Kto wymyślił Maciejewkę? – Sialiśmy łąkę u stóp naszych chat. Nasiona dał nam Łukasz Łuczaj – człowiek, który, myślę, w poprzednim wcieleniu musiał być elfem – śmieje się Ewa. – I kiedy rzucaliśmy w ziemię te wszystkie nasiona wyki, złocieni, margaretek, przyszła do nas nazwa – Maciejewka, trochę kojarząca się z polną maciejką. I została, bo pasuje idealnie do naszego siedliska w Zahoczewiu.
Decyzję o przeprowadzce z Londynu w Bieszczady podjęli z dnia na dzień. Maciej przed wyjazdem do Polski zdążył jeszcze przygotować obiad dla Tony’ego Blaira, byłego premiera Wielkiej Brytanii. Teraz przyrządza świeżo wyłowione pstrągi i wędzone sumy dla gości Maciejewki.
Ewa i Maciej Mimiec do Zahoczewia sprowadzili się w styczniu 2016 roku. Kupili tu ponad 7-hektarowe siedlisko i urządzili dwie chaty, godząc ludową stylistykę z wysokim standardem. W sierpniu przyjęli pierwszych gości. I nie trzeba było nawet roku, aby Maciejewka – jak nazwali swoje siedlisko – doczekała się 60 najwyższych not na booking.com i pełnych zachwytów komentarzy od gości z Polski, Europy i świata – bo do ich ukrytego wśród lasów i wzgórz domku w Bieszczadach dotarł już nawet Australijczyk.
Maciej pochodzi ze Słupska, Ewa z Miłosławia pod Poznaniem. Poznali się, studiując w Poznaniu. I zanim los przygnał ich do Zahoczewia, w Bieszczadach nigdy nie byli. Zaraz po studiach wyjechali do Wielkiej Brytanii i 12 lat spędzili w Londynie.
– Chcieliśmy jeszcze trochę tam popracować i wrócić do Polski, ale nie do wielkiego miasta. Zależało nam na miejscu blisko natury, z dala od klaksonów i pośpiechu, gdzie moglibyśmy smakować życie. I chociaż plan wydawał się jeszcze odległy, podczas podróży do Polski rozglądaliśmy się za odpowiednią lokalizacją. Nad morzem, na Kaszubach. Nic nam się nie podobało. W końcu nasz znajomy z Londynu, który pochodzi z Sanoka, zasugerował Bieszczady – opowiada Maciej. – Zadzwoniłem do wyszukanego w Internecie biura nieruchomości, by pokazali nam działki na sprzedaż. Jeden, może dwa hektary. Plan był taki, aby coś kupić i nadzorować budowę zza granicy, a za parę lat się przeprowadzić.
Zaplanowany na 4 dni rekonesans w Bieszczadach zakończył się jednak zupełnie inaczej niż przypuszczali. – Krajobrazy od razu nam się spodobały – zdradza Ewa. Przez pierwsze dwa dni nie trafili jednak na interesującą działkę. Największe bieszczadzkie kurorty trochę ich odstraszały. Wtedy agentka nieruchomości oświadczyła, że może im pokazać dwie drewniane chaty w Zahoczewiu obok Baligrodu – niedokończoną inwestycję, która została wystawiona na sprzedaż. Jeden domek był już prawie gotowy, drugi w stanie surowym otwartym. Na małym pagórku na końcu wsi. Z widokami na wzgórza i lasy.
– Jak tylko je zobaczyliśmy, podjeżdżając drogą, Ewa była „ugotowana” – śmieje się Maciej. – Jakby wpadła w trans. Oglądamy chaty, a ona już obejmuje te drewniane bale i mówi: „To moje”. Byłem głosem rozsądku: „Mieliśmy kupić hektar, a nie siedem. Czy nam starczy pieniędzy?”
Wieczorem usiedli z kalkulatorem, policzyli oszczędności, wartość mieszkania w Londynie i wyszło, że wystarczy. Na drugi dzień podpisali wstępną umowę z właścicielem, który zgodził się wziąć zaliczkę i poczekać rok na resztę – tyle czasu potrzebowali, by pozamykać swoje sprawy w Wielkiej Brytanii.
– Męczyła nas rutyna londyńskiego życia. Codziennie to samo. Pędziliśmy z domu do pracy, z pracy do domu. W wielkim mieście ludzie żyją odizolowani od siebie, nie cieszą się wspólnym przebywaniem. Dlatego przyjechaliśmy w Bieszczady – po życie – mówią.
