Reklama

Ludzie

Urodzony w celi śmierci wciąż czeka na sprawiedliwość

Alina Bosak
Dodano: 20.03.2019
44947_wnorowski
Share
Udostępnij
Stanisław Wnorowski, elegancki, 72-letni pan. Łagodny wyraz twarzy i brązowe oczy. Po matce. Wzdychali za nią gibcy chłopcy z Przemyśla. Córka oficera – falujące włosy, czarujący uśmiech i to „coś”. Przed wojną śmiga na nartach, wspina się po skałach, pływa… Ma w sobie nie tylko siłę fizyczną, ale i psychiczną. Tylko dlatego, skazana na śmierć w ósmym miesiącu ciąży, w celi rzeszowskiego Zamku zupełnie bez pomocy i samotnie urodzi swoje pierwsze i jedyne dziecko. Przez dwa dni po porodzie strażnicy cierpliwie słuchają jej wycia i czekają, by „uprzejmie” umarła, najlepiej razem z synem. – Żałuję tylko, że tak późno mi o tym opowiedziała – mówi Stanisław, bezprawnie więziony od chwili przyjścia na świat.      
 
Na kanwie tej opowieści mogłaby powstać filmowa saga. Z wielką wojną, bezwzględną polityką i szpiegowską intrygą. Z szaleńczo zakochanym mężczyzną, który gołymi rękami prawie rozwala celę, kiedy kobieta nosząca pod sercem jego dziecko zostaje skazana na śmierć. Byłby to film o odwadze i niesprawiedliwości. Wciąż nienaprawionej. 
 
Alicja

Pierwsze wspomnienie o mamie… – To wspomnienie nie o mamie, ale o jakiejś pani, którą przez chwilę zobaczyłem po długiej podróży z ciocią – mówi Stanisław. – Widzenie trwało 15 minut. Zza krat, zza siatki. Stała daleko. Nawet nie mogła dotknąć mojej ręki.  
 
Wiezienie mieściło się w Fordonie. Wtedy samodzielnym mieście, a dziś dzielnicy Bydgoszczy. Już za czasów okupacji niemieckiej cieszyło się sławą najcięższego w okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie, a potem skwapliwie zostało wykorzystane przez władze komunistyczne do więzienia kobiet skazywanych w procesach politycznych. Takich jak Alicja Wnorowska. Paradoksalnie, miała szczęście, że tu trafiła. W 1947 roku sąd nie skazał jej na więzienie, ale na karę śmierci. Trzy lata wcześniej zajęta opieką nad rodzicami i pracą w okupowanym przez Niemców Przemyślu, nawet nie pomyślała, że lada moment zostanie niebezpiecznym szpiegiem. 
 

Alicja Wnorowska, zbiory Stanisław Wnorowski, repr. Alina Bosak
 
Urodziła się w 1918 roku, w Morawicach k. Krakowa, gdzie stacjonował garnizon jej ojca. Była córką oficera, który przed odzyskaniem niepodległości służył w Armii Austro-Węgierskiej, a potem – Wojska Polskiego. Zamieszkał z rodziną w Przemyślu, gdzie Alicja zdała maturę, dwa lata przed wojną. W 1939 roku "ich" stronę Przemyśla zajęli Sowieci. Oficerowi i jego rodzinie groziła wywózka na Sybir, której dzięki przyjaciołom udało się uniknąć. Później weszli Niemcy, a potem, w lipcu 1944 roku, znów Armia Czerwona. I wtedy, we wrześniu, Alicja zaangażowała się w działalność na rzecz podziemia niepodległościowego. Zrobiła to za namową Antoniego Słabosza, żołnierza Armii Krajowej i zarazem wuja jej najlepszej przyjaciółki – Ireny Szajowskiej. Obie zgodziły się pracować dla konspiracyjnych Brygad Wywiadowczych. Była to najpierw komórka AK, później delegatury Sił Zbrojnych, a w końcu Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. 
 
W styczniu 1945 roku 26-letnia Alicja zatrudniła się w biurze przemyskiego Urzędu Bezpieczeństwa. – W urzędzie zdobywa nazwiska funkcjonariuszy, ich fotografie, informuje o zmianach personalnych, przeniesieniach, zwolnieniach, dezercjach, podaje wykazy aresztowanych, spisy więźniów i obsługi więziennej, dokładne informacje  o działających w okolicy oddziałach podziemnych i oddziałach UPA. Sporządza odpisy raportów poszczególnych sekcji, kopie telefonogramów, a przede wszystkim listę agentów pracujących na rzecz UB w regionie. Była kobietą niezwykle inteligentną, doskonałym wywiadowcą – stwierdza Katarzyna Kyc z Oddziałowego Biura Edukacji Narodowej IPN w Rzeszowie. 
 
To samo opowiadała Irena Szajowska: – Ala była świetną agentką, miała fotograficzną pamięć. Nigdy nie wyniosła stamtąd żadnego świstka, nic. Potrafiła zapamiętać całe listy nazwisk. – Mama miała świetną pamięć – potwierdza Stanisław. – Przekazywała te wszystkie dane Irenie, a Irena dalej. 
 
 
Z koleżankami na przemyskiej ulicy. Zbiory Stanisław Wnorowski, repr. Alina Bosak.
 
W PUBP w Przemyślu poznała ojca Stanisława. Józef Zapałowski, porucznik Ludowego Wojska Polskiego, ale obywatel ZSRR, został mianowany naczelnikiem. – Mój ojciec urodził się w Czerwonym Dworze na Ukrainie. Pochodził z rodziny powstańców styczniowych. Przeszedł szkolenie w szkole NKWD w Kujbyszewie. Stamtąd przysłano kadry na placówki UB w Polsce. Był starszy od mamy o sześć lat i zakochał się – opowiada Stanisław. 
 
Irena Szajowska mówiła, że ze strony Alicji to nie było wielkie uczucie. „Ona chciała chyba go powoli przekonać, zmienić, nawrócić na polskość…”, opisywała. Zapałowski nie miał pojęcia, że przemyski urząd nie działa sprawnie z powodu pięknej sekretarki. Tymczasem Alicja przygotowała do działalności wywiadowczej drugą „wtyczkę” – Marię Grzegorczyk. Ponieważ Alicję dowództwo chciało umieścić w o wiele niebezpieczniejszym miejscu – Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Rzeszowie. To przeniesienie załatwił jej w lutym 1946 roku zakochany Zapałowski, tym chętniej, że sam również został skierowany do Rzeszowa. Wytrzymała tylko trzy miesiące. Jak sama wspominała: „Rzeszowskie UB to była makabra. Tłum ubowców, czułam, że patrzą mi na ręce, że mi się przyglądają.” Postanowiła się wycofać. 
 
– Mama zrezygnowała w maju, ojciec też. Mieli wyjechać do Krakowa. Ojciec, po studiach pedagogicznych z geografii, zamierzał objąć posadę nauczyciela. Już byli spakowani. I wtedy, we wrześniu, zostali aresztowani. To przez tę nominację mamy na porucznika przez władze podziemia – dokument wpadł w ręce bezpieki i tak do niej dotarli – mówi Stanisław.  
 
Zabrani zostali na rzeszowski Zamek, jedno z najcięższych więzień stalinowskich. Alicja była w ciąży. Kiedy w marcu stanęła przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Rzeszowie, ośmiomiesięczny brzuch na sędziach i prokuratorze nie wywarł większego wrażenia. Rozprawa odbyła się w siedzibie UB. Przewodniczył sędzia Jan Lubaczewski – wychowanek szkoły jezuitów, obrońca Lwowa, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku, dr praw Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, adwokat. – Nie wiadomo, dlaczego człowiek z takim życiorysem zasłynął jako jeden z najkrwawszych sędziów na Rzeszowszczyźnie – mówi historyk Krzysztof Szwagrzyk w filmie dokumentalnym „W imieniu Polski Ludowej” nakręconym w 2008 roku.   
 
Wyrok zapada w sprawie trzech kobiet z Brygad Wywiadowczych. Alicję Wnorowską skazują na karę śmierci, Marię Grzegorczyk na dożywocie, a Irenę Szajowską – ze względu na młody wiek – na 15 lat. 

– Przecież prokurator i sędziowie doskonale zdawali sobie sprawę, że skazują na śmierć nie jedną osobę, ale dwie – mówi Stanisław i chwilę milczy… – Jeden z panów sędziów – dodaje – jeszcze w początkach lat 90. był adwokatem w rzeszowskim sądzie. Poszedłem do prezesa sądu i zapytałem, kogo zatrudniają… Po dwóch tygodniach już go nie było. Kobieta, która również siedziała na Zamku w Rzeszowie, urodziła w celi córkę Basię, opowiadała mi, że jednego ze „swoich” sędziów także spotkała na ulicy. Pan z laseczką. Zapytał ją, jak się miewa, bo jemu żyje się dobrze. W ten sposób potrafili odzywać się w latach 90. 
 
