacie – są wrażliwe, bardzo chorują, wymagają wielu oprysków, których w Polsce się unika.

A zatem jakie odmiany najlepiej sprawdzają się na Podkarpaciu?

Jeżeli chodzi o odmiany na białe wino, to dominują solaris, seyval blanc, jutrzenka (pierwsza polska odmiana, wyhodowana zresztą przez podkarpackiego winiarza Romana Myśliwca), aurora i hibernal. Jeżeli chodzi o czerwone wino, to sztandarowe odmiany, nie tylko w podkarpackich, ale w ogóle w polskich winnicach, to rondo i regent, a także marechal foch i leon millot.

Jak się zapowiadają zbiory w tym roku?

Bardzo obiecująco. Drugi rok z rzędu winiarze nie mieli większych problemów z nasilonymi chorobami grzybowymi, czyli winnice ładnie obrodziły. Mówiąc o tym problemie, warto podkreślić jedną rzecz: winiarstwo tym się różni od rolnictwa, że tutaj absolutnie nie chodzi o uzyskanie dużego plonu. Wręcz przeciwnie. Jeżeli w rolnictwie czy sadownictwie jest większy zbiór, tym lepiej. Natomiast winiarze, chcąc uzyskać wino dobrej jakości, muszą świadomie ograniczać plonowanie, po to, by uzyskać owoc dający szansę na wyprodukowanie dużo lepszego wina.  Z hektara winnicy, jeżeli nie robiłoby się ograniczania plonowania, można byłoby uzyskać 12-14 ton winogron w dobrym roczniku. Winiarz nie może sobie na to pozwolić, bo przy takim przeciążeniu krzewów wino będzie słabiutkie, nie będzie można uzyskać wymaganych parametrów. Winiarze – celowo i świadomie, odpowiednimi technikami stosowanymi w trakcie roku – ograniczają więc plonowanie. Plonowanie, o którym się mówi, że to jest dobry rok, to 6, 7, 8 ton z hektara. Powyżej tego poziomu plon nie jest już zbyt dobry, jeżeli chodzi o parametry. W tym roku większość winnic takie dobre plonowanie będzie miała.

To życzę nie tyle dużych, co dobrych zbiorów.

To, czy z tegorocznych zbiorów powstanie dobre wino, okaże się dopiero w przyszłym roku.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy