Reklama

Ludzie

Marek Olszyński, profesor artysta. Moje gryzienie świata

Alina Bosak
Dodano: 17.10.2019
47714_marek_olszynski
Share
Udostępnij
Wyjątkowo niesystemowy z niego człowiek jak na akademika. I jako artysta także wymyka się definicjom. Rozcina i dziurawi płótna, obrazami pokrywa wyciągnięte ze śmietnika przedmioty. Jego wystawy, a miał ich już na całym świecie ponad 200, to podróż po kolorach i formach oraz konstatacja życia, w którym rozum i dobro wciąż zdają się być na przegranej pozycji. – Kiedyś wierzyłem, że mogę zbawić świat. Teraz cieszę się, że mogę zbawić siebie przez twórczość – mówi Marek Olszyński, doktor habilitowany, prodziekan do spraw promocji i rozwoju Wydziału Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Profesor, który na plenerach robi studentom kanapki i bywa niepoprawny politycznie. Mówią, że w jego sztuce jest bunt. Na co odpowiada ze śmiechem, że ostatnio łagodnieje. Został dziadkiem, więc nie wypada. Ale buntowników lubi. – Oni – mówi – nie pójdą na każdy kompromis, nie odwrócą głowy, kiedy trzeba będzie zaprotestować, pozostaną obrońcami wolności. 
 
Dzieła podpisuje skrótem MO. Inicjały, już na pierwszy rzut oka „niepokorne” i jakby wyjęte z dziecięcego zeszytu litery, trafiają na płótna, grafiki, rysunki, instalacje i obiekty. Czasem tekstu jest więcej, bo prof. Marek Olsztyński lubi umieszczać tytuł na obrazie. W twórczości bliżej mu do ekspresjonizmu niż realizmu. Intryguje formą, żongluje jaskrawymi kolorami i używa symboli, by sztuką opowiedzieć człowieka i świat. Jest w tym coś uniwersalnego, co wytrzymuje próbę czasu. – Czy rzeczywiście, to będzie wiadomo za sto lat. Czas to najważniejszy sprawdzian dla artysty – uśmiecha się prof. Olszyński, który skromny wcale być nie musi, bo jego prace znajdują się w wielu kolekcjach krajowych, w zbiorach prywatnych w USA, Japonii, Austrii, Holandii, Belgii, Brazylii, Niemczech, Francji i Szkocji. Prezentowane były na ponad 200 wystawach w Polsce i za granicą, a ich autor – nagradzany. Wyróżniano go również za działanie na rzecz upowszechniania kultury i sztuki – współorganizowanie plenerów, warsztatów, wystaw oraz sympozjów artystycznych. 
 
Niezmordowany orędownik młodych artystów, dumny jest, gdy jego dyplomanci z Pracowni Multimedialnej, Pracowni Litografii i Druku Płaskiego na Wydziale Sztuki UR rozwijają skrzydła i odnoszą sukcesy. – Tak, robię im kanapki na plenerach. Spłacam w ten sposób dług wobec moich mistrzów, w tym profesora Włodzimierza Kotkowskiego, który ściągnął mnie do pracy na uniwersytecie, a wcześniej uczynił swoim asystentem na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie – wspomina Marek Olszyński, który na tej właśnie uczelni w 1989 roku obronił z wyróżnieniem dyplom. Należał do „jarosławskiej mafii”, jak w Krakowie nazywano absolwentów szkoły plastycznej w Jarosławiu. – Wspaniała szkoła. Mamie oświadczyłem, że albo się do niej dostanę, albo uciekam z Przeworska w Bieszczady – zaczyna profesor, zapalając papieros. 
 
 
Prof. Marek Olszyński w pracowni grafiki na Uniwersytecie Rzeszowskim. Fot. Tadeusz Poźniak
 
Ojciec
 
Przeworsk to miasteczko, które wielu kojarzy się z cukrownią i …słoniami. Porośnięte roślinnym gąszczem konstrukcje zdobią skwer w centrum, przy głównej ulicy od początku lat 70. XX wieku. – To sprawa rodzinna – oświadcza prof. Olszyński. – Mój ojciec, Bronisław, był wtedy kierownikiem gospodarki komunalnej w Przeworsku. Podobno podpatrzył takie ozdoby na Zachodzie. Modne były wówczas konkursy „Mistrz Gospodarności”, w których rywalizowały między sobą miasta. Dlatego tato wymyślił, by przyozdobić Przeworsk kwiatowymi rzeźbami. Powstał między innymi globus, otwarta księga i słoń. 
 
Plastyczny zmysł ojca mógłby tłumaczyć wybory syna. Bo w rodzinie nie było wcześniej żadnego artysty. – Jedynie ojciec potrafił rysować. Kiedy byłem dzieckiem, siadałem u niego na kolanach, a on tworzył na kartkach obrazki. I opowiadał. Bardzo barwnie. Zagadywał mnie tymi opowieściami, kiedy w pośpiechu, trzęsąc się w zapchanych autobusach, usiłowaliśmy dotrzeć na święta do dziadków mieszkających pod Przeworskiem. Zawsze śmieszne historie i nic o tragicznych, wojennych doświadczeniach. Nic o rzezi pod Lwowem, którą oglądał oczami dziecka. 
 
Ród Olszyńskich siedział na Kresach od wieków. Drobna szlachta zaściankowa, która straciła majątek. – Dumni, ale biedni – relacjonuje rodzinne przekazy profesor. – Pradziadek, sam będąc kołodziejem, bardzo przeżył, kiedy mój dziadek ożenił się z chłopką, która przyjechała tam do pracy spod Przeworska. Dziadek w 1939 roku poszedł na wojnę, a potem wylądował w oflagu. Babcia została sama pod Lwowem z dziećmi i wtedy zaczęły się konflikty polsko-ukraińskie. W Hanaczowie, gdzie mieszkała, ukrywano Żydów, zbiegów z getta w Przemyślanach. Dołączyli oni do kompanii leśnej AK, w której stanowili cały pluton. Wśród nich był Poldek Kozłowski, klezmer i znany kompozytor. Wspominał, że Polacy ukrywali tam około 200 Żydów, z których powstał oddział, broniący razem z Polakami tamtejszą ludność przed atakami ukraińskich nacjonalistów. Napadali na Hanaczów trzy razy. Podczas drugiego napadu śmiertelnie raniono 22-letnią siostrę mojego dziadka. Konała parę dni. Moją babcię, tatę i jego brata ukrył i uratował sąsiad Ukrainiec. Po trzecim napadzie, w którym brali też udział hitlerowcy, Polacy już wiedzieli, że dłużej nie zdołają się bronić. Część młodych uciekła do leśnych oddziałów, część została zabita, a cywilom udało się ewakuować do Polski. Ojciec wspominał, że nie zdążyli zabrać psa, uciekając ze zniszczonego Hanaczowa. Kiedy dotarli do stacji kolejowej, ten pies wskoczył na tory i długo biegł za ich pociągiem. Moja babcia przyjechała wtedy z dziećmi do siostry, mieszkającej pod Przeworskiem, ale wkrótce zmarła. Dziadek – kiedy wrócił  już z oflagu – ożenił się z ową siostrą, która także straciła w czasie wojny pierwszego męża. Mojego ojca wysłano do technikum budowlanego aż do Wrocławia, gdzie po przesiedleniu spod Lwowa zamieszkała siostra dziadka. Potem pracował i ożenił się w Przeworsku. Tu w 1963 roku urodziłem się ja.
 
Rysować lubił od małego. Zapełnianie kartek rysunkami stanowiło jakąś formę terapii, a on niewątpliwie był dzieckiem nadwrażliwym. – Rysowanie stało się czymś bardzo niezbędnym, kiedy zacząłem czytać – mówi. – To zabawne, ale jedno wynikało z drugiego. Szybko nauczyłem się czytać, bo chciałem wiedzieć, czy książkowe ilustracje pasują do tekstu. A potem zacząłem próbować ilustrować książki, w których mi ich brakowało. Komiksy po prostu uwielbiałem. „Tytus, Romek i A’Tomek” to moja epoka – wzorowego czytelnika biblioteki w Przeworsku. Starsza siostra była prymuską w przedmiotach ścisłych, więc ja dla odmiany rzuciłem się na humanistykę i sztukę. Nie miałem ochoty rywalizować z nią o oceny. I widać tak miało być. Bo w przypadki nie wierzę. 
 
Ojciec zmarł, kiedy Olszyński miał 10 lat.– Długo nie potrafiłem się z tą śmiercią pogodzić – przyznaje. – Całe lata miałem żal do Pana Boga i świata, że to się wydarzyło. Miałem z tatą świetne relacje i kiedy zmarł, strasznie mi go brakowało. Uczyłem się nie najlepiej. Ku plastyce popychała mnie pani Bożenka, nauczycielka plastyki z podstawówki. Ale żeby dostać się do liceum plastycznego w Jarosławiu, trzeba było mieć dobrą średnią na świadectwie. Mama nieśmiało wspominała o technikum elektrycznym. Oświadczyłem, że albo „plastyk”, albo ucieknę w Bieszczady. Uwierzyła i wynegocjowała w liceum, że jeśli dobrze zdam egzaminy z rysunku, malarstwa, przyjmą mnie warunkowo. I dostałem się, na szczęście. Jarosławski „plastyk” był kolorową wyspą w szarym PRL-u. Inny świat, inni ludzie. Zakuwałem w pierwszej klasie jak szalony, żeby tylko mieć dobrą średnią ocen, która pozwoli mi zostać.   
 
 
Marek Olszyński, Pamiątka z pleneru – 2016, akryl na płótnie & desce, ok.73 x 60 cm
 
Szukanie
 
Nauczył się tam nie tylko warsztatu, ale i dyscypliny. Chodził też na szermierkę. Trenował do upadłego. To uczyło pokory, umiejętności przegrywania, riposty, refleksu, tego, że walczy się tak, jak pozwala przeciwnik. Masa pracy była na przedmiotach artystycznych. Do zrobienia sto szkiców w tygodniu, z których pani profesor wybierała zazwyczaj tylko trzy najlepsze.
 
– Dobry pedagog jest jak dobry lekarz: przede wszystkim nie szkodzi – nie ma wątpliwości prof. Olszyński. – Nie ma jednej metody ogólnej, dobrej dla wszystkich. Ja miałem szczęście do nauczycieli. Mój pierwszy mentor, prof. Wiktor Śliwiński z jarosławskiego „plastyka”, był nie tylko świetnym malarzem, ale i pedagogiem. Potrafił motywować nas do pracy, a kiedy ktoś był dobry z malarstwa lub rysunku, profesor orędował u innych nauczycieli, by ratować nieszczęśników przed powtarzaniem klasy. Wielu tam takich było – utalentowanych, ale kiepskich z matmy, nadwrażliwych, nieposkładanych. A ta szkoła nas prostowała. Dawała motywację i mobilizowała do rozwoju talentu, pomagała odnaleźć swoją drogę. W „plastyku” błądziłem między kubizmem i abstrakcjonizmem. To było powierzchowne. Profesor Śliwiński mówił mi, że aby coś burzyć, najpierw trzeba nauczyć się budować. Nie do końca to rozumiałem, ale mu wierzyłem. 
 
Czasem na właściwą drogę trafia się przypadkiem. W 1980 roku w Moskwie była sportowa olimpiada i z polskich magazynów do bratniego kraju wyjechał chyba cały zapas farby. Adepci sztuk plastycznych znaleźli się w biedzie, bo w sklepach nie można było kupić najmniejszej tubki. Uczniowie w Jarosławiu próbowali ucierać pastę do zębów z olejem lnianym, ale taka farba ślizgała się po płótnie. – W pewnym momencie nie miałem czym malować – wspomina profesor. – Zdesperowany rozciąłem tubkę, żeby wydłubać resztki farby. Rozwinąłem blaszkę i pierwsza myśl, jaka mi wpadła do głowy, to: „Jaka fajna forma!” Zacząłem więc robić tubko-ludziki – pierwsze „śmieciowe” kompozycje. Działo się to na fali mojej fascynacji sztuką Władysława Hasiora. Właśnie wtedy, po okresie takich kolaży i warsztatowych poszukiwań, zacząłem eksperymentować z pewnymi formalnymi rozwiązaniami, nie mając pojęcia, że gdzieś w świecie sztuki jest to już bardzo znane i cenione. Szukałem w ten sposób oryginalnego języka artystycznej wypowiedzi, własnego „charakteru pisma”.
 
Forma wykonania tych prac w zasadzie brała się z biedy. Mamie wykradał z pawlacza co grubsze poszewki i lniane obrusy na malarskie płótna. Blejtramy do nich robił sam. Naciągał płótno na ramy, przygotowywał podłoże. Stąd też wzięło się potem wykorzystywanie jako materiału plastycznego starych lub „śmietnikowych” rzeczy. Chętnie sięgał po zniszczone lub porzucone przez uczniów obrazy – stanowiły świetny, malarski podkład dla nowego dzieła. – Długo onieśmielał mnie biały karton-bristol – przyznaje artysta. – Był drogi i bałem się, że go zniszczę. Ale na szarym papierze pakowym rysowało mi się świetnie. Tamte doświadczenia przełożyły się na szukanie wartości estetycznych i rozwiązań technologicznych w obszarze, który ciągle mnie zadziwia. Mnie porzucone rzeczy, które mają swoją historię, inspirują. Jak ten blat okrągłego stołu z mojej dawnej pracowni, przy którym różne ciekawe rzeczy się działy. Był wyrzucony, miałem go spalić. Ale przeleżał dwa sezony i zobaczyłem, jaka świetna faktura  na nim się pojawiła. Tak powstała „Mapa Wszechświata”. 
 
Inny przykład – instalacja „Pandorka”. Tuby po truciźnie do deratyzacji upiększył malarskimi deseniami. Z barwnych kresek i kropek wyłaniają się niewielkie napisy: „Killer Perfect”. – Skojarzyło mi się z puszkami na Cyklon B, który wpuszczano do komór gazowych – oświadcza artysta. 
 
A kiedy zaczął ciąć obrazy? – Na studiach. I też przez przypadek. 
 
 
Marek Olszyński, z serii Mapa Wszechświata – niedatowany, technika mieszana na desce & sklejce, średnica 95 cm
 
Cięcie

Studia rozpoczął w 1984 roku. Dostał się za drugim razem. Rok wcześniej był tuż pod kreską z limitem przyjętych. – Zabrakło tak zwanych dodatkowych punktów za dobre pochodzenie: wtedy chłopskie lub robotnicze – stwierdza. By uniknąć wojska, postanowił do następnych egzaminów przeczekać w Bieszczadach. Znajomy znalazł mu pracę w szkole i wszystko dobrze szło, dopóki do drzwi nie zapukała żandarmeria wojskowa. – Na WKU (Wojskowej Komisji Uzupełnień) prosiłem, by poczekali na egzaminy, bo jeszcze raz będę startował na ASP. Ale uparli się. Ja też. O mało nie skończyło się więzieniem. Koniec końców skierowanie „w kamasze” pomogła odroczyć ciocia żony – farmaceutka, bo jeden wojskowy miał u niej dług wdzięczności. A ja dostałem się na ASP i wojsko mnie ominęło. Zaczęło się za to studenckie życie w Krakowie. Barwne, niezapomniane. Moja żona Ela dostała się na malarstwo w krakowskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Żyliśmy wśród przyjaciół, rodziły nam się dzieci. Wszystkie są akademickie – śmieje się Marek Olszyński. – Dwie córki i jeden syn.
 
Kiedyś na studiach robił obraz, który mu nie wyszedł. – Wkurzyłem się i zniszczyłem go – wspomina dzień, kiedy w złości pociął całe płótno. – Ale przypomniałem sobie, że już nie mam więcej blejtramów. Więc na tych ażurach stworzyłem nowe dzieło. A byłem wcześniej na wystawie obrazów Jacka Sempolińskiego i zafascynowało mnie, jak z podobnej destrukcji na płótnie można zrobić piękny, harmonijny obraz. To nie jest łatwe. Pierwsze darcie płótna przeraża. Odpycha. Ale wtedy postanowiłem, że na tym zniszczonym obrazie spróbuję coś zbudować. Profesorowi z akademii spodobał się ten eksperyment, więc kontynuowałem. Są takie prace, jak „Ekran”, gdzie płótno jest praktycznie wycięte z ram i opuszczone na dół. To minimalizm, w którym dalej już iść się nie da. Moje wcześniejsze prace były przegadane. Bo próbowałem wypluć ten obserwowany, bolszewicki świat mojej młodości. Tymczasem ustrój się zmienił, a ludzie nie. Kiedyś wierzyłem, że mogę zbawić świat. Teraz cieszę się, że mogę zbawić siebie przez twórczość. Nie mam złudzeń – artyści nie mają wielkiego wpływu na świat. Mówię teraz o rzeczach, które dla mnie są ważne, ale nie – jak wcześniej –  w sposób nachalny i narracyjno-literacki. Twórca musi narażać się na różne emocje, być wrażliwy. Z tego gryzienia świata rodzi się coś wartościowego.
 
Nauczyciel
 
Po studiach o mało w Krakowie nie został. Profesor Włodzimierz Kotkowski, znakomity artysta grafik i świetny pedagog, zaproponował mu asystenturę. Ale przegapił jakieś terminy rekrutacji, a że ktoś inny na to miejsce też się szykował, więc etat przepadł. – Machnąłem ręką. Obrazy już tak dobrze się nie sprzedawały, ale ja miałem nowy pomysł – postanowiłem spróbować szczęścia w Ameryce. I pojechałem. Pierwszy widok w mieszkaniu w Nowym Jorku – olbrzymie karakony. Przechodni pokój w dzielnicy, gdzie ludzie ćpali i zabijali. „Co ty, Maro, tutaj robisz”, mówiłem do siebie. Było ciężko. Pracowałem, jak większość Polaków, głównie na budowach, ale przez chwilę także w pracowni renowacji dywanów i przy konserwacji zabytków. Minęły trzy lata, jakie sobie dałem na spełnienie amerykańskiego snu, a że się nie ziścił, to zamiast ściągać żonę i dzieci na poniewierkę za ocean, wróciłem do Polski. Pobytu w Stanach nie żałuję, bo to była szkoła życia, w której nauczyłem się walczyć o siebie.    
 
Zimą 1998 roku profesor Włodzimierz Kotkowski zaprosił swojego dawnego studenta, Marka Olszyńskiego, na spotkanie. Tworzono właśnie podwaliny Instytutu Sztuk Pięknych Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Rzeszowie, która lada moment miała stać się uniwersytetem, i profesor szukał współpracowników do stworzenia tam pracowni grafiki warsztatowej. Tak Marek Olszyński został akademikiem. Kierunki, jakie potem utworzono – sztuki wizualne i grafika – już pod egidą Wydziału Sztuki, dziś są dumą Uniwersytetu Rzeszowskiego. Ale trzeba było dwudziestu kilku lat, aby zakład stał się instytutem, a instytut wydziałem, który z czasem zdobył prawo doktoryzowania. 
 
– Ten wydział wiele zawdzięcza prof. Kotkowskiemu. Jego nagła śmierć była dla mnie następnym tąpnięciem. Mieliśmy relację jak ojciec-syn. Obaj zgadzaliśmy się, że bycie artystą bierze się z pewnego nienasycenia. Trzeba mieć jakiś zadzior w duszy, bo ludzie spełnieni raczej nie zajmują się twórczością. To nie dotyczy tylko plastyków. Tacy byli też moi ulubieni poeci przeklęci – Bursa, Wojaczek, Stachura. Jako ludzie – niełatwi, ale twórcy – genialni. Sztuka to forma protezy, która umożliwia nam przekuśtykanie przez życie. Dobry twórca musi mieć jakąś obsesję – śmieje się profesor. – Przykładowo – choćby na punkcie koloru, formy, warsztatu lub tematu. 
 
Artysta
 
Podczas malowania musi się skupić. Dlatego zawsze lubił malować nocą. Płótna poprawia. – Kiedyś byłem bardziej bezczelny. Jedna sesja, data, podpis i gotowe. Jeśli obraz po pół roku nadal mi się podobał, to znaczy, że jest ok. Ale mam też takie prace, które zacząłem w latach 90. i ciągle poprawiam. Niektóre zamieniły się już w palety. Staram się jednak zdyscyplinować, bo uporczywe poprawianie jednej pracy strasznie męczy. Jeśli po kilku sesjach widzę, że coś nie wychodzi, zamalowuję i zaczynam od nowa. Buduj i burz to bardzo dobra zasada podczas procesu twórczego. Jeśli nie masz sam odwagi zniszczyć złej pracy, to nie rozwijasz się. Picasso powiedział: Tworzenie to jest wojna! Albo ty, albo obraz. Albo ty wygrasz, albo on. Praca nad plastycznym dziełem – to są takie napięcia, że trzeba mieć potworną odporność psychiczną. Poddajesz się potem ocenie środowiska, świata zewnętrznego. Ja bronię się dystansem do siebie. Traktując siebie zbyt poważnie, trudniej znieść krytykę. Jestem człowiekiem. Raz mi wyjdzie, raz nie. Niektórzy chcą udawać, że są idealni i mają z tym trudniej. 
 
Kiedy obiekt sztuki działa? Być może zależy to od energii, która powstaje podczas tworzenia. Może dlatego zawsze fascynowała go sztuka osób chorych psychicznie. – Zastanawiałem się kiedyś, ile mnie zostało po tej dydaktycznej obróbce przez pięć lat w „plastyku” i pięć lat na studiach – mówi Olszyński. – Każdy z nas rodzi się z wrażliwością na kolor, formę. Dzieci wydają się do sztuki stworzone. Potrafią cudownie komponować. Potem jest moment kryzysu, zaczyna się krytyka, dostrzegają, że coś im nie wychodzi. Ale jak znajdą mistrza, pójdą dalej. – Picasso twierdził też, że wszyscy rodzimy się artystami; ważne jest, aby tej cennej umiejętności nie utracić dorastając.
 
Cieszy się z sukcesów swoich uczniów, studentów. Jeżdżą dziś po świecie, wystawiają swoje prace. Profesor wielu z nich zaprasza do cyklicznego sympozjum Art&Science, które Wydział Sztuki realizuje wspólnie z prof. Adamem Szewczykiem z Instytutu Nenckiego PAN w Warszawie oraz z Instytutem Filozofii UR. Młodym twórcom mówi, żeby się nie spieszyli. Nie skupiali na tym, co opłacalne. Kiedy przed pracownią artysty zaczynają ustawiać się kolejki, wtedy kończy się myślenie o kreacji, a zaczyna myślenie, czy to się lepiej sprzeda. – Miałem tak przez chwilę. Na przełomie lat 80. i 90. przyjeżdżali marszandzi z Zachodu i hurtowo brali moje grafiki i obrazy do swoich galerii. Nie wiem, po ile je sprzedawali, ale ja dzięki nim zarabiałem bardzo dobrze. Tyle, że kalkulowałem – czy ten temat lepiej się sprzeda? Dziś cieszę się, że nie muszę żyć ze sztuki, bo stać mnie na to, żeby nie iść na kompromisy – szczerze przyznaje. 
 
Pokora, pracowitość, systematyczność – to elementy, które decydują o sukcesie także w świecie sztuki, a sprawdzianem artysty nie jest to, za ile sprzedaje obraz. – Nas weryfikuje czas i historia sztuki. Ale to, czy jesteś dobrym człowiekiem, sprawdza się codziennie – uważa Marek Olszyński i cieszy się, że artyści nigdy mu nie odmawiają, kiedy prosi ich o prace na kolejną akcję charytatywną. A robi to często.  
 
 
Marek Olszyński, z serii Miejsce urodzenia – 2014, akryl na płótnie, 70 x 50 cm
 
Człowiek

Na obrazie „Miejsce urodzenia” z 2014 roku kolorystyka na pierwszy rzut oka jest pogodna, ale widać dwie trumny. – Tu się urodziłeś, tam umrzesz – komentuje autor reprodukcję z wydanego w tym roku monograficznego katalogu „Obrazki MO. Marek Adam Olszyński. 1985/2018”. – Ja przez większość życia miałem skłonności do stanów skrajnych, dołujących. Wiem już, że muszę szukać pozytywów, aby nie zwariować. Takim bodźcem jest twórczość. W moich obrazach pokazuję ułomności świata, ale potrafię się z nich teraz śmiać. Przerabiając je na ironię, groteskę, łapię dystans.
 
Sposób, w jaki „buduje” prace, nazywa destrukcją w konstrukcji – konstrukcją w destrukcji. Bo świat składa się z białych i czarnych części. Niekoniecznie to, co jest czarne, musi być czymś złym. Często to, co nam się wydaje traumą, można przebudować na coś pozytywnego. – Doświadczając zła, możesz docenić dobro, które jest czymś trudniejszym do osiągnięcia – uważa profesor. – Z drugiej strony, każdy człowiek może się zaprogramować. Jeśli wstajesz rano i mówisz: „jaki piękny dzionek”, zamiast kląć, to już się pozytywnie programujesz. U mnie to działa. Staram się zaczynać dzień od pozytywnej myśli, a kończę maksymą: „Wybaczam i proszę o wybaczenie”. Kasuję to, co złe. Po co mam żyć przeszłością. Jutro jest nowy dzień, nowe otwarcie, mogę go przeżyć lepiej. Przyznam się też, że z wiekiem złagodniałem. Moje prace stają coraz bardziej pogodne. Zostałem dziadkiem, więc niedługo wnuczka może zapytać: „A co to, dziadku, namalowałeś?” Wolę więc nie ryzykować – żartuje Olszyński.
 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy