O Kapeli Kurasie z podkarpackiej Lubziny powstały już cztery prace magisterskie, dziesiątki artykułów oraz audycji radiowych i telewizyjnych. Ale nikt nie wspominał, że słynni na całą Polskę ludowi muzykanci to potomkowie hrabiego Karola Pawła Łosia. I sami Kurasie niewiele o tym wiedzieli. Dopiero, wydana niedawno z okazji jubileuszu 65-lecia zespołu monografia, ujawnia niezwykłą historię. – Już wiemy, skąd babcia Albinka taka utalentowana i mądra jest – mówią prawnuki.
Zbigniew Wodecki nazwał ją wybitną ludową skrzypaczką. Witek Broda – królową skrzypiec. Albina Kuraś jeszcze przed wojną grywała wraz z kapelą swojego ojca Władysława Kamińskiego. Dziś najbardziej dumna jest z tego, że w Rodzinnej Kapeli Kurasie gra już piąte pokolenie – jej prawnuki. Kiedy Natalka, Justynka, Ola, Mateusz i Marcin zaczynają skoczną „Tramelkę” i ona chwyta za smyczek. I nikt by nie powiedział, że 27 kwietnia skończyła 91 lat.
– Kiedy zaczynam grać, wtedy energia przychodzi – śmieje się Albina Kuraś. – Lata się nie liczą. Kiedyś dziennikarka z radia zapytała mnie, co ja robię, że na scenie taką energię mam. A to muzyka tak działa. Ręce, nogi same chodzą. Mogę grać i całą noc, i nic mi nie przeszkadza.
Ojciec to był wielki muzyk
Kiedy to się zaczęło? Władysław Kamiński wcześnie zauważył, że jego młodsza córka Albina, bardzo rytmicznie podryguje do muzyki i rytm na stole paluszkami wybija. – Może 10 lat miałam, jak zaczęłam próbować na instrumentach – wspomina ona. – Inni chodzili do ojca uczyć się grać, ja się przysłuchiwałam i też ćwiczyłam. Ciekawiło mnie to. Przed wojna już grałam na perkusji, uczyłam się na skrzypcach. A jak wybuchła wojna, miałam 14 lat. Będzie ponad 70 lat muzykowania. I zaraz dodaje: – Ojciec to był wielki muzyk.
Władysław Kamiński grał od dziecka. Potrafił na skrzypcach, trąbce, klarnecie, kontrabasie. Był samoukiem. Muzykiem zostać musiał, bo wszystko w nim grało. I choć ojciec, leśniczy z Woli Dębickiej, kierował go na szewca, to w końcu postawił na swoim. U szewca, owszem, terminował, ale już jako 16-latek wstąpił do straży pożarnej w Dębicy, przy której działała orkiestra, a więc i talent Kamińskiego miał szansę się objawić. To w tamtym czasie nauczył się nut. A kiedy wybuchła I wojna światowa, jako żołnierz C.K .Armii, zasilił szeregi… orkiestry wojskowej i, jak opowiadał po latach podczas długich, zimowych wieczorów, miał nawet okazję zagrać przed cesarzem Austro-Węgier Franciszkiem Józefem I. Pod koniec wojny, dowódcy jednak i grajków na linię frontu posyłali. Kamiński został ranny, trafił do szpitala i zbiegł. A kiedy tylko Polska odzyskała niepodległość, założył swoją pierwszą kapelę. Wkrótce ożenił się z Zofią i razem zamieszkali w Brzezówce niedaleko Ropczyc. Tuż obok Lubziny, w której dziś swój matecznik ma Kapela Kurasie.
Albina już przed wojną chodziła po weselach grać z ojcem i jego kapelą. Było to niezwykłe, bo muzykujących kobiet wówczas spotykało się niewiele. Ale Kamiński sam zakochany w muzyce, wiedział, że i córki pasję trzeba wspierać. Zapraszano ich ciągle, przekładano wesela „pod wolny termin kapeli”, bo grać potrafili jak mało kto. Ze słuchu, każdą melodię i przyśpiewkę. A grajek z Brzezówki śmiał się, że parami, które pożenił, można by miasto zasiedlić.
Sławna kapela
Prawdziwa sława do Kapeli Kamińskiego przyszła jednak dopiero po II wojnie światowej. – Wciąż jeździliśmy po festiwalach, eliminacjach, dożynkach – wspomina Albina Kuraś. – Te tańce, przyśpiewki nasze wszystkie odpisywali, utrwalali. Nasza kapela była chyba pierwszą w Rzeszowie, która przypominała dawną muzykę.
Jeździli po całym kraju. Kapela Kamińskiego trzy razy prowadziła dożynki centralne w Warszawie. Najlepiej pani Albina pamięta te w 1958 roku. Była w ciąży i mąż, Karol Kuraś, nie chciał się zgodzić na wyjazd. Ale w końcu się ugiął. On też rozumiał, czym dla niej jest muzykowanie. Szczęśliwie objechała stolicę, zagrała na stadionie, a chłopiec, który potem przyszedł na świat – Henryk, talent po mamie i dziadku odziedziczył.
Z kolei o występie kapeli spod Ropczyc, na dożynkach w 1964 r. pisała „Przyjaciółka”. Zdjęcie grającego ojca i córki znalazło się na okładce popularnego czasopisma. Władysław Kamiński był też częstym gościem na łamach „Chłopskiej Drogi” (redaktor naczelny pisma Mieczysław Róg-Świostek także zaglądał do domu artysty z Rzeszowszczyzny). Otrzymał prestiżową Nagrodę Artystyczną im. Jana Pocka za wybitną twórczość muzyczną i rzeźbiarską, i tu dodać trzeba, że zajmował się również rzeźbą ludową. – Ojciec był lubiany – mówi pani Albina. – Co u mnie na ogrodzie było imprez. Przyjeżdżali z Warszawy. A my wystawialiśmy dla gości dawne obrzędy – zaślubiny, dożynki. Ludzi przychodziło pełno.
Zarówno zespół pod przewodnictwem Władysława, jak i Albiny wygrywał konkursy i festiwale, otrzymywał nagrody, wyróżnienia i państwowe medale. Albina Kuraś m.in. w 2005 roku odznaczona została Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a potem otrzymała Srebrny Medal „Zasłużony kulturze Gloria Artis”. W 2013 zespół zdobył Nagrodę im. Oskara Kolberga, a w 2014 na podwórko w Lubzinie zajechała ekipa telewizji TVP Kultura ze Zbigniewem Wodeckim, by przygotować reportaż o tym niezwykłym, muzycznym zjawisku (można go obejrzeć na You Tube: Zbigniew Wodecki – Szlakiem Kolberga, Kurasie). Wyjeżdżali zauroczeni.
– Nauczyłam go trochę – śmieje się Albina Kuraś. – Potem na występ do Ropczyc przyjechał. Obiecał mi i przyjechał. Za darmo zagrał. Na trąbce, na skrzypcach. I zaśpiewał „Oczarowanie”. Kwiaty od niego dostałam. Powiedział, że do takich pięknych ludzi, musiał przyjechać.
Muzyczna sztafeta
Trudno powiedzieć, w którym momencie Albina Kuraś wymarzyła sobie, że rodzinne granie stanie się pokoleniową sztafetą. Swoje dzieci do muzykowania zaczęła wciągać wcześnie. – Brata Heńka trzeba było trochę nakłaniać, bo grać nie chciał. Nie ukończył szkoły muzycznej, ale na każdym instrumencie, jak dziadek Kamiński, zagrać potrafi. Typowy wiejski muzykant – śmieje się Zofia Teresa Mudryk, a seniorka rodu Kurasiów wylicza: – Gra na klarnecie, saksofonie, harmonii, basach, cymbałach.
Zofia Teresa Mudryk od brata była pilniejsza i chętnie uczyła się gry na akordeonie. I ona, i brat zdążyli zagrać z kapelą dziadka Kamińskiego. Siostra Zofii z początku za muzykowanie się nie brała, ale i na nią przyszła pora. – Brakowało nam basisty. Powiedziałam Krysi, że ma się nauczyć i zaczęła grać – zdradza pani Albina. – Potem wzięłam się za wnuczki. Chodziły do szkoły muzycznej. I teraz się cieszę, bo nieraz jak przyjdzie próba to same kobity grają. „Grejcie baby, teroz”, wołam. A dawniej kobiety na weselach i w kapelach rzadko grały.
– Z zazdrości się nauczyłam grać na tym basie. Była komitywa w zespole, jeździli na występy – dorzuca Krystyna Czernia, wspomniana przed chwilą starsza córka. – Już po pierwszej próbie wzięli mnie na występ. Cały czas na babcię patrzyłam, jak nogą tempo wystukuje.
Tomasz Mudryk, syn Zofii Teresy Mudryk, od małego wiedział, że grać musi. A o tym, że będzie to klarnet zdecydował nie kto inny jak Jan Paweł II. – Byliśmy na spotkaniu ludowych kapel z Ojcem Świętym – opowiada Tomasz. – Jeden z muzyków dał mi do potrzymania klarnet, bo zdjęcie chciał zrobić. Podchodzi do mnie Papież i pyta: „Grasz na tej fujarce?”. Ja na to: „To nie fujarka, tylko klarnet”. O on: „Grasz?” – „Tylko trzymam”. Wtedy powiedział mi: „To naucz się na nim grać”. I już wiedziałem, że to będzie mój instrument.
Bogdana Kamińskiego, „adoptowanego” do rodzinnej kapeli, zwerbowali, jak jeszcze był chłopcem. – I przez muzykę poznał żonę – cieszy się pani Albina, patrząc na Teresę, bo o niej mowa. Także należy do kapeli. Śpiewa.
– Do Kurasi przyciągnął mnie Karol Jarosz, jeden z grajków kapeli – wspomina tymczasem pan Bogdan. – Uczyłem się grać w szkole muzycznej. Ale szybko przekonałem się, że szkoła to jedno, a granie w kapeli – drugie. Żeby grać na ludowo, trzeba ćwiczyć, osłuchać się, nauczyć się grać „z ucha”. W szkole muzycznej nie rozwija się wyobraźni, trzeba grać, co jest w nutach. Ludowy grajek wszystko ma w głowie.
– Musi zagrać to, co kto zaśpiewa, inaczej bitka by była – tłumaczy Albina Kuraś. – Raz wzięliśmy grajka na drugie skrzypce, ale poszedł na pierwsze. Weselnicy śpiewają, a ten nie umie zagrać. Chcieli go bić. Dopiero ojciec zawołał: „Czekejcie, ja tu wom zagrom”. I zagrał. Skórę tamtemu ocalił.
Władysław Kamiński umarł w 1979 roku, ale jego muzyka przetrwała. Grają ją dalej w Rodzinnej Kapeli Kurasie jego córka, wnuki i prawnuki oraz zaprzyjaźnieni Bogdan i Teresa. Razem 16 osób.
Kropla błękitnej krwi
Gościnny pokój drewnianego domku w Lubzinie obstawiony jest instrumentami i rzeźbami. Pod ścianą kontrabas, na wersalce skrzypce. Z szafy zerka drewniany bocian i orzeł (dzieła Władysława Kamińskiego), a na komodzie przysiadł Chrystus Frasobliwy – jeszcze ciepły od dłuta Albiny Kuraś, która, jak kiedyś ojciec rzeźbić potrafi. Ona sama usiadła u szczytu stołu. Dzieci, wnuki i przyjaciele z kapeli skupieni wokół. – Babcia rządzi zespołem – zapewniają. I już nie dziwi, że Aleksander Bielenda, regionalista, natykając się kiedyś na taką scenę w tym samym pokoju, wykrzyknął: „Kurasiowa, wy jak ta hrabina siedzicie”. – Nawet nie wiedziałem, jak z tym tytułem trafiłem – wspominał potem. Do Lubziny trafił zaś dlatego, że Zofia Teresa Mudryk, córka pani Albiny i dr hab. Władysław Tabasz pracowali właśnie nad książką o kapeli i potrzebowali wsparcia. Tak powstało dzieło „Raduje się serce, raduje się dusza… dzieje Kapeli Kurasie” (wydane w 2015 roku).
