Ponad 600 lat historii, widok na Beskid Niski taki, że dech w piersiach zapiera i… ta rezygnacja snująca się po okolicznych domostwach. Nie ma przemysłu, PGR-y upadły, rolnictwo nieopłacalne, turystyka raczkująca. Taka zdaje się Daliowa dziś. Ale jutro może przynieść wsi i okolicy prawdziwą przemianę. W samym centrum Daliowej, w cieniu zabytkowej cerkwi greckokatolickiej pw. św. Paraskewy, rosną w górę trzy budynki Fundacji Pomosty Karpat. Ktoś powie, fanaberia. Bzdura, odpowie każdy, kto zna Marka Kubina, lekarza – naukowca, niezależnego wydawcę i działacza solidarnościowej opozycji, od którego historia tego miejsca się zaczęła. Z długą, białą brodą niczym św. Mikołaj, od kwietnia 2016 roku uwija się w Daliowej jak w ukropie. Na budowie piętnastu chłopa, a czas goni. W majowy weekend 2017 roku już tak z "przytupem" startuje biznesowo – rolniczo – przetwórczo-turystyczny projekt, który na lepsze ma odmienić życie okolicznych mieszkańców.
Marek Kubin, urodzony społecznik, prezes fundacji, niepoprawny optymista, ma plan działania rozrysowany w głowie na kilkanaście lat do przodu. Anna Kochman, warszawianka, która kilka lat temu osiadła w nieodległej od Daliowej Iwli. Skarbnik fundacji całym sercem zaangażowana w Pomosty Karpat. Jest "prawa ręka" Marka, bo to właściwie ona pomogła mu znaleźć ziemię w Daliowej.
– Zaskoczył mnie rozmachem i szybkością działania – śmieje się Anna i zastanawia, czy rzeczywiście o zaskoczeniu może być mowa, bo Marka zna od dawna i rzeczywiście, słynie on z konsekwencji w realizacji marzeń i celów. Do tego jest niepokorny, zadziorny, ale nie można go nie lubić.
Marek, jeszcze w latach 60. i 70. XX wieku przyjeżdżał w Beskidy i często tu wracał.
– Wolność mam we krwi – mówi ze śmiechem. W latach 70. i 80. XX wieku uczestnik opozycji demokratycznej, współzałożyciel NZS, absolwent Akademii Medycznej w Warszawie, reporter prasy „Solidarności”, niezależny wydawca, internowany, wielokrotnie aresztowany, skazany, objęty amnestią i w rezultacie zrehabilitowany.
– W PRL-u chcieli mnie zmusić do emigracji, a ja się zaparłem i postanowiłem, że `prędzej „oni” poproszą o azyl w Moskwie, niż ja wyjadę z mojego kraju, z którego tak mnie wypędzają – wspomina Marek.
Gdy w Polsce rozpoczął się okres zmian, upadał PRL i nadszedł rok 1989, uznał, że pora ruszyć w świat, ale na własnych warunkach. Sprzedał ”malucha”, kupił bilet do Stanów Zjednoczonych i kolejne 20 lat przepracował w amerykańskich laboratoriach. Ale zawsze wiedział, że do Polski wróci.
Trafił na Uniwersytet Pensylwanii, gdzie pracował naukowo, na wiele lat związał się z firmą biotechnologiczną, gdzie badania koncentrowały się wokół molekularnej biologii oraz immunologii. Od 2006 skupił się na współpracy z organizacjami pozarządowymi w USA, Afryce i Ameryce Łacińskiej.
Amerykańskie doświadczenia na polskiej prowincji
– Przez ponad dwie dekady, jakie spędziłem w USA, dostrzegłem i zrozumiałem, jaka siła tkwi w małych, ale dobrze zorganizowanych, świadomych społecznościach lokalnych – mówi. Popularnym hasłem było tam „myśl globalnie, działaj lokalnie”. – Mieszkając na niewielkiej wyspie koło Seattle nie mogłem się nadziwić, jak to możliwie, że w około 20 tys. społeczności jest ponad 200 organizacji pozarządowych. W gminie Jaśliska są dwie. Wtedy zrozumiałem, że tego między innymi w Polsce brakuje: pracy u podstaw, konsekwencji i współdziałania. W USA ludzie już dawno zrozumieli, że ich los w dużym stopniu leży w ich rękach. Nie będąc zjednoczonymi wokół cennych dla siebie wartości, pozwolą na to, by globalne korporacje i „klasa polityczna” bezwzględnie realizowały własne interesy, niekoniecznie idące w parze z interesem społecznym.
Marek Kubin. Fot. Tadeusz Poźniak
– W domu rodzinnym pomoc innym wydawała się oczywistością. Mama była lekarzem, tata socjologiem. Oboje powstańcy warszawscy, więźniowie polityczni, działacze społeczni. Ja sam sens życia od zawsze widzę w pracy na rzecz drugiego człowieka, w budowaniu lokalnej tożsamości – tłumaczy Marek. M.in. dlatego już dobrych kilka lat temu zdecydował, że czas wracać do Polski, gdzie można byłoby wykorzystać to, czego nauczył się w Stanach. Od ponad 10 lat szukał ziemi, która byłaby dla niego polskim przystankiem.
W poszukiwaniach pomagała mu Anna, warszawianka, absolwentka Wydziału Architektury Wnętrz na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, z Beskidem Niskim związana od ponad 30 lat, kiedy to wraz ze swoją drużyną harcerską 80 WDH organizowała w tym regionie obozy stacjonarne i wędrowne. W latach 80. i 90. XX wieku brała udział w inwentaryzacji i renowacji beskidzkich cerkwi.
– Wtedy nawet nie marzyłam, że kiedykolwiek tutaj osiądę na stałe, ale zawsze mnie ciągnęło w te strony – mówi. – Długie lata mieszkałam w bezpośrednim sąsiedztwie Puszczy Chojnowskiej, między Tarczynem a Piasecznem, wychowywałam dzieci, zajmowałam się domem, pracą, przygotowywałam projekty wnętrz prywatnych i komercyjnych, projektowałam meble. Ale… 3 lata temu moi przyjaciele z Warszawy, którzy jakiś czas temu zamieszkali w Iwli, zaczęli mnie kusić, że we wsi jest domek na górce do kupienia. Przyjechałam, zobaczyłam, zachwyciłam się, ale właścicielka uznała, że mi go nie sprzeda, bo dom obiecała lekarce z Iwonicza. Tamta pani wycofała się jednak z transakcji, a ja szczęśliwie osiadłam w Iwli na stałe.
15 hektarów szczęścia w Beskidzie Niskim
Jak to w życiu bywa, o lokalizacji Fundacji zdecydował szczęśliwy przypadek. Oglądając ziemię w Wisłoku, z paniami, które przyjechały aż ze Szczecina, Anna czuła się w obowiązku spędzić z nimi cały dzień, tym bardziej, że do transakcji nie doszło. Wracając do domu była już tak zmęczona, że na nocleg zatrzymała się w Jaśliskach, choć to tylko ok. 20 kilometrów od jej domu w Iwli.
W kuchni Gościńca Jaśliska spotkała kobietę, która przed laty, tak jak ona, mieszkała na ulicy Koszykowej w Warszawie. Szybko okazało się, że jej mąż ma do sprzedania ziemię w Daliowej. I tak pojawiło się pierwsze 5 hektarów przyszłej Fundacji. Z czasem przybyły kolejne hektary. W styczniu 2016 roku powstała Fundacja Pomosty Karpat, do której zaprosili wielu utalentowanych ludzi, m.in. swoich przyjaciół z Warszawy, ale nie zapomnieli też o miejscowych, bo to oni są najważniejsi w tym przedsięwzięciu i stanowią większość współpracowników.
Anna Kochman. Fot. Tadeusz Poźniak
– Wspólnie z Markiem zastanawialiśmy się wielokrotnie, skąd w nas ten imperatyw pracy na rzecz innych ludzi – opowiada Anna. – Dlaczego chcemy od życia czegoś więcej, niż tylko szczęścia dla siebie i naszych rodzin?! I… doszliśmy do wniosku, że tak jak nasi dziadkowie służyli ludziom i Polsce, my chcemy podobnie. Wspólnym mianownikiem w naszych rodzinach jest uczestnictwo w Powstaniu Warszawskim. Już wtedy wielu warszawiaków zrezygnowało z młodości, talentów, światowego życia, świetnie zapowiadających się karier i wybrało walkę o honor i wolność.
Dziś ważna jest walka o jednostkę, obywatela w kontekście społeczności lokalnej, w kontekście działania na rzecz wspólnego dobra. Nieustannie musimy powtarzać, że nie można się bać urzędów i lokalnych władz, które zostały wybrane, aby służyć. To taka smutna pozostałość po PRL-u i prywatyzacji z początku lat 90. XX wieku, kiedy PGR-y w okolicznych wsiach zostały sprzedane za śmieszne pieniądze. Kupiło je kilka osób, które dziś mają setki hektarów cennej ziemi, a większość miejscowej ludności klepie biedę i niekoniecznie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. To przerażające, jak wiele osób zostało społecznie wykluczonych i jak nieskutecznie próbuje się im pomóc. Jak wielu ludzi wyjechało poza region i z kraju.
– Dlatego konieczna jest zmiana mentalności. Praca i walka – dorzuca Marek. – Powstanie Fundacji było czymś naturalnym, oczywistym.
Od kwietnia 2016 r. Marek na stałe jest w Daliowej. Fundacyjna ziemia ciągnie się od drogi w centrum wsi, tuż przy drewnianej cerkwi pw. św. Paraskewy, aż po Trakt Węgierski. Wystarczy wdrapać się kilkaset metrów na wzgórze, a widać drewniany spichlerz – królestwo Marka. Tutaj z każdego okna ma widok taki, że pocztówkowe zdjęcia zdają się brzydkie. W niewielkiej drewnianej chatce urządził, zgodnie z projektem Anny, piękny salon z kuchnią, łazienką, sypialnią na antresoli. Ma tu wszystko, a co najważniejsze, tylko kilka minut drogi dzieli go od powstających budynków Fundacji.
W Daliowej najbliżsi sąsiedzi żartują, że z warszawiakami da się wytrzymać, choć zaskoczenie, gdy rok temu pojawili się we wsi, było duże. Ludzie zaglądali, zastanawiali się, co mogło skłonić ludzi z daleka do zainwestowania w lokalną społeczność, ale powoli, z każdym tygodniem chętniej zaczęli współpracować i dostrzegać, że intencje są dobre. Od kilku miesięcy teren Fundacji jest największą inwestycją we wsi, na budowie pracuje w porywach do 15 cieśli, elektryków i hydraulików z okolicy. Co niektórzy w Daliowej jeszcze patrzą z daleka i podejrzliwie, ale kolejne miesiące powinny rozwiać obawy.
Jak z pięknego Beskidu uczynić dostatnią krainę?!
W ramach zabudowań Fundacji remontowane i budowane są: łemkowska chyża, stodoła i budynek, w którym powstanie Inkubator Przetwórczości.
Chyża, gdzie powstanie restauracja. Fot, Tadeusz Poźniak
– Tworząc Fundację chcemy pomóc przywrócić tutejszym terenom Beskidu Niskiego dawną świetność. Zależy nam, by robiąc to, co kochamy, zarabiać na godziwe życie i tworzyć miejsca dobrej pracy dla sąsiadów. Chcemy pokazać, że wykorzystując zastany potencjał we współpracy z lokalną społecznością, można przywrócić temu regionowi dawny blask – mówią Anna i Marek. – Uświadamiamy, że korzystając z dobrodziejstw Beskidu Niskiego, można życie tutejszych mieszkańców uczynić lepszym, bardziej dostatnim. Tłumaczymy, że warto uprawiać ziemię, tylko zbiory trzeba inaczej wykorzystywać, przetwarzać i sprzedawać. To nieprawdopodobne, ale lokalnie właściwie niemożliwe jest kupienie tutejszych serów, przetworów, owoców, warzyw, bo prawie wszyscy zaopatrują się w pobliskim supermarkecie.
Działalność FPK ma wspomagać ruchy oddolne, zachowanie lokalnej tradycji i kultury w wielu jej postaciach, promować zdrowy styl życia poprzez propagowanie zrównoważonego rozwoju regionu, szczególnie w odniesieniu do rolnictwa, ze szczególnym naciskiem na jego ekologiczny charakter, promowanie turystyki, ochronę środowiska, organizowanie szkoleń i warsztatów.
W starej, ponad 100-letniej łemkowskiej chyży powstaje restauracja, a na poddaszu pokoje gościnne. Z nadzieją, że powitają pierwszych gości już w weekend majowy i zachwycą kuchnią ekologiczną, łemkowskimi i innymi przysmakami, miejscowymi delikatesami. Wszystko od lokalnych producentów, świeże, naturalne, zdrowe. W chyży będzie też można kupić lokalne sery, suszone zioła, przetwory, miody, nawet wyroby rękodzielników, bo tych w okolicy jest wielu.
– Przy restauracji chcielibyśmy też stworzyć dobrą informację turystyczną. Aktualną bazę pokojów do wynajęcia, z opisem standardu oferty – wylicza Anna. – Planów związanych z tym miejscem jest wiele. Za chyżą powstaje piękny taras, który w przyszłości być może będzie sceną dla trup teatralnych, które chciałyby w Daliowej wystąpić. Na wzgórzu ustawi się leżaki, rozłoży koce i tak wspaniałe klimaty zapowiadają się wokół chyży. Do pracy w restauracji Fundacja chce zatrudniać miejscowych bezrobotnych, najchętniej z powstającego z inicjatywy FPK Centrum Integracji Społecznej, czyli tych, którzy w ostatnich dekadach byli wykluczeni społecznie, a dziś mają już 30, 40 lat. To oni są najczęściej beneficjentami opieki społecznej, bo tak na poważnie, nikt do końca nie zajmuje się biednymi ludźmi.
– Chcemy tworzyć pomost dla samych mieszkańców. Już mamy pytania od lokalnych seniorów, czy mogłyby się tutaj odbywać ich spotkania. I Klub Seniora już wystartował. Czekamy też na kolejne pomysły i grupy – mówi Marek.
Wiejski Inkubator Przetwórczości na start
W dużej, drewnianej stodole odbyły się już 11 Listopada śpiewanki patriotyczne, wspólne kolędowanie, gdy w największe, styczniowe mrozy w stodole zgromadziło się ponad 100 osób (prawie cała wieś). Była nawet zabawa sylwestrowa, bo sąsiedzi zagadnęli Marka, czy mogliby zorganizować zabawę w budynku, a on nie miał nic przeciwko. W przyszłości będzie tutaj składowisko dla części plonów, jakie uda się zebrać z pola, a w drugiej części budowli – miejsce na szkolenia i warsztaty.
Inkubator Przedsiębiorczości już powstaje. Fot. Tadeusz Pożniak
W trzecim budynku ma ożyć Inkubator Przetwórczości. To tutaj przetwarzane byłyby grzyby, owoce, warzywa, stanęłaby przenośna suszarnia, a nawet młynek do zbóż. W przyszłości w nawiązaniu do inkubatora powstałby także sklep internetowy z produktami od miejscowych wytwórców skupionych wokół Fundacji.
– Najbliższy młyn do ekologicznego mielenia gryki jest w Świętokrzyskiem – mówi prezes Fundacji. – To pokazuje, jak duża jest nisza na tego typu usługi. Gryka zebrana z pola daje niewielki zarobek, ale przetworzona na kaszę/płatki, a jeszcze lepiej, na ekologiczną mąkę i jej przetwory, pomnaża zyski. Takiego właśnie myślenia i działania chcemy uczyć naszych sąsiadów i wierzymy, że można odmienić los tutejszych ludzi. Wracając do tradycji regionu i nie naruszając czystości okolic. A wracając też wspomnieniami do tej niewielkiej wyspy koło Seattle, gdzie było ponad 200 organizacji pozarządowych. W Daliowej to też jest możliwe, tylko ludzie ciągle nie mają świadomości, że mogą coś zmieniać, że mają na coś wpływ. A jednocześnie przy najmniejszej okazji widać jak szybko się uczą, jak są chętni, zaangażowani i gdyby, jeszcze nauczyli się działać wspólnie, byłoby wspaniale.
W okresie międzywojennym w Polsce kwitła spółdzielczość wiejska i miejska, dlatego w Fundacji nieustannie powtarzają, jak ważna jest ekonomia społeczna. A gdy pokona się wewnętrzne antagonizmy, sąsiedzkie skłócenia, pobudzi ducha wspólnej pracy, efekty są zachwycające.
– Miejscowi coraz częściej przychodzą do nas z konkretną ofertą. Ktoś zaproponował, że może robić świetne produkty z ciasta i pierogi. Inny mieszkaniec – przetwory z pomidorów, w których się specjalizuje. Pszczelarze są chętni dostarczać miody i wyroby pszczelarskie – wylicza Anna. – Już są pomysły, by Fundacja jak najszybciej kupiła samochód, którym lokalne, oznakowane produkty byłyby raz w tygodniu, w piątek wożone na śniadaniowe targi do Krakowa, Katowic albo Warszawy. Chcemy współpracować z Uniwersytetem Ekologicznego Rolnictwa w Grzybowie k. Sochaczewa, skąd studenci wysyłani są na praktyki i których chętnie gościlibyśmy w Daliowej.
Marek, jak na naukowca przystało, już ma w planach szklarnię – laboratorium, gdzie chce sadzić warzywa, zboża i eksperymentować, które z roślin najlepiej nadają się do uprawy w okolicach Daliowej. Tak jak robił to nad Pacyfikiem. Tym bardziej, że gospodarstwo, jakie w ramach Fundacji tworzy, ma być nie tylko ekologiczne, ale i samowystarczalne. W planach jest więc farma fotowoltaiczna, wiatrak, własne ujęcie wody oraz ekologiczna oczyszczalnia ścieków.
W stodole pierwsze imprezy już się odbyły. Fot. Tadeusz Poźniak
I choć entuzjazmu im nie brakuje, w ostatnim roku już zderzyli się z Lokalną Strategią Rozwoju opracowywaną przez Lokalną Grupę Działania "Kraina Nafty", która na lata 2014 – 2020 pozyskuje unijne pieniądze na rozwój lokalnych inicjatyw. Fundacja Pomosty Karpat zabiegała o dofinansowania na Inkubator Przetwórczości. Niestety, ten nie został wpisany do Lokalnej Strategii Rozwoju. W "Krainie Nafty" stwierdzono, że z ich badań wynika, iż nie jest to potrzebne, ale badań do dziś nikt nie chce ujawnić.
– Będziemy się odwoływać, rozmawiać, argumentować, bo w Polsce to już działa, choć doświadczeń jest mało, a w zachodniej Europie mają świetne wyniki. Nie zamierzamy się poddać – mówi Marek. – Drobnymi kroczkami będziemy się starali uruchomić Inkubator za pieniądze z innych źródeł, wypracowane przez Fundację, które zainwestujemy w zakup kolejnych sprzętów. Jesteśmy przekonani, że to dobry i pożyteczny pomysł, który zaktywizuje lokalnych rolników do uprawy ziemi i do własnego przetwórstwa. Zostajemy w Daliowej na dobre.