Może gdyby w 1981 roku wiedział, że mur berliński padnie, nigdy by z Polski nie wyjechał? Ale też Francja dała mu szansę jako artyście.Tam doskonalił warsztat, prowadził szkołę rysunku, namalował pierwsze miejskie impresje i wielkoformatowe płótna z europejskimi metropoliami. Siedem lat temu Jacek Hazuka zamienił Lille na Rzeszów. W Millenium Hall otworzył pracownię i portretuje miasto, które stało się jego nowym domem. Rytm ulic i deptaków inspiruje go. – Na odludziu zwariowałbym – mówi i przyznaje, że przeprowadzki nie żałuje, ale trochę tęskni za profesjonalizmem Francuzów i ich zamiłowaniem do sztuki.
Miasta są do siebie podobne. Gęsto zaludnione, w nieustannym ruchu, ciągłej zmianie. Inspirują. Widok za oknem jest więc w sam raz. Na wprost, za mostem Zamek Lubomirskich, po prawej wieżowce nad Wisłokiem, po lewej Nowe Miasto. – To mogłaby być najładniejsza aleja w Polsce – mówi pokazując na al. Kopisto. – Od starego miasta przez Most Zamkowy wjeżdżałoby się w bardzo współczesne centrum – betonowe, przeszklone fasady, z tarasami. Wegetalne mury, z zielenią. W alei obsadzonej drzewami…
Ręką kreśli za oknem niewidzialny szkic, niczym przymiarkę do wielkiego płótna. 4 na 2 metry. Takiej wielkości były obrazy z rozpoczętego po przyjeździe do Rzeszowa cyklu „Europa”. Powstało ich kilka i pojechały w świat. Ale parę wielkoformatowych prac można zobaczyć w showroomie, który sąsiaduje z pracownią. Przez cztery lata była tu DAgArt Galerie, pierwsza prywatna galeria sztuki współczesnej w Rzeszowie. Teraz całą tę przestrzeń zajęło Atelier Jacka Hazuki.
W rzeszowskiej pracowni Jacka Hazuki. Fot. Tadeusz Poźniak
Na jednej ze ścian kawałek Rzymu, na innej Warszawy. Rozpoznawalne nie dzięki przechodniom z pierwszego planu, ale za sprawą architektury. Jej fragmenty wyłaniają się z rozmazanego tła miejskich impresji. Fontanna Czterech Rzek na Piazza Navona, kolumna Zygmunta na placu Zamkowym. Odtworzone z fotograficzną dokładnością, choć nie w całej okazałości. Tak samo jest na kwadratowych obrazach z Rzeszowem. Z ulicznego zgiełku wyłaniają się znane miejsca – Pomnik Walk Rewolucyjnych, okrągła kładka. Będzie jeszcze Zamek i wieża farna… – Nad piątym motywem wciąż się zastanawiam. Bo planuję pięć serii. W każdej po dziewięć obrazów. Zamknięty cykl. Numerowane, małe formaty. Coś na każdą kieszeń – uśmiecha się artysta, którego obraz wystarczy raz zobaczyć, by rozpoznać autora w dowolnej galerii na świecie.
Impresje łączy z malarstwem figuratywnym. – W tym właśnie połączeniu tkwi największa trudność – do którego momentu budować ten aspekt figuratywny, kiedy rozmyć postaci, aby nie zepsuć obrazu. W pewnym momencie trzeba się zatrzymać, chociaż chęć do dalszej kontynuacji realistycznego obrazu drzemie w środku. Trzeba zadbać o odpowiednie proporcje, logikę – tłumaczy Hazuka, przyznając, że nie maluje w plenerze. Woli zdjęcia. Strzępki wspomnień. – Będąc w jakimś miejscu, w jakichś realiach, podświadomie chcesz je przedstawić. A ze zdjęcia i wspomnień możesz zrobić, co chcesz. Nie ma na nie wpływu dzisiejszy moment. Wolę malować moje wyobrażenie o mieście.
Jacek Hazuka, Impresje rzeszowskie, olej na płótnie. Repr. Tadeusz Poźniak
Połączenie abstraktu z emocją jest sztuką. Najpierw maluje tło. Ono buduje nastrój całości. Rozmyte, malowane zdecydowanymi pociągnięciami pędzla odzwierciedla zgiełk miasta, spieszących gdzieś ludzi. Właściwie nie wiadomo, co się dzieje, ale czuć zamieszanie, ruch powietrza. Jest w tym coś pozytywnego, dodającego energii. – Dawniej moje miejskie impresje były bardziej mroczne – stwierdza artysta. – Teraz są wybielone, jasne. Wolę odejść od polskiej szarzyzny.
Czy nie tęskni za Paryżem? – W jakimś sensie tęsknię – potwierdza. – Wróciłem do Polski, przyjechałem do Rzeszowa i wiele w moim życiu się zmieniło. Wciąż próbuję się tu „zainstalować”. Nie tylko fizycznie. Czasem czuję się tu, jakbym żył w innym kosmosie. Ale to normalne, kiedy wcześniej mieszkałeś w Paryżu, Lille i innych miastach francuskich. Odzwyczaiłem się chyba od polskiej mentalności. Nabrałem dystansu i zauważam wady, które sam jako Polak także mam. Dostrzegam w nas jakiś brak odpowiedzialności. Począwszy od tego, że trudno nam się umówić z kimś na konkretną godzinę. Małe są szanse, że będzie punktualny. Wielu angażuje się w różne sprawy i nie dotrzymuje słowa. Okazuje się, że jesteśmy mniej obowiązkowi niż Francuzi. Właśnie tak. Ten słynny francuski bon vivant – korzystający z uciech życia – zawsze oddzwoni, zawsze da znać, jeśli nie będzie mógł dotrzymać terminu czy słowa. We Francji ceni się też profesjonalizm. Nam go w wielu dziedzinach brakuje. Być może to wina naszej historii. Co jeszcze wyróżnia Polaków? Religijność niespotykana nigdzie indziej w Europie.
Miejskie zwierzę
Przyjaciółka, pisarka Magda Louis, nazwała go kiedyś zwierzęciem miejskim. – Trafnie – uśmiecha się Jacek Hazuka. –W domu pod lasem, na odludziu, zwariowałbym. Co wcale nie znaczy, że urokliwe zielone zakątki nie są przekonujące. Natura, przyroda mają dla mnie duże znaczenie. Ale wolę mieszkać w mieście. Kiedyś pojechałem na wieś, do domu pod Tarnowem. Próbowałem malować. Nie byłem w stanie. Za duża cisza nie pozwalała się skoncentrować. Ruch i zgiełk miasta nie przeszkadzają mi w pracy, świadomość, że obok coś dzieje, toczy się życie – pomaga. Natomiast zupełne odizolowanie się jest wejściem w jakąś całkowicie odmienną rzeczywistość. Nie potrafię się wtedy skoncentrować, w głowie pojawia się pustka.
Zatem wybiera miasto, ale ulubionego nie ma. O europejskich mówi: – Nie ma różnic.
Jako dziecko, nastolatek lubił włóczyć się po swoim pierwszym mieście – Tarnowie. Tam właśnie przyszedł na świat w 1959 roku. Spędził całe dzieciństwo i dostał się do liceum plastycznego. Jedyne plastyczne kierunki, jakie szkoła oferowała, to meblarstwo i tkactwo. Wybrał meblarstwo. Nie zrobił ani jednego mebla, ale zanim go wyrzucili, poznał podstawy rysunku i malarstwa.
O artystycznym rzemiośle miał pojęcie za sprawą ojca. – Nie nauczyłem się od niego techniki, ale podglądnąłem, czym jest świadomość sztuki. Wskoczyłem do tej wanny, w której przez całe życie kąpał się mój ojciec. „Zahaczyłem się” o tworzenie, o manualne przedstawianie czegoś. Ojciec robił szyldy reklamowe. Tłoczył blachę. Malował, umieszczał opisy. Dawniej nie było druku cyfrowego. Mój ojciec miał kabłąk – patyk z kulką – który przystawiał do planszy i malował wszystkie litery ręcznie. Albo je wycinał w papierze, naklejał na tablicę i wypełniał szablon sprayem, jeśli akurat miał spray. Częściej natryskiwał farbę, używając grzebienia. Wymagało to pewnej dokładności. Jego podejście do pracy przelało się na moje malowanie. Nawet przy małym formacie dokładność mnie pociąga. I nie lubię bałaganu w otoczeniu.
Rzeczywiście. W pracowni panuje idealny porządek. Na ścianie wisi wielkie płótno – początek kolejnego obrazu. Jest już tło – kolor i atmosfera – i delikatnie zaznaczony kredą zarys postaci, a w pracowni idealny porządek. – To będzie Kraków. W górze już widać fragment pomnika Mickiewicza. Sukiennice też są, ale one gdzieś giną – opowiada i dodaje: – Im większy obraz, tym trudniejszy kompozycyjnie. Przed malowaniem dużego formatu zawsze robię szkic olejny.
Fot. Tadeusz Poźniak
Francja artystów
To we Francji ukształtował się styl Hazuki, który dziś znajduje tak wielu admiratorów. W miniaturach, które malował w latach 2005-2006, już widać zalążki techniki, łączącej abstrakcję z malarstwem figuratywnym.
Nad Loarą i Sekwaną spędził 30 lat. Wyjechał bardzo młodo. Średnią szkołę plastyczną skończył jeszcze w Polsce. – Z różnymi przygodami. Chodziłem do trzech liceów. W Tarnowie, Zakopanem i Kielcach. Z dwóch pierwszych byłem usuwany za różne przewinienia. Nieobecności, aroganckie, zdaniem niektórych nauczycieli, zachowanie. Była we mnie zawsze jakaś niechęć do zwierzchnictwa – wyjaśnia tamte wydarzenia. – Bardzo nie lubiłem braku logiki, głupoty ludzkiej, bezinteresownej złośliwości. Kiedy zauważyłem, że ktoś świadomie chce kogoś upokorzyć, buntowałem się. A w szkole traktowano to jak rewoltę. Moich wybryków było sporo, ale oceniam je jako niegroźne – uśmiecha się artysta. – Maturę zdałem w Kielcach. Wziąłem udział w kursie rysowania aktu na ASP w Krakowie i planowałem studia na tej uczelni. Ale wtedy otrzymałem wizę i paszport, co było niełatwe w tamtych czasach. Wyjechałem do Belgii w 1980 roku i zostałem. Niedługo po moim wyjeździe w Polsce został ogłoszony stan wojenny, a ja za granicą miałem przyjaciół, którzy obiecali pomóc jakoś się urządzić. Z perspektywy minionego czasu, ta decyzja może wydawać się nie najlepsza. Przecież kilka lat później upadł mur berliński. W Polsce nastąpiły zmiany, o których nie marzyłem. Gdybym o tym wiedział, nie wiem, czy zdecydowałbym się na wyjazd.
Bo Zachód na początku oznaczał walkę o byt i dużo fizycznej pracy. Z Belgii dość szybko przeprowadził się do Paryża. Działał na wyobraźnię. Miasto artystów. Słynna dzielnica Montmartre. – A potem przeprowadziłem się do Arras na północy Francji. Mieszkałem tam aż 20 lat. Przez pewien czas także z drugą żoną, Dagmarą. Potem przeprowadziliśmy się do Lille. Na parterze wynajętej kamienicy Dagmara, która przez wiele lat była moim marszandem, a jej firma DagArt miała ogromny wpływ na promocję mojej sztuki, prowadziła także galerię. Na piętrze ja miałem swoją pracownię. Kiedy urodziła nam się córeczka Dafne, postanowiliśmy wracać do Polski.
Jacek Hazuka, Daga, olej na płótnie, repr. Tadeusz Poźniak
Był już cenionym artystą. W dorobku kilkadziesiąt wystaw w całej Europie i regularne prezentacje obrazów na Międzynarodowych Targach Sztuki Współczesnej – od Miami, przez Paryż, po Szanghaj.
– Chociaż na emigracji nie od razu mogłem żyć ze sztuki, to bez niej także żyć nie potrafiłem – wraca pamięcią do początków tej drogi. – Malowałem więc w domu, odwiedzałem galerie. Miałem jedną ulubioną w Arras. Często tam zaglądałem i zacząłem rozmawiać z właścicielką. Przyznałem się, że trochę maluję. Namawiała, aby jej pokazać swoje prace. Przyniosłem zdjęcia obrazów. To był cykl scen rodzajowych, utrzymany w konwencji malarstwa szkół rosyjskich. Dzieci na plaży, bawiące się w piasku itp. Od razu zdecydowała, że zrobi mi wystawę w galerii. Przyniosłem jej 20 płócien, a ona w krótkim czasie sprzedała 16. A potem zapytała, czy nie mógłbym uczyć innych, bo różni ludzie pytają, czy daję lekcje rysunku. Udostępniła mi małe pomieszczenie nad galerią i tak się zaczęło. Od 2-3 uczniów. Potem było ich coraz więcej. W końcu założyłem firmę i otworzyłem szkołę w centrum Arras. Ciekawi przechodnie zerkali przez przeszklone ściany na rozstawione w środku sztalugi i zajętych malowaniem ludzi. W ciągu tygodnia przez szkołę przewijało się 160 uczniów.
W atelier w Rzeszowie Jacek Hazuka także zamierza prowadzić kursy rysunku i malarstwa. – Raz w tygodniu, po dwie godziny. W mojej pracowni zmieszczą się sztalugi dla siedmiu uczniów – mówi i pokazuje, gdzie je ustawi.
Kariera artysty we Francji? – Nie wiem, czy kariera to właściwe słowo. Tam jest tak wielka liczba artystów, że już możliwość funkcjonowania w świecie sztuki i zajmowania się wyłącznie twórczością jest osiągnięciem. Mimo dużej konkurencji, artyście we Francji łatwiej jest żyć. W porównaniu z Polską jest to różnica kolosalna. Chociaż muszę zaznaczyć, że mówię też z perspektywy Rzeszowa, a nie np. Warszawy czy innych wielkich miast. Kultura zakupu dzieła sztuki wśród nowych elit jeszcze nie rozwinęła się. Bardzo niewielu mniej lub bardziej zamożnych ludzi kupuje obrazy, rzeźby. Sądzę, że świadomość prestiżu, jakiego dodaje otaczanie się dziełami sztuki, większa był w czasach PRL niż obecnie. Dawniej ludzie wysokiej kultury bywali częstymi gośćmi galerii i nabywcami wystawianych tam dzieł.
Atelier Jacka Hazuki w Rzeszowie. Fot. Tadeusz Poźniak
Potrzebna jest zatem edukacja. Takim miejscem, umożliwiającym spotkanie ze sztuką i artystą, ma być jego atelier. Showroom jest czynny w godzinach otwarcia Millenium Hall, a o określonych porach można także zapukać do pracowni Hazuki. – Showroom ma uświadomić, że dzieła sztuki są w zasięgu możliwości finansowych wielu osób. Mój obraz będzie można kupić już za 3 tys. zł. Chociaż są i takie, które kosztują 200 tys. zł – mówi. – W dodatku, aby jeszcze zwiększyć ich dostępność, pracuję nad możliwością sprzedaży ratalnej i leasingowej.
Obrazy Jacka Hazuki kupują kolekcjonerzy z Polski i zagranicy. Także biznesmeni z Rzeszowa. Niektórzy eksponują je w swoich firmach, przywiązując wagę do zewnętrznych symboli przynależności do elit. – Dla bardzo zamożnych biznesmenów francuskich fakt posiadania luksusowego samochodu jest czymś zupełnie obojętnym – stwierdza artysta. -Uważają, że od innych może ich odróżnić właśnie udział w rynku sztuki. Dlatego tworzą fundacje, muzea, są mecenasami sztuki.Wspiera ich w tym państwo – firma, która kupuje dzieło sztuki, wydatek odlicza od podatku. Amortyzacja zakupu dzieła sztuki trwa przez 5 lat i wynosi 20 procent jego ceny rocznie, co sprawia, że po tych pięciu latach firma może odzyskać znaczną część kwoty zainwestowanej. Warunkiem jest, by dzieło przez te 5 lat było eksponowane w przestrzeni publicznej. W Polsce sztuka, niestety, nie jest tak dobrze promowana, ani wystarczająco udostępniana. Przykładem może być Rzeszów. To miasto, które wspaniale się rozwija. Rosną firmy, wieżowce, więc i sztuka mogłaby się równie fantastycznie rozwijać, czyniąc je bardziej atrakcyjnym dla mieszkańców i turystów. Ale, moim zdaniem, nie jest tu wystarczająco doceniana. Kiedy muzeum zorganizowało wystawę Andy’ego Warhola, informował o tym plakat na drzwiach. Gdyby w Lille we Francji, tam gdzie żyłem i pracowałem, zorganizowano taką wystawę, afiszami oblepiono by całe bulwary. W Polsce musimy się jeszcze wiele nauczyć.
Fot. Tadeusz Poźniak