To w tych latach także Stanisław Wnorowski dowiedział się, że nie należy mu się zadośćuczynienie za bezprawne uwięzienie, bo prawo nie reguluje takich przypadków.   
 
Nie każdy rodzi się wolny

– Urodziłem się 22 kwietnia 1947 roku w celi śmierci, bez pomocy osób trzecich. W czwartym dniu mojego życia, do celi przyszedł prokurator razem z naczelnikiem więzienia, oświadczając, że pan Bierut „ułaskawił” mamę, zamieniając karę śmierci na dożywocie z pozbawieniem praw publicznych na zawsze – mówi Stanisław.
 
Prośbę o ułaskawienie napisał adwokat. Syn ocalił Alicji życie.   
 
Ze sprawozdania informacyjnego za miesiąc kwiecień 1947 roku. Rzeszów, dnia 24 września 1947 roku: „W więzieniu rzeszowskim przebywa blisko 600 ludzi. Wśród nich znajduje się kobieta Zapałowska, żona b. pracownika UB, którą skazano na karę śmierci. Ponieważ była w ciąży wyroku nie wykonano. Po rozwiązaniu, które nastąpiło kilka dni temu, a trwało bez opieki przez przeciąg dwóch dni została ona pozostawiona w strasznych cierpieniach, podczas których w nielitościwy sposób wyła jak zwierzę. Pomocy nie udzielono jej żadnej (…)”
 
Postępowanie władz więziennych było bezprawne i wyglądało tak, jakby liczono, że dziecko nie przeżyje. – Zaraz po urodzeniu chcieli mnie zabrać dziadkowie. Bezskutecznie. Starała się o to także siostra mojej mamy, ale mnie „nie wydali”. Nawet funkcjonariusz z Urzędu Bezpieczeństwa, z którym mama pracowała w Rzeszowie, próbował pomóc i mnie wybrać. Ale i jemu odmówili. Naczelnik więzienia nie zarejestrował mojego urodzenia w urzędzie stanu cywilnego. Oficjalnie nie istniałem. Co chciano ze mną zrobić? Nikt dziś nie odpowiada – głos Stanisława jest spokojny, kiedy stawia to pytanie.
 
Alicję ze Stasiem przeniesiono z celi śmierci do celi, w której przebywało 20 kobiet. Nawzajem sobie pomagały. Była tam też Irena Szajowska, więc przyjaciółki nawzajem wspierały się. „Syn urodził się zdrowy. Dniem i nocą byłam z nim, pilnowałam i patrzyłam, by nie stała mu się jakaś krzywda”, wspominała Alicja. Zaraz po świętach Bożego Narodzenia, 27 grudnia, skazane z rzeszowskiego zamku, razem z dziećmi, wysłano bydlęcymi wagonami do więzienia w Fordonie. W wagonach były dwuosobowe klatki. Ponad 30 godzin jazdy bez jedzenia, w strasznym zimnie. Potem czekanie pod bramą więzienia na świt. Kiedy nadszedł i bramy otwarto, ośmiomiesięczny Staś został wydarty z rąk matki. 
 
– I wsadzili mnie do piekielnego żłobka. Dzieci tam szybko umierały. Nie chciałem jeść. Karmili niemowlęta zupą z brukwi i z ryb. Już bym nie żył, gdyby nie nadszedł niespodziewany ratunek – opisuje Stanisław. – Do więzienia przyjechał na inspekcję oficer z Warszawy, pilot w stopniu majora. Najprawdopodobniej był to człowiek z wywiadu. Po godz. 18. przyszedł do mamy, do celi. „Podaj nazwisko, obojętnie kogo, bo syn jest w stanie krytycznym i za dwa, trzy dni popłynie Wisłą”. Mama wahała się. Bała się, że to szpicel. Ale wtedy użył jej konspiracyjnego imienia: „Ewa, Ewa, podaj nazwisko, uratujesz dziecko”. I mama podała nazwisko i adres siostry. Ten człowiek wysłał telegram. Ciocia pracowała na poczcie pod Kaliszem, na telegrafie i odebrała depeszę. Następnego dnia o świcie już jechała pociągiem do Fordonu. Czekała od 8. do 15., a oni próbowali dojść, kto wysłał telegram. W końcu mnie oddali, wcześniej rozbierając ze wszystkich ubranek, by sprawdzić, czy nic w nich nie ukryto. Ja byłem już nieprzytomny.
 
Przez rok lekarze walczyli o jego życie, niewiele mając nadziei na powodzenie. Dziecko było potwornie wychudzone i słabe. Zawszone, pogryzione przez pluskwy, ze świerzbem, zaropiałymi oczami i uszami, z ciężkim zapaleniem płuc. Staś, który z Rzeszowa wyjechał jako raczkujące niemowlę, po 3 tygodniach w Fordonie był już innym dzieckiem. Zaczął siadać dopiero w wieku 3 lat, a chodzić – gdy miał cztery. 
 
 
Po wyjściu z więzienia. Alicja ze zwolnionymi koleżankami. Zbiory Stanisław Wnorowski, repr. Alina Bosak
 
Stanisław
 
Do mamy ciotka zabrała go dopiero, kiedy miał 5 lat. Zrobiła to, bo Alicja nie wierzyła, że syna udało się uratować. Podejrzewała, że rodzina ją okłamuje, aby się nie załamała w więzieniu. Uwierzyła dopiero, kiedy go zobaczyła. Widzenia powtarzało się raz w roku. Żadne nie było dłuższe niż 15 minut. Najmocniejsze wspomnienie Stanisława z tamtych czasów wiąże się z cukierkami. Dostał je od mamy w tutce. – Przyszedł naczelnik i wydarł mi je z ręki. Ja uwielbiałem słodycze. Uderzyłem go w twarz. I to był koniec widzenia. Każdy z tych cukierków rozwinęli. Znów szukali grypsu. 
 
Mimo tych paru wizyt nie docierało do niego, że spotyka mamę. – Ciotka wprawdzie tak mówiła, ale poza tym nie było żadnego tłumaczenia. Rozmowy na te tematy były niebezpieczne. Jeździłem więc do jakiejś pani. Za mamę uważałem ciotkę Marię Iwczenko. Mieszkała w Ostrzeszowie z mężem Stanisławem i dwójką dzieci, a 10 km dalej, w Turzu, babcia Maria i dziadek Paweł. Dzieci ciotki traktowałem jak rodzeństwo. Jurek był sześć lat starszy, a Krystyna – trzy lata starsza. Tak naprawdę to było sielskie dzieciństwo. Rozpieszczano mnie, wychowywano z czułą pobłażliwością. A potem przyjechała po mnie mama… Bo w 1955 roku przyszła „odwilż” i zwolniono ją z więzienia.
 
Znów trauma. Ma 9 lat i kochającą rodzinę. Nagle zjawia się obca kobieta i zabiera daleko od tego wszystkiego, do Przemyśla. – Przez lata nie potrafiłem się z tym pogodzić. Dopiero mając około 18 lat zrozumiałem matkę i przestałem do niej mówić „pani”. Przy tym całą historię poznawałem wyrywkowo, bardziej dzięki Irenie Szajowskiej. Mama nie opowiadała o tym, co się stało. Od wyjścia z więzienia, przez całe lata 60. i 70. była inwigilowana. Funkcjonariusze SB codziennie śledzili ją w drodze do księgarni, gdzie pracowała. 
 
Czuł się wyobcowany. W szkole w Przemyślu dzieci wołały: „syn bandytki”, „syn ubeczki”. Nauczyciel „zapraszał” do tablicy słowami: „syn reakcjonistki”. – Nie zdawałem sobie nawet sprawy, co to znaczy. Ale poskarżyłem się mamie. Poszła do dyrektora, Jurewicza, kiedyś też był w AK. I on to uspokoił – kiwa głową Stanisław. Mówi cicho, powoli. Bo to wciąż trudne: – Dla niektórych ludzi mama rzeczywiście była ubeczką. Przecież to nie była powszechna wiedza, że rozpracowywała przemyskie UB, a potem rzeszowskie. Dopiero z czasem dowiedzieli się, jak było. O ojcu nie opowiadała mi wcale. Dopiero, kiedy byłem już żonaty, oznajmiła mi, że był bardzo porządnym człowiekiem. On wtedy, gdy ją skazali na śmierć, dostał 6 lat. Słysząc o tym wyroku, prawie celę rozwalił. Był bardzo silny. Kiedy się urodziłem, widział mnie przez chwilę. Trzymał krótko na rękach. Jedna funkcjonariuszka pozwoliła. Kiedy matkę wywozili do Fordonu, ojciec pojechał do wiezienia w Barczewie. Napisał jeszcze list do dziadków, że wraca do Warszawy. Prosił, by przysłali mu pieniądze i papierosy. I ślad po nim zaginął. 
 
Stanisława matka cały czas ostrzegała: „Nie pchaj się do polityki”. – Swoich decyzji jednak nie żałowała – podkreśla urodzony w celi śmierci. – Powiedziała mi: „Gdyby trzeba było zrobić to jeszcze raz, zrobiłabym”. Wspomnieniami tak naprawdę podzieliła się dopiero około roku 2006, kiedy jej historią zainteresowała się telewizja warszawska. Została też odznaczona Krzyżem Kawalerskim, a potem Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Wielu rzeczy dowiedziałem się dopiero wtedy. Tuż przed jej śmiercią. Bo umarła w 2008 roku.  

Wiele w życiu pomogły mu kobiety, które jak matka przeszły stalinowskie więzienie – inżynier Chmielewska, Marysia Grzegorczyk, Irena Szajowska. – Od nich więcej się dowiadywałem – przyznaje Stanisław. – Mama była zamknięta w sobie. Miała trudność z wyrażaniem uczuć. Troskę wyrażała dyscypliną. Buntowałem się. To powodowało między nami konflikty. Po szkole podstawowej poszedłem do gimnazjum i już pierwszą klasę musiałem powtarzać. Przeprowadziłem się do internatu. Gimnazjum jeszcze skończyłem, ale dalej uczyć się nie chciałem. Przyjęli mnie w biurze projektów na gońca, potem do fotokopii. To pani inżynier Chmielewska przekonała mnie, bym się dalej uczył. Dzięki niej skończyłem technikum budowlane w Krakowie, wydział instalacji sanitarnych i pracowałem w biurze projektów. A potem byłem kierownikiem budów. W Przemyślu nadzorowałem budowę oczyszczalni ścieków.
 
Ożenił się, mama też wyszła za mąż za poznanego w księgarni Józefa Czerkawskiego. 
 
 
Stanisław Wnorowski z matką. Fot. Archiwum IPN.
 
Sprawiedliwość

Po zmianach ustrojowych w Polsce, osoby więzione w okresie stalinowskim mogły starać się o zadośćuczynienie za doznaną krzywdę (nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych), ale w prawie istniała luka, która nie dawała już takiej możliwości dzieciom więzionymi z matkami osadzonymi za działalność niepodległościową. Prawo nie reguluje takich przypadków – tłumaczył sąd apelacyjny, odrzucając w 1993 roku wniosek Stanisława Wnorowskiego o zadośćuczynienie krzywdy wyrządzonej przez Polskę Ludową. 
 
– Machnąłem ręką – mówi Stanisław. – Bo tyle się najeździłem do tych sądów, a oni mnie traktowali jak oskarżonego. Dopiero po latach, w 2014 roku, wniosłem tę petycję do Sejmu, by jednak lukę w prawie uzupełnić. Już ustawa była gotowa, ale Sejm nie przegłosował jej przed wyborami. Zajął się tym Sejm i Senat obecnej kadencji w 2015 roku. I też się ciągnęło. W końcu ustawa jest. Ale sądy są zdezorientowane, co robić. Ludzie żądają różnych kwot, sędziowie nie wiedzą, ile zasądzić. Mój przypadek to praktycznie jedyny w Polsce. Wiele tych osób, w imieniu których walczyłem o tę ustawę, już nie żyje. Kiedy senatorowie zastanawiali się, czy odszkodowania nie będą zbyt dużym obciążeniem dla budżetu, mówiło się o zaledwie czterdziestu takich dzieciach. Dziś jest ich jeszcze mniej. 
 
On też jest ojcem. Wszystkie jego dzieci to już dorośli po czterdziestce. Starsi są Piotr i Agnieszka. Najmłodsza, 42-letnia Maria Magdalena Bernadeta choruje na Zespół Downa. – To prawdziwa księżniczka. Przewspaniała, chociaż trochę nami dyryguje – zapewnia Stanisław. – Tak. Mam 72 lata. Życie nie układało mi się po różach. Ale jako dorosły zrozumiałem mamę. Była dla mnie autorytetem i jestem z niej dumny. Mam tylko żal, że nie powiedziała mi wcześniej. 
 
 
Alicja i Irena. Zbiory Stanisław Wnorowski, repr. Alina Bosak
 
*** 
Spotkanie ze Stanisławem Wnorowskim zorganizował 14 marca 2019 roku Instytut Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie. Tego dnia przeprowadziłam z nim wywiad. Podczas pisania artykułu korzystałam również z książki Łukasza Modelskiego pt. „Wojenne dziewczyny” oraz filmów dokumentalnych: „Więzienna kołyska” w reż. Mirosławy Filipczyk, produkcji TVP Rzeszów (2017) oraz „W imieniu Polski Ludowej. Jestem niewinna" w reż. Marii Miętus, produkcji TVN (2008). 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy