Nie jest łatwo opisać jednoznacznie czas, jaki wszyscy przeżywamy od marca, ponieważ – podobnie jak wiele innych osób – znalazłem się w zupełnie innej rzeczywistości.Pojawił się zupełnie nowy wirus, nikomu wcześniej nieznany, a wraz z nim nowa choroba o nieznanym przebiegu. Gdy w Polsce rejestrowaliśmy pierwsze zachorowania na COVID-19, z Włoch docierały do nas informacje o masowych zgonach, co w pierwszych tygodniach występowania koronawirusa jeszcze potęgowało niepokój. Sam jako lekarz oraz osoba odpowiedzialna za oddział kardiologiczny, obawiałem się, czy w razie gwałtownego wzrostu zachorowań, damy sobie radę z hospitalizacją i izolacją wszystkich pacjentów potrzebujących pomocy.
Na szczęście, krzywa zachorowań w Polsce nie przebiegała i nie przebiega dramatycznie, przez co pandemia nie wywołuje już paraliżującego strachu. Przez ostatnie trzy miesiące szpitale wiele się nauczyły o koronawirusie oraz wypracowały model bezpiecznego działania. Dziś wszyscy jesteśmy dużo bardziej spokojni oraz racjonalni w działaniu niż na początku pandemii. Okazaliśmy się też zdyscyplinowanym społeczeństwem, które w pierwszej fazie zachorowań sumiennie poddało się kwarantannie, co skutecznie ograniczyło rozprzestrzenianie się wirusa.
Jako kardiolog nieustannie mam kontakt z bardzo poważnie chorymi osobami i w ostatnich tygodniach nie tyle bałem się o siebie, co obawiałem się, aby nie przenieść wirusa na swoich pacjentów oraz bliskich. W pracy priorytetem stało się dla mnie zagwarantowanie bezpieczeństwa chorym na oddziale oraz współpracownikom. W dobie koronawirusa cały czas hospitalizowaliśmy i hospitalizujemy osoby z poważnymi schorzeniami: zawałami serca, niewydolnością krążenia oraz innymi. Od początku wiedziałem, że nie mogę dopuścić do sytuacji, w której z powodu zakażenia wśród personelu medycznego, pacjenci zostaną bez opieki. Część oddziału natychmiast przekształciliśmy w miejsce, gdzie mogłyby trafiać osoby z chorobami kardiologicznymi zagrażającymi życiu, a jednocześnie z podejrzeniem zakażenia. Podzieliliśmy też nasz zespół na grupy, tak by w razie wystąpienia zarażenia wśród lekarzy, natychmiast móc zastąpić aktualny zespół z oddziału, drugą grupą lekarzy, którzy nie mieli kontaktu z zakażonym i nie będą podlegać przymusowej kwarantannie.
W pierwszej fazie pandemii właściwie opustoszały szpitale. Teraz już się to zmienia, ale ciągle jeszcze przyjeżdżają do nas pacjenci, którzy w obawie przed koronawirusem trafiają do szpitala z dużym opóźnieniem, przez co rokowania dla nich są dużo gorsze, niż gdyby byli zaopatrzeni w tzw. „złotej godzinie”. Nie bójmy się hospitalizacji, występowanie COVID-19, nie oznacza zaniku innych poważnych chorób, zachowujmy się racjonalnie i nie unikajmy szpitali.
Zmiany zachowań, jakie nastąpiły w ostatnich tygodniach, pozostaną z nami na dłużej i dobrze. Zasłanianie twarzy w razie infekcji, systematyczne mycie rąk, unikanie skupisk ludzi w przypadku jakiejkolwiek choroby infekcyjnej, to wszystko przyniesie dużo korzyści. Natomiast nie przypuszczam, byśmy odizolowali się od siebie na stałe – człowiek jest istotą społeczną, tęskni za kontaktem z drugą osobą i uważam, że będziemy dążyli do powrotu naszych przyzwyczajeń sprzed pandemii. Sam w ostatnich miesiącach najbardziej tęskniłem za możliwością spotkań w szerszym gronie. Trudnym doświadczeniem była chociażby Wielkanoc, bez bliskich kontaktów z dalszą rodziną i znajomymi. To był jednak czas, który większość z nas wykorzystała na pobyt w domu z najbliższymi, co też okazało się cenne.
Oceniam, że najbliższe tygodnie, czas znoszenia kolejnych obostrzeń, pod warunkiem, że nie będzie rosła liczba zachorowań, będzie próbą powrotu do prawie całkowitej normalności. Wszyscy już oswoiliśmy się z koronawirusem, powszechny niepokój jest coraz mniejszy, nie może to jednak uśpić naszej czujności i odpowiedzialności za siebie oraz innych. Wirus w otaczającym nas świecie pozostanie.
Lek. med. Andrzej Curzytek, kardiolog, kierownik Oddziału Kardiologicznego w SP ZOZ MSWiA w Rzeszowie.