Miejscowi przyjęli ich jak swoich. – Sąsiadka na dwa miesiące pożyczyła nam samochód. „Macie, powiedziała, ja mam dwa, więc jednym możecie jeździć”. Wcześniej odbierała nasze rzeczy dowożone samochodami dostawczymi – opowiadają o gościnności zahoczewian. Bardzo zaprzyjaźnili się z rodziną, która sprzedała im siedlisko. – Oni podpowiedzieli nam, gdzie znaleźć wielu świetnych rzemieślników, dali namiary na stolarzy ze Średniej Wsi i z Dynowa.
Chaty w Zahoczewiu wykończyli ponad stuletnim drewnem ze starych bieszczadzkich domów. – W naszej Maciejewce jest pięć takich chat – opowiadają. – Chcieliśmy mieć w tych nowych domach nie tylko komfort, ale i klimat. Cenimy rękodzieło, stare, piękne przedmioty i wyroby artystów. Zwracamy uwagę na detale.
Barwa i wygląd starego drewna są niepowtarzalne. Gruby parapet ze śladami po uczcie kornika w towarzystwie wydzierganej przez ludową artystkę zazdrostki i kutego ręcznie karnisza – prawdziwy chabby chic – wygląda jak wyjęty z najlepszego wnętrzarskiego magazynu. Londyńskie tapety, obok niepowtarzalnych ceramicznych mis i donic Jurka Witka, twórcy spod Łodzi, kojarzą się z wyrafinowanym stylem i smakiem. Ewa i Maciej mają nosa do artystów i niezwykłych pasjonatów. Nie tylko odkryli ceramikę Witka, ale i kute cuda Agnieszki i Filipa Pasków z Kuźni Skarbów w Mokrem czy plastyczny talent Justyny Kurkarewicz, artystki z Sanoka, która na bielonych ścianach w ich chatach wymalowała kwiaty. – Goście Maciejewki to doceniają, zauważają. I dobrze się w otoczeniu pięknych przedmiotów czują – zauważa Ewa, która do urządzania wnętrz ma prawdziwy talent. Potrafi szyć, a kiedy trzeba – odmalować bujany fotel. Lubi opiekować się domem i przyjmować gości. – Łatwo mi to przychodzi – stwierdza, przyznając, że na 7-hektarowym gospodarstwie dla niej i Maćka pracy nie brakuje. Maciej odkrył w sobie talent do majsterkowania. Sięga po odzyskane drewno, wyposaża gospodarstwo w niepowtarzalne meble. – Ludzie lubią tę prostotę. Tęsknią za nią – mówi.
Standard z Londynu
Do ukrytego na końcu świata Zahoczewia postanowili przenieść wysoki standard z Londynu. – I to się sprawdziło – mówią. – Goście pensjonatów szukają dziś czegoś lepszego. I doceniają to, co im proponujemy. Nie zniechęca ich nawet to, że serwujemy wyłącznie kuchnię jarską. Raczej doceniają jej walory zdrowotne. 90 proc. naszych gości to mięsożercy, a mimo to zachwalają jedzenie.
Kuchnia Macieja to inklinacje z całego świata. – Pracowałem w różnych restauracjach, pod okiem szefów różnych narodowości – m.in. włoskiej, francuskiej, brytyjskiej. W tym tak wybitnych jak Robert Reid, jeden z najlepszych kucharzy na świecie, szef kuchni posiadającej trzy gwiazdki Michelin. Uczyłem się także od sous-chefa Gordona Ramseya, od szefa Tsanga z Hongkongu (dwie gwiazdki Michelin) i innych, słynnych restauracji. Od każdego coś brałem. Wszystko, czego nauczyłem się w Londynie, przeniosłem do Zahoczewia. Na początku bałem się, że będzie mi brakować produktów. Ale bazuję na tym, co jest dostępne tutaj i z tego tworzę potrawy. W Londynie robiłem gnocchi z parmezanem, a tutaj z oscypkiem. Mamy dużo ciekawych dań – kotlety z komosy ryżowej z batatami. Łączę londyńską finezję z tym, co regionalne. Od sąsiadów kupuję jajka, warzywa i owoce zbieram we własnym ogrodzie. Mamy szklarnię z pomidorami i papryką. Uprawiamy też ziemniaki. Skręcam swój makaron i podaję z grzybami z pobliskiego lasu. Z miejscowej hodowli mam pstrągi, jesiotry. Z sąsiadem wędzimy sumy w starej dębowej beczce. Jest tu dużo fajnych produktów i jest z czego gotować. Okazuje się, że niepotrzebnie się martwiłem.
Bardziej egzotyczne składniki także można kupić. Trochę przypraw przywiózł z Londynu. Przyjaciel z Warszawy dostarczył olej truflowy i przegrzebki. Teraz znajoma z Wielkiej Brytanii dostarczy trochę przypraw irańskich, zathar i inne. W pensjonacie nie ma menu. – Pytamy tylko o ewentualne alergie, a potem zaskakujemy gości czymś oryginalnym – zdradzają gospodarze Maciejewki, a na stół wjeżdża chocolate fondant z lodami selerowymi i suszonymi malinami. Maliny, oczywiście, z Zahoczewia. Fondant to dzieło Ewy. Ona jest specjalistką od deserów i pomocnikiem przy daniach głównych. Nauczyła się także robić chleb i codziennie częstuje gości świeżym pieczywem. Opracowała już 30 różnych smaków. Żytni, gryczany, z miodem, ziołami.
W swoim siedlisku mogą przyjąć na raz nie więcej niż 20 osób. – I to wystarczy. Nie będziemy Maciejewki rozbudowywać o dodatkowe łóżka – oświadczają. – Chcemy, aby było kameralnie, familijnie i przytulnie. Jest dla nas ważny kontakt z człowiekiem. Czy ktoś wynajmie pokój, czy apartament, przyjedzie na jedną noc czy na tydzień – jest dla nas tak samo ważny. Chcemy go ugościć jak przyjaciela. Inwestujemy cały czas w poprawę komfortu. Tu obok budowana jest właśnie stodółka. Zaciszne miejsce, z częścią otwartą na góry, gdzie można się schować, poczytać książkę, a wieczorem posiedzieć z przyjaciółmi. Stanie tam jeszcze piec chlebowy.
Maciejewka z łąką, psami, widokami
Śmieją się, że Maciejewka działa na turystów, tak jak i na nich zadziałała. – Przyjeżdżają ludzie z miasta. Pierwszego dnia jeszcze spięci, zanurzeni w tempie, z którego się na chwilę wyrwali. Nazajutrz wstają jakby odmienieni, tu, na końcu drogi, na końcu świata. Jest cicho. Siadają na tarasie, oddychają pełną piersią i cieszą oczy widokami. Czasem na polanie uda im się zobaczyć sarnę lub żubry. Ostatnio wyszło z lasu stado liczące 12 sztuk! Przecież to niezwykłe. Nasze siedlisko to także dobra baza wypadowa. Tu zaraz biegnie Szlak Papieski, jest blisko nad Solinę i łatwo dojechać w góry. Maciejewka jest częścią otaczającej jej natury, dlatego też nie serwujemy mięsa.
Najwięcej gości przyjeżdża z Warszawy, Krakowa. Jedna rodzina z Krakowa choćby na jedną noc. Mówią, że po świeże powietrze. Także z zagranicy. O przybyszów troszczą się razem z Ewą i Maciejem, Albert i Misiek – psi bracia i przybłędy, które przylgnęły do siedliska, jakby było dla nich stworzone. – Czasem towarzyszą gościom podczas spacerów, jak trzeba, to pomogą wrócić do Maciejewki – zdradzają gospodarze.
Są tu szczęśliwi. Latem kamienie we wnętrzu dają wytchnienie od upału, zimą nagrzewają się od kominka i cieszą miłym ciepłem. – Życia tutaj nie da się porównać z londyńskim – mówi Maciej. – Tu się żyje naprawdę. Spotykasz się z ludźmi, przyjaźnisz z sąsiadami, w wolnej chwili idziesz do ogrodu, na spacer do lasu. Cieszą nas drobne rzeczy. Nie nudzimy się. W małym Zahoczewiu jest ciekawiej niż w Londynie. Nie tylko dzięki kontaktom towarzyskim z miejscowymi ludźmi. Przez to, że mamy gości, którzy przyjeżdżają do nas z dużych miast i z zagranicy, wiemy co dzieje się w wielkim świecie.