Reklama

Ludzie

Bywa, że największe przekleństwo staje się źródłem naszej mocy!

Z Justyną Garstecką, założycielką i właścicielką firmy Motherhood, zajmującej się produkcją akcesoriów dla dzieci i kobiet w ciąży, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 26.05.2017
33029_glowne
Share
Udostępnij

Aneta Gieroń: Na założenie własnego biznesu decydujemy się zazwyczaj, gdy uznamy, że jesteśmy już na tyle silni, że poradzimy sobie bez pracy na etat. W Pani przypadku Motherhood pojawił się w najtrudniejszym momencie życia, gdy urodziła Pani synka z zespołem Downa.

Justyna Garstecka: To prawda. Bardzo zawierzyłam swojemu instynktowi, umiejętnościom,  waleczności chyba także. Z perspektywy czasu,  dramaturgia tamtych wydarzeń  dziś wydaje mi się dużo mniejsza. A gdy patrzę na Franka, który ma już 10 lat i mówi do mnie: "Mamo, halo, ale nie rób takiej afery", i słyszę to od dziecka, u którego była obawa, że być może nigdy nie będzie mówiło, to tamte wszystkie strachy sprzed lat wydają mi się nieuzasadnione. Jest mi wręcz wstyd, że miewałam tyle złych myśli w głowie.

Gdyby Franek nie urodził się chory, być może Motherhood nigdy by nie powstał?

To jest bardzo możliwy scenariusz. Sama firma może by powstała, ale nie jestem pewna, czy utrzymałaby się na rynku. Pierwsze dwa lata działalności były nieustanną walką o przetrwanie. Ale teraz już wiem, że najtrudniejsze doświadczenia życiowe mogą być też źródłem największej siły i determinacji. Współczesny świat ucieka od cierpienia, niewygody. Bardzo mocno tego doświadczyłam, gdy urodziłam Franka. Wydawało mi się, że wszyscy wokoło, mając zdrowe dzieci, tworzą idealny świat, do którego my już nie pasujemy. Dlatego bardzo mocno walczyłam, aby ponownie znaleźć w nim miejsce dla siebie, a pomysłem na to był Motherhood.

Tym bardziej, że wcześniejsze Pani życie zdawało się idealne. Młoda, dobrze wykształcona, wychowana w Warszawie, ze świetną pracą w polskim oddziale Warner Bros, gdzie zajmowała się Pani wprowadzaniem m.in. "Harry'ego Pottera". W dodatku z dwuletnim, amerykańskim epizodem na koncie.

Rzeczywiście, patrząc z boku, wiedliśmy z mężem w tamtym czasie sielankowe życie. Na wszystko jednak bardzo ciężko pracowaliśmy. Po tym, jak mąż obronił w Polsce doktorat z chemii, wymyślił sobie, że dobrze byłoby wyjechać na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Zrobił listę i wysłał 100 aplikacji na różne uniwersytety, skromnie pomijając te najbardziej prestiżowe. Ale zostało mu jeszcze kilka kopert i znaczków,  więc wysłał CV także na uczelnie z tzw. Ligii Bluszczowej. I kto się do niego odezwał z zaproszeniem na spotkanie? Cztery uniwersytety z Ligi Bluszczowej! Po rozmowach kwalifikacyjnych wszystkie cztery zaproponowały mu pracę! Wybraliśmy Harvard. Brzmi jak bajka (śmiech). I rzeczywiście, spędziliśmy tam wspaniałe dwa lata, bardzo skromnie żyjąc, ale za to mieszkając w przepięknym miejscu, w bezpośrednim sąsiedztwie uniwersytetu. Tam też urodził się nasz najstarszy syn Kazik. Amerykańska historia nauczyła mnie, by nigdy nie poddawać się i nie rezygnować. Czasem warto ustawić sobie poprzeczkę bardzo wysoko.

Tak też było z Motherhood 10 lat temu?

Pomysł na firmę pojawił się, gdy byłam w ciąży z Frankiem. Bardzo źle się czułam, choć nie wiadomo było, że dziecko urodzi się z zespołem Downa i że będzie wymagało specjalnej opieki i rehabilitacji. Po porodzie jednak uznałam, że nie mogę wrócić do pracy na etat. Teraz wiem, że się myliłam, bo znam wiele matek dzieci niepełnosprawnych pracujących na etatach i wiem, że sobie dobrze radzą. Z drugiej strony byłam maksymalnie zdeterminowana – zależało mi na rodzinie,  przyszłości moich dzieci, co bardzo mnie dopingowało. Sam pomysł na biznes też miał związek z Frankiem. W ciąży z nim miałam poważne problemy z kręgosłupem, biodrami i by sobie ulżyć, sprowadziłam dla siebie ze Stanów Zjednoczonych specjalną poduszkę ciążową. Uznałam, że skoro nie ma takich produktów na polskim rynku, warto wypełnić tę niszę. I tak się zaczęło, od poduszki ciążowej – Kojec i poduszki do karmienia – Fasolki. Oba te produkty do dziś mamy w ofercie i oba znakomicie się sprzedają.

Firma była też dla Pani formą terapii w pierwszym, najtrudniejszym etapie życia Franka, gdy komplikacji było najwięcej i poczucie bezradności największe?

Pamiętam, jak siedziałam zamknięta w gabinecie, maksymalnie skoncentrowana na pracy, a w pokoju obok był Franek z dziadkami. Praca była mi potrzebna jak tlen, nie mogłam cały czas siedzieć przy nim i się zamartwiać, potrzebowałam odskoczni. Co nie znaczy, że poświęcałam mu mało czasu – rodzice przecież przychodzili do nas tylko na kilka godzin dziennie!

Co Panią trzymało "w pionie"?

Franek mnie trzymał! Z tyłu głowy miałam też myśli o finansach rodziny, swojej pracy, karierze zawodowej. Codziennie wiele godzin poświęcałam Frankowi, ale gdy był czas na pracę, byłam maksymalnie zorganizowana. Tak zresztą jest do dziś. Przez jakiś czas firma miała biuro na zewnątrz, gdzie dojeżdżałam, ale ten model się nie sprawdził i powróciłam do zarządzania z gabinetu we własnym domu. Paradoksalnie, uważam, że poświęcam relatywnie mało czasu na pracę, ale staram się być maksymalnie efektywna. Jestem typem "zadaniowca".   Siadam i robię,  nie lubię niczego odkładać na później, a poza tym chcę to mieć jak najszybciej "z głowy". Zawsze byłam zdyscyplinowana. Praca w domu niczego nie zmieniła, wręcz nauczyła mnie jeszcze lepszej organizacji pracy.

Mimo to pierwsze lata w firmie były ciężkie.

Trudne były pierwsze dwa lata. Wspierał mnie mąż, rodzina, mieliśmy trochę oszczędności. I… jak zapłaciłam pierwszy podatek dochodowy, z radości otworzyłam butelkę szampana.

A nie było myśli – wracam do pracy na etat?!

Wiele razy przychodziło mi to do głowy, ale nie odważyłam się wysłać CV. Coś mnie jednak trzymało przy Motherhood. To były czasy, kiedy w poniedziałek kupowałam "Gazetę Wyborczą" z ogłoszeniami o pracę, kładłam ją na stole, ale ostatecznego telefonu nigdy  nie wykonałam. Może trudno było mi się przyznać, że po roku będę musiała porzucić firmę, bo poniosłam porażkę?! Bardzo tego nie lubię! Pomocne w tamtym czasie były też rozmowy z mężem, zawsze służył mi wsparciem i poradą.

Przez długie lata zajmowała się Pani marketingiem i public relations. Nie łatwiej było 10 lat temu otworzyć w Warszawie agencję PR -ową? Dlaczego uparła się Pani na produkcję, a nie na usługi?

Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć. Bardzo chciałam mieć coś swojego, konkretny produkt. Nie chciałam tylko pracować na zlecenie dla kogoś.

Produkcja akcesoriów dla kobiet w ciąży i dzieci, to odważna decyzja w przypadku kogoś, kto nie miał pojęcia o szyciu, kupnie materiałów, wykończeniu itd.

Absolutnie nic nie wiedziałam o tej branży, o niciach, materiałach, ściegach. Za większość materiałów mocno przepłacałam. Nie rozróżniałam overlocka od interlocka. Musiałam się wszystkiego nauczyć, ale nie było to aż tak trudne. Zanim wyprodukowałam pierwszy towar, rozrywałam poduszki, by dowiedzieć się, co mają w środku. Wierzyłam, że mam dobry pomysł na biznes i … może dobrze, że wtedy nie wiedziałam, jak złożonym procesem jest prowadzenie biznesu produkcyjnego i jak wiele czynników decyduje o jego sukcesie. Startowałam z 50 tys. zł, co wydawało mi się ogromną sumą i jednocześnie byłam przerażona, co zrobię, jeśli wydam pieniądze, a biznes się nie powiedzie.

Po latach, kiedy na spotkaniach biznesowych kładła Pani na stole wizytówkę Warner Bros, która otwierała wszystkie drzwi, trudno było startować jako Justyna Garstecka?

Rzeczywiście, to było bardzo trudne i trzeba było wykonać ogromną pracę. Pracując w Warner Bros mogłam wysłać maile do największych firm na świecie i zawsze otrzymywałam jakąś odpowiedź. W Motherhood musiałam mozolnie wypracowywać własną markę. I…jak mnie nie chcieli drzwiami, wracałam oknem. Dzwoniłam do skutku. W tamtym czasie wszystko postawiłam na Motherhood, nie miałam planu awaryjnego.

Ale produkcję otworzyła Pani… na Podkarpaciu.

Tak, w garażu (śmiech). Moi rodzice pochodzą z Wólki Pełkińskiej, która leży tuż za Jarosławiem. Wiele lat temu jako młodzi ludzie wyjechali z Podkarpacia i osiedli na stałe w Warszawie. Ale w Wólce zbudowali dom, na działce, gdzie stała stara mleczarnia, i tutaj spędzaliśmy wszystkie wakacje. Gdy startowałam z firmą, było oczywiste, że siedziba zakładu produkcyjnego będzie właśnie w Wólce. Od początku dyrektorem w zakładzie produkcyjnym została moja kuzynka, Marzena Ryszawa, i do dziś jest moją prawą ręką. W okolicach Jarosławia nie było też problemu ze znalezieniem krawcowych, bo kiedyś były tu duże zakłady włókiennicze. Kilka lat temu firma na tyle się rozrosła, że z Wólki Pełkińskiej przenieśliśmy się na przedmieścia Jarosławia. 

Nie bała się Pani prowadzić firmy na odległość?

Nie, znów się nie bałam ( śmiech). Na co dzień ja jestem w Warszawie, gdzie zajmuję się częścią sprzedażową,  negocjacjami, księgowością i wymyślaniem produktów. W zakładzie produkcyjnym na Podkarpaciu bywam, gdy jest to naprawdę konieczne. Mam tu świetną załogę, której ufam. Zatrudniam 30 osób, same kobiety, i dajemy sobie radę.

Pamięta Pani jeszcze start firmy?

Tego się nie zapomina. Miałam jedną krawcową, panią Anię, która była na miesięcznym kontrakcie, w trakcie którego uszyła wielki zapas poduszek.  Potem chodziłam z nimi od sklepu do sklepu i zachęcałam, by wprowadzić je do sprzedaży. Dopiero po kilku miesiącach udało  mi się je wszystkie sprzedać i zdobyć pierwszych odbiorców. Pamiętam też, jak w sklepie internetowym było jedno zamówienie dziennie i to był powód do radości, a gdy były trzy zamówienia, wręcz szalałyśmy ze szczęścia.

Po kilku miesiącach do produkcji weszły też flanelki i otulaczki. Do dziś jednak Kojec jest największym sukcesem firmy. W międzyczasie pojawiło się wielu naśladowców, którzy próbowali skopiować  poduszkę, ale nasza jest ciągle liderem na rynku. Niekiedy żartuję, że wśród producentów akcesoriów dla kobiet w ciąży  i dzieci chciałabym mieć jakość "volkswagena". Nie marzę, by być "mercedesem" czy "porsche", ale chcę być marką, której produkty przez długie lata będą ładne, aktualne, trwałe, bezpieczne i w przystępnej cenie.

Co było przełomem w rozwoju firmy?

Wejście z produktami do sieci sprzedaży Smyk. Ale to też była zabawna historia. Smyk na próbę wziął kilkanaście sztuk naszych wyrobów i okazało się, że produkty szybko się sprzedały. Nigdy nie zapomnę, jak przedstawicielka Smyka mnie pytała: "Pani Justyno, ale Pani tego sama nie wykupiła, prawda?!" Oczywiście, że nie wykupiłam, towar się spodobał i od tej pory nie mamy problemu z kontrahentami. Wtedy też dostaliśmy pierwsze zamówienie ze Smyka, na kwotę 24 tys. zł. 10 lat temu to była dla mnie niewyobrażalna suma, szczęście absolutne. W kolejnych latach ta sprzedaż cały czas rosła. Tylko raz w historii firmy zanotowaliśmy spadek sprzedaży, co było naszą winą. Zbyt długo przetrzymaliśmy starą kolekcję i za późno weszliśmy z nową ofertą. Dość szybko, bo już w 2, 3 roku działalności pojawiły się także zamówienia na nasze produkty z Czech i Niemiec. 

Jak w tej chwili wyglądają proporcje w sprzedaży produktów?

Na eksport idzie około 20-25 proc. produkcji, ok. 10 proc. sprzedajemy w naszym sklepie internetowym, reszta trafia na rynek polski. W ofercie mamy nieco ponad 50 produktów.

Te proporcje wkrótce mogą się zmienić?

Tak, i to bardzo. Po roku negocjacji, pod koniec kwietnia weszliśmy do sprzedaży sieciowej na Węgrzech. Tak dużego eksportu nie mieliśmy jeszcze nigdy, tym bardziej, że partner zamówił około 20 produktów z naszego asortymentu. Ten kontrakt to kolejny, duży krok w rozwoju firmy, ale nie chcę zapeszać, bo to bardzo świeży temat.

Dzięki takim m.in. chwilom, jest Pani absolutnie pewna, że wolałaby już nie wracać do pracy na etat?

Tak, to co się udało w Motherhood, jest wspaniałe i jestem z tego dumna. Oczywiście, muszę pracować, ale mam bardzo komfortowe warunki. Mam też dużą potrzebę stanowienia sama o sobie i cieszę się, że mogę iść tą ścieżką.

Choć odpowiedzialność wynikająca z zatrudniania ludzi bywa przytłaczająca?

Bardzo. Pamiętam, jak kilka lat temu uczestniczyłam w spotkaniu firm, gdzie byłam jednym z najmniejszych przedsiębiorców, i pamiętam, jak przedstawiciele dużych firm patrzyli na mnie i mówili: "Jak my tęsknimy do czasów, gdy mieliśmy taki właśnie biznes, opierający się na kilkunastu, kilkudziesięciu pracownikach". Może też dlatego, nie mam w marzeniach firmy zatrudniającej 100 osób. Przy biznesie wielkości Motherhood mam czas na życie i trójkę dzieci. Mam też dużą satysfakcję zawodową i finansową.

Dla mnie to uczciwe i naturalne, że pieniądze, jakie zarabiają przedsiębiorcy, są wynagrodzeniem ryzyka, jakie podejmują. Tym bardziej, że naprawdę jest to trudna i stresująca sztuka. Kilku moich znajomych, zdolnych, dobrze wykształconych, podejmowało wyzwanie własnego  biznesu i, niestety, musieli wracać do pracy na etat w korporacji.

Tym bardziej była Pani zaskoczona, gdy zwyciężyła w ogólnopolskim konkursie "Sukces pisany szminką"?

To było wspaniałe uczucie. Wszechogarniająca duma, radość i energia tym większa, że otrzymałam wtedy także Nagrodę Publiczności. Niedawno przypomniałam sobie tamte emocje, bo tę samą nagrodę otrzymała mama jednego z kolegów moich synów, a ja byłam obecna na gali. Po tamtej nagrodzie nawiązałam też kontakty z zagranicznymi kontrahentami, czyli ona miała bardzo wymierne skutki. Tamto szczęście porównuję niekiedy do radości, jaka się maluje na twarzy Franka, gdy jeździ konno. Obezwładniające uczucie absolutnego szczęścia!

Z tego wynika, że kobiety w biznesie radzą sobie.

Postrzegam się raczej w kategorii człowieka. I nie uważam, że kobiety coś ogranicza, choć to ostatnio często przywoływany temat. Uważam, że ludzie zazwyczaj sami się ograniczają. Czasami lubimy sobie nasze porażki zracjonalizować, lepiej się wtedy czujemy.  Znam wiele kobiet, które mają własne firmy i świetnie sobie radzą, ale i nie mniej mężczyzn, którzy świetnie odnajdują się w biznesie.

Na dziś Motherhood spełnia Pani ambicje?

Tak, ale co ważniejsze, wydaje mi się, że życie mnie mile zaskakuje. Tak! Kazik ma już 14 lat i jest super. Franek ma 10 lat i – mimo swojej niepełnosprawności –  jest dzieckiem, które w swoim rozwoju przekroczyło nasze najśmielsze marzenia. Biega, mówi i mimo swego opóźnienia rozwojowego, jest tak inteligentny, wspaniały i dowcipny, że nieustannie mnie zachwyca. Jest też bardzo dobrze rozwinięty społecznie. Jest jeszcze Janek, który ma 8 lat. Wspaniały chłopiec, niezwykle związany z Frankiem. Pamiętam, kiedy rodziłam Janka: choć wydawało mi się, że nie jestem spięta, to jednak byłam sparaliżowana strachem. Tak bardzo, że w trakcie porodu na chwilę zdrętwiało mi całe ciało. Gdy okazało się, że Janek jest zdrowy, lewitowałam ze szczęścia i wdzięczności. Janek jest nadzwyczaj radosny i ciekawy świata. Z każdego zdarzenia czerpie siłę i doświadczenie, coś nieprawdopodobnego, gdy to obserwuję. Kiedyś na rowerze wjechał w pokrzywy, bardzo się poparzył, zaczął narzekać: „Mamo, mamo, te pokrzywy strasznie pieką!” Po chwili dodał: „Ale mnie też napędzają!”. I pędził dalej! Jestem pewna, że to, co wydaje się naszym największym przekleństwem, może być źródłem naszej mocy.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy