Aneta Gieroń: Politechnika Rzeszowska, najstarsza uczelnia na Podkarpaciu, kończy w tym roku 70 lat i… właściwie jest Pańską rówieśniczką. W dzieje tej szkoły wyższej mocno wpisuje się też Pańska prywatna historia. Jest Pan jej pierwszym absolwentem, który jako pierwszy w historii Politechniki Rzeszowskiej, w 1999 roku otrzymał tytuł profesora belwederskiego.
Prof. Tadeusz Bożydar Markowski: Nominację profesorską otrzymałem od prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego – duża radość i bardzo ważny rozdział w moim życiorysie oraz dziejach Politechniki. Wkrótce po tej nominacji ponownie spotkałem się z prezydentem Kwaśniewskim, przy okazji dyskusji o powołaniu Uniwersytetu Rzeszowskiego i ewentualnego wejścia Politechniki Rzeszowskiej w strukturę nowej uczelni. Doskonale pamiętam to spotkanie – prezydent Kwaśniewski poparł stanowisko Senatu uczelni, zespołu rektorskiego i moje, by Politechnika zachowała autonomię, a Rzeszów miał dwa silne ośrodki akademickie.
W 1951 r. z inicjatywy pracowników „PZL Rzeszów” w Rzeszowie powstała Wieczorowa Szkoła Inżynierska, której głównym zadaniem było kształcenie mechaników. W 1952 r., w wyniku reformy, rzeszowską placówkę podporządkowano Wieczorowej Szkole Inżynierskiej w Krakowie. Trzy lata później, w 1955 r. , po reorganizacji w Politechnice Krakowskiej, działała już jako Studium Wieczorowe Terenowe Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej z siedzibą w Rzeszowie. W 1963 r. uczelnia usamodzielniła się – w Rzeszowie powstała Wyższa Szkoła Inżynierska z Wydziałem Ogólnotechnicznym i Wydziałem Mechanicznym. Od tego momentu zaczął się okres intensywnego rozwoju uczelni. Pan zaczynał studia w Wyższej Szkole Inżynierskiej. Jaka to była uczelnia przed laty?
Połowa lat 60. XX wieku to była diametralnie różna rzeczywistość od tego, co znamy dzisiaj. Studentów przyjmowało się na studia na podstawie egzaminów wstępnych, a na uczelni działały zaledwie dwa wydziały. W 1965 r. utworzono Wydział Elektryczny, w 1967 Wydział Budownictwa Komunalnego (przekształcony później w Wydział Budownictwa i Inżynierii Środowiska), a w 1968 Wydział Technologii Chemicznej. W 1972 r. na Wydziale Mechanicznym utworzono Oddział Lotniczy. Kampus Politechniki Rzeszowskiej, jaki dziś znamy z al. Powstańców Warszawy, zaczął powstawać dopiero w latach 70. XX wieku. Sam kształciłem się w budynkach Politechniki przy ulicy Wincentego Pola.
Gdy w połowie lat 60. XX wieku zaczynał Pan studia na rzeszowskiej uczelni, nie nachodziły Pana myśli, że może lepiej byłoby kształcić się na politechnice w Krakowie, Poznaniu albo w Warszawie?
Nie. Już wtedy uważałem, że to miejsce ma potencjał. Na uczelnię dojeżdżałem z Łańcuta, gdzie mieszkałem, a bliskie położenie miało dla mnie ogromne znaczenie. Byłem też absolwentem słynnego, przedwojennego jeszcze Technikum Mechaniczno-Elektrycznego przy ulicy Hetmańskiej w Rzeszowie, obecnie Zespół Szkół Elektronicznych, gdzie na lekcje chodziło się w garniturach, a większość moich nauczycieli była wykładowcami ówczesnej WSI.
Mechanika pasjonowała Pana od zawsze?
Nie, wręcz przeciwnie. W szkole podstawowej byłem miłośnikiem przedmiotów humanistycznych i planowałem nawet studia dziennikarskie. Technikum w Rzeszowie okazało się świetnym wyborem, ale duży w tym udział mieli moi rodzice. Przedmioty techniczne zaczęły mnie fascynować, a koledzy, z którymi zdawałem maturę i zdecydowali się na studia wyższe, wszyscy się dostali. To świadczy o poziomie nauczania w wspomnianym technikum.
Na wybór szkoły średniej, a później studiów technicznych, miał wpływ lotniczy etos, jaki przed wojną narodził się w Rzeszowie, a po wojnie przybierał na sile? Większość nowo przybyłych mieszkańców, jacy ściągali wtedy do miasta, to byli przyszli pracownicy w ówczesnym „PZL Rzeszów”.
W jakimś stopniu na pewno, ale bez decydującego wpływu. Większe znaczenie miała klasa mechaniczna w technikum – Wydział Mechaniczny w WSI wydawał się najlepszym wyborem. Kierunek kształcenia nie wiązał się też z ówczesnymi potrzebami na rynku pracy – tej dla inżynierów nie brakowało. I choć świetnie czułem się w WSI, bynajmniej nie byłem prymusem. Tym większe było zaskoczenie, gdy po studiach doc. Roman Niedzielski, ówczesny rektor, zaproponował mi pracę na uczelni z wynagrodzeniem ok. 1 tys. zł miesięcznie. W tym samym czasie na moich kolegów po obronie pracy inżynierskiej czekały autobusy pod drzwiami uczelni, by zabrać ich do pracy w Zakładach Lotniczych w Mielcu albo w Hucie Stalowa Wola. „Od ręki” dostawali mieszkanie i około 4 tys. zł pensji. Niektórzy pukali się w czoło, gdy słyszeli, że zamierzam przyszłość wiązać z politechniką.
Dlaczego Pan to zrobił?
Od początku pracowałem w Zakładzie Konstrukcji Maszyn u doc. Niedzielskiego. To była świetna przygoda w towarzystwie wspaniałych ludzi. I choć wcześniej nie należałem do najpilniejszych studentów, praca naukowa szybko mnie wciągnęła i dawała bardzo dużą satysfakcję. Byłem też w pierwszym naborze asystentów rekrutujących się spośród absolwentów rzeszowskiej WSI. Historyczne chwile, autentyczna radość tworzenia, budowanie czegoś od podstaw.
Kiedykolwiek pociągała Pana myśl o pracy w przemyśle albo biznesie?
Uczciwie mówiąc, nie. Największym atutem pracy na uczelni był dla mnie zawsze kontakt z młodzieżą. Praca z kolejnymi pokoleniami studentów. To zmusza do nieustannego rozwoju i pozwala zachować świeże spojrzenie na zmieniającą się rzeczywistość.
Mimo to miał Pan w swoim życiu epizod, gdy pracował nie tylko naukowo, ale też fizycznie.
Tak, wspólnie z żoną przez 9 lat zajmowaliśmy się produkcją wyrobów cukierniczych.
Łańcut to Pana rodzinne miasto?
Moja rodzina mieszkała tam od 1951 roku, wcześniej związana była z Zieloną Górą. Łańcut nie jest jednak przypadkowy, stąd pochodziła moja babka, a na tutejszym cmentarzu pochowany jest mój pradziad, uczestnik Powstania Styczniowego. Żona pochodzi z Jarosławia, od kilkunastu lat na stałe mieszkamy w Handzlówce, w gminie Łańcut, więc ten Łańcut cały czas jest ważny w naszym życiu.
Cukierniczy epizod coś wniósł w Pańskie życie?
Dał mi poczucie niezależności i nauczył szacunku do fizycznej pracy, choć z tym nigdy nie miałem problemu. Do dziś uważam, że praca fizyczna jest najlepszą odskocznią od pracy umysłowej. Człowiek musi nieustannie wymagać od siebie, zarówno intelektualnie, jak i fizycznie. W przeciwnym razie doczekamy się pokolenia analfabetów ze smartfonami w ręku, czego po części już jesteśmy świadkami.
Po 1989 roku, po tym, jak w Polsce nastąpiły demokratyczne przemiany, równie mocno zmieniła się Politechnika Rzeszowska?
Bardzo zmieniło się moje życie, bo wszedłem w etap sprawowania różnych funkcji na uczelni, począwszy od prodziekana, przez dziekana, prorektora, aż w końcu trzykrotnie rektora Politechniki Rzeszowskiej.
W bardzo różnych przedziałach czasowych, bo w latach 1999-2002, 2002-2005 i jeszcze po długiej przerwie, od 2016 do 2020 roku. To ewenement w ostatnich 30 latach historii uczelni. W poszczególnych kadencjach, jak zmieniała się sama uczelnia, a przede wszystkim, jak bardzo zmieniła się funkcja rektora?
20 lat temu, gdy po raz pierwszy zostawałem rektorem, zarzadzanie uczelnią było dużo bardziej czytelne, niż jest to dziś. Mieliśmy większą stabilność przepisów, dotacji i obowiązywały przejrzyste reguły funkcjonowania. Politechnika Rzeszowska nigdy nie miała problemów z naborem. Zawsze mieliśmy więcej chętnych do studiowania niż wolnych miejsc na uczelni. W pewnym momencie ograniczono nam tę liczbę, bo powiązano ją z odpowiednią ilością samodzielnych pracowników naukowych. W praktyce oznaczało to, że na kierunkach technicznych na jednego samodzielnego pracownika naukowego nie mogło przypadać więcej niż 100 studentów, a na wydziale zarządzania wspomniana liczba nie mogła przekraczać 180 słuchaczy. Te wymogi zmotywowały nas do ambitniejszej pracy i liczba samodzielnych pracowników naukowych szybko wzrosła. Gdy i te normy spełniliśmy, doczekaliśmy się kolejnych zmian oraz reformy szkolnictwa wyższego wprowadzonej przez ówczesnego ministra Jarosława Gowina. Dostosowywanie uczelni wyższych do tej ustawy ciągle trwa, ale już dziś widzę, że nie prowadzi to ani do lepszej jakości kształcenia, ani zarządzania szkołami wyższymi.
W poprzednich latach na Politechnikę Rzeszowską przyjmowaliśmy duże ilości studentów na kierunki techniczne, co związane było z rozwijającym się w regionie przemysłem i zapotrzebowaniem na wykwalifikowanych pracowników do produkcji. Gdy z dnia na dzień wprowadzono cięcia dotacji, bo przeliczano, że na jednego pracownika akademickiego może być 13 studentów, a my mieliśmy 25, by nadgonić opóźnienia w kształceniu na potrzeby przemysłu, to z dnia na dzień straciliśmy miliony zł na działalność. Jednocześnie już przyjętych studentów trzeba było wykształcić bez względu na koszty i ministerialne cięcia budżetowe. I żeby była jasność, nie mam najmniejszych wątpliwości, że udało się to z ogromną korzyścią dla regionu, ale z gigantyczną stratą dla kasy Politechniki.
Podsumowując każdą z trzech kadencji rektora, jaką przyszło Panu sprawować, co uważa Pan za najważniejsze?
Może zabrzmi to banalnie, ale w zarządzaniu uczelnią bardzo ważne jest utrzymanie stabilności finansowej. Duża w tym rola doskonałych kwestorów, ale i rektorów, którzy powinni się wykazywać wyobraźnią oraz odpowiedzialnością.
Pierwsza kadencja rektora w latach 1999-2002 była chyba największym wyzywaniem z punktu widzenia sprawowania funkcji publicznej. To był czas, kiedy Rzeszów walczył o powstanie Uniwersytetu Rzeszowskiego, a Pan się mocno sprzeciwił połączeniu ówczesnej Wyższej Szkoły Pedagogicznej i Politechniki Rzeszowskiej. Lansował Pan rozwiązanie, by w mieście funkcjonowały dwa, a nie jeden mocny ośrodek akademicki.
Od początku uważałem, że to rozwiązanie najlepsze dla Rzeszowa i choć były bardzo trudne momenty, byłem gotowy całą krytykę wziąć na siebie. W dłuższej perspektywie czasowej moje myślenie okazało się bardzo korzystne dla środowiska akademickiego Rzeszowa i samego miasta.
Gdy zaczynałem kadencję rektora w 1999 roku, uczelnia wystąpiła o pierwsze uprawnienia do nadawania stopnia doktora habilitowanego w Politechnice na Wydziale Mechanicznym. To było tylko nieco ponad 20 lat temu i od początku było dla mnie jasne, że tylko co najmniej dwie uczelnie w mieście pozwalają budować środowisko akademickie.
Do dziś pamiętam ten trudny czas. Ustawa o powołaniu Uniwersytetu Rzeszowskiego w wyniku połączenia Politechniki Rzeszowskiej i WSP była już na stole u ministra Mirosława Handkego, z którym miałem kilka bardzo wymagających i trudnych dyskusji. Mimo to wiedziałem, że nie ulegnę żadnym naciskom. Po części taki mam charakter. Jednocześnie Kraków oraz Lublin wcale nie były zainteresowane, by w Rzeszowie autonomicznie działały uniwersytet i politechnika. Wręcz przeciwnie, im słabszy ośrodek akademicki w Rzeszowie, tym większe korzyści dla dużych miast akademickich po sąsiedzku. Pamiętam, jak filie UMCS w Lublinie i Akademii Rolniczej w Krakowie utrzymywały, że nie zgodzą się na wejście w skład przyszłego Uniwersytetu Rzeszowskiego, jeśli zabraknie tam Politechniki.
Upór i konsekwencja w tamtym czasie wynikały też z mojej wizji funkcji rektora. Uważam, że jeśli stoi się na czele największej uczelni w regionie, trzeba mieć odwagę zabierać głos w debacie publicznej, niekiedy wbrew interesom poszczególnych partii. Dla mnie był i jest najważniejszy interes społeczny oraz rozwój lokalnej społeczności. Nie wyobrażam sobie, by rektor ulegał jakimkolwiek naciskom grup interesów albo partii politycznych. Zwłaszcza, jeśli jest to niekorzystne dla rozwoju środowiska akademickiego, przyszłości uczelni i szeroko pojętego interesu społecznego.
W tamtych decyzjach miałem ogromne wsparcie Senatu Politechniki Rzeszowskiej oraz miejscowego biznesu, gdzie kadra zarządzająca w ogromnym procencie rekrutuje się z absolwentów naszej Politechniki. Opór okazał się skuteczny.
Fot. Tadeusz Poźniak
Po wydarzeniach związanych z powstaniem Uniwersytetu Rzeszowskiego, jest Pan zwolennikiem praktyk, w których rektor uczelni wyższej jest też inspiratorem życia publicznego?
Moim zdaniem, rektor nie powinien unikać dialogu z władzami miasta i samorządu, bo jest to nieuniknione. Zwłaszcza, że nie wyobrażam sobie, by władze Rzeszowa, czy Podkarpacia nie korzystały z doświadczenia naszych naukowców w różnych obszarach związanych z transportem, architekturą czy ochroną środowiska. Sam angażowałem się i angażuję nadal w różnego rodzaju pozauczelniane przedsięwzięcia.
Wręcz zachęcał Pan lokalne społeczności do działania.
Miałem swój udział w powstaniu Stowarzyszenia Promocji i Rozwoju Wsi Handzlówka, przez trzy kadencje sprawowałem funkcję prezesa Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”. Zawsze byłem zwolennikiem koncepcji, by być blisko ludzi i inspirować do działania. W I kadencji zależało mi na powołaniu Fundacji Politechniki Rzeszowskiej i ta istnieje do dziś. Zainicjowaliśmy spotkania lokalnego biznesu, skłoniliśmy do współdziałania, wymiany doświadczeń i sporo dobrego z tego wyniknęło.
Politechnika Rzeszowska wykształciła też kilka pokoleń menadżerów i kreatorów w biznesie oraz przemyśle na Podkarpaciu.
Od dawna obserwuję, że wiele osób z życia publicznego chętnie podkreśla swoje związki z Politechniką Rzeszowską, co jest powodem do dumy i potwierdzeniem faktu, że od 70 lat uczelnia dobrze buduje swoje markę. Pamiętam ranking „Perspektyw” sprzed lat, gdzie szefów, menedżerów i dyrektorów dużych firm w Polsce połączono z uczelniami, jakie ukończyli. Politechnika Rzeszowska była w pierwszej „dziesiątce”, co podkreśla nasze znaczenie w rozwoju Podkarpacia.
Gdy ja kończyłem studia, profesorów tytularnych na uczelni było kilku. W tej chwili tylko na jednym wydziale jest ponad 50 samodzielnych pracowników naukowych. To pokazuje dynamikę zmian, jaka następuje na przestrzeni lat.
W ciągu tych kilku dekad, ilu wychowanków wypromował Pan na doktorów i doktorów habilitowanych?
Na koncie mam 6 doktorów i ponad 10 habilitacji. Jestem też pierwszym na Politechnice profesorem tytularnym, którego wychowanek również został tytularnym profesorem i zgodnie ze złożoną publicznie obietnicą, przekazałem mu Katedrę Konstrukcji Maszyn, którą przez lata kierowałem.
Tym bardziej uważa Pan dzisiaj, że tamta decyzja sprzed lat, by życie zawodowe związać z nauką, była najlepszą z możliwych?
Na pewno nigdy jej nie żałowałem, tak samo jak tego, że trzykrotnie zdecydowałem się objąć funkcję rektora. Bardzo ważne doświadczenie w życiu, tym bardziej, że w dwóch pierwszych kadencjach rektora Politechniki miałem dużą decyzyjność i autonomię. Szkoda, że dziś to zostało ograniczone. Jest dużo większy wpływ Ministerstwa Edukacji i Nauki oraz organów kontrolnych. Autonomia została w sporym stopniu ograniczona – moim zdaniem ze szkodą dla uczelni wyższych.
70 lat Politechniki Rzeszowskiej to ponad 50 lat Pańskiego życia.
Od 51 lat jestem pracownikiem Politechniki – i tak, dla mnie to powód do dumy i radości. Gdy patrzę dziś, jak ta uczelnia przez 7 dekad się rozwinęła, to rzeczywistość prześcignęła najśmielsze marzenia. Docent Roman Niedzielski widział ją jako Wyższą Szkołę Inżynierską, skoncentrowany był na dydaktyce i kształceniu inżynierów, którzy gwarantowaliby budowanie kadr dla przemysłu. To myślenie zmienił prof. Kazimierz Oczoś, który zwrócił uczelnię także ku nauce, co dało świetny efekt końcowy. Dzięki niemu dydaktyka ciągle stała na wysokim poziomie, ale równie ważne stało się inwestowanie w rozwój naukowy.
Dzięki temu Politechnika Rzeszowska przyczyniła się do awansu społecznego wielu mieszkańców Rzeszowa i Podkarpacia?
Tak, o czym rzadko się mówi. W ostatnich dekadach wiele dzieci z rodzin chłopskich i chłopsko-robotniczych z Podkarpacia miało szansę wykształcić się na Politechnice Rzeszowskiej, co w kolejnych latach w ogromnym stopniu przyczyniało się do rozwoju Rzeszowa. Wiele z tych osób na Politechnice zrealizowało też swoje marzenie o karierze naukowej. Dziś Politechnika Rzeszowska oferuje możliwość studiowania na 27 kierunkach na 7 wydziałach. Od ponad 40 lat funkcjonuje tu Ośrodek Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej, który jako pierwszy w Polsce kształcił pilotów cywilnych. W tym czasie uczelnia wykształciła ponad 800 pilotów, którzy pracują w liniach lotniczych na całym świecie. Jest to jeden z najnowocześniejszych na świecie ośrodków kształcących pilotów lotnictwa cywilnego, który posiada swoje samoloty, symulatory lotnicze, pasy startowe, hangary i zaplecze. W ostatnich latach, dzięki wsparciu samorządu województwa podkarpackiego, do OKL-u udało się zakupić dwa samoloty szkoleniowe. Rok 2019 był też rekordowy pod względem liczby absolwentów pilotażu – aż 40 otrzymało „lotnicze skrzydła”. Najwięcej w historii Politechniki Rzeszowskiej.
Jak Pan dziś postrzega rolę rektora takiej uczelni jak Politechnika Rzeszowska, w takim mieście jak Rzeszów, który jest stolicą ponad dwumilionowego regionu.
Najważniejsze było i jest świetne kształcenie młodzieży, budowanie elit, środowiska inteligenckiego, inspirowanie i utrwalanie dobrych praktyk w życiu publicznym. Władze uczelni powinny stale obserwować potrzeby, jakie są w mieście i regionie. Nie można być głuchym na to, co dzieje się w otaczającej nas rzeczywistości. Świat zmienia się tak szybko i dynamicznie, że uczelnia musi dotrzymywać kroku tym zmianom.
Fot. Tadeusz Poźniak
Prof. Tadeusz Bożydar Markowski (ur. 1947 w Zielonej Górze), inżynier i konstruktor, trzykrotny rektor Politechniki Rzeszowskiej. W 1978 r. uzyskał stopień doktora nauk technicznych z budowy i eksploatacji maszyn na Wydziale Budowy Maszyn Politechniki Poznańskiej. Habilitował się na tej samej uczelni w 1992 r. na podstawie rozprawy zatytułowanej „Synteza przestrzeni styku walcowego zazębienia wichrowatego”. Pełnił funkcję dziekana Wydziału Budowy Maszyn i Lotnictwa oraz prorektora Politechniki Rzeszowskiej. W latach 1999–2005 oraz 2016-2020 rektor Politechniki Rzeszowskiej. W 2016 roku otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Rzeszowa. W 2021 roku wyróżniony statuetką „Promotor Polski” w ramach programu „Teraz Polska”. Wielokrotny Akademicki Mistrz Polski w tenisie ziemnym, który nadal czynnie uprawia.