– Nasza rodzina żyje graniem i śpiewaniem. Wciągamy do tego nie tylko tych, z którymi łączą nas więzy krwi, ale też sąsiadów i przyjaciół. 65 lat, a może nawet więcej minęło od czasu, kiedy dziadek zaczął grywać z moją mamą po weselach i zabawach – wspomina pani Zofia. – 2 lata temu postanowiliśmy założyć stowarzyszenie, które będzie podtrzymywało naszą kulturę i muzykę. Równocześnie chcieliśmy, aby ukazała się jakaś publikacja na jubileusz zespołu. Przez kapelę Kamińskiego, a obecnie Kurasiów, przewinęło się wielu muzykantów. Jedni grali całe lata, inni krócej lub wręcz okazjonalnie. Postanowiliśmy zebrać wszystkie nasze materiały, wspomnienia, zdjęcia, pamiątki, dyplomy w jedną całość. Napisaliśmy wniosek do ministerstwa kultury i dziedzictwa narodowego, które dofinansowało wydanie monografii i płyty z najstarszymi utworami.
Kapela Kurasie. Od lewej: Henryk Kuraś, Tomasz Mudryk, Bogusław Kamiński, Jolanta Bieniek, Beata Mudryk, Zofia Teresa Mudryk, Teresa Kamińska, Iwona Schab, Danusia Sąsiadek, Krystyna Czernia, Marcin Wójcik. Siedzi: Albina Kuraś. Na dole Młode Kurasie: Natalia Bieniek, Aleksandra Kuraś, Justyna Bieniek, Mateusz Wójcik. Fot. Tadeusz Poźniak
Zapiski przechowywane przez rodzinę bardzo zaciekawiły Aleksandra Bielendę, który od lat pasjonuje się historiami, ukrytymi pod chłopskimi strzechami. Za sensacyjne uznał zapiski sporządzone przez ojca Władysława Kamińskiego na przełomie XIX i XX wieku. Karol Julian Kamiński streszcza w nich historię swojego rodu. To stąd się dowiedział, że Kapela Kurasie wywodzi się z magnackiego rodu Łosiów, który miał rozległe dobra na Wołyniu i Roztoczu i że przodkowie tych ludowych, chłopskich muzykantów posiadali hrabiowskie tytuły.
Zofia Teresa Mudryk przyznaje, że zapiski znała. – Wiedziałam, że rodzina pochodzi od hrabiego Łosia, ale faktem jest, że dziadek i jego brat Karol Kamiński nie chwalili się tym, zachowywali to dla siebie. Miałam jednak w rodzinnych dokumentach zapiski o tym, jak prapradziadek zmienił nazwisko Łoś na Kamiński, aby ukryć się przez cesarskim wiezieniem. Dałam te notatki Olkowi, a on zaczął temat drążyć, badać linię genealogiczną. Myśmy tego nigdy nie próbowali potwierdzać.
A historia jest fascynująca…
Dziadek Władysława Leona Kamińskiego rzeczywiście przybrał imię Jakób Kamiński, by ukryć się przed carską policją. Tak naprawdę nazywał się hrabia Karol Paweł Łoś, był kapitanem IV Pułku Ułanów Wojsk Królestwa Polskiego i uczestnikiem powstania listopadowego. Właśnie za udział w powstaniu, władze carskiej Rosji skonfiskowały cały majątek hrabiego na Wołyniu i Roztoczu, a jego samego skazały na karę śmierci. Ukrywając się u rodziny, m.in. w Baranowie Sandomierskim został namówiony na zmianę nazwiska, co miało go ustrzec przed aresztowaniem. Dzięki koligacjom został zatrudniony jako administrator dóbr hrabiostwa Kuczkowskich w Jasieniu. Jego syn, Karol Julian Kamiński był leśniczym w tym majątku i ożenił się z Rozalią Kozubską (także rodowa szlachta). Ich syn Władysław, który zyskał sławę jako wiejski muzykant, porzucił szlachecki stan, żeniąc się z chłopką, z którą stworzył zresztą szczęśliwą rodzinę, z trójką dzieci – wśród nich Albiną – ochrzczoną tak na pamiątkę jednego z przodków, o czym zresztą przez lata nie wiedziała.
– Mi ojciec o przodku hrabim nie opowiadał – dziwi się Albina. – Ale sąsiadce coś tam podobno raz napomknął, bo wiedziała.
– Pochodzenie hrabiowskie za PRL-u raczej rodzinie by się nie przysłużyło – rzuca Bogdan Kamiński. – Raczej groziło reperkusjami, niż mogło przynieść profity.
– Ludzie takiej wagi do tego nie przykładali. To teraz poszukiwanie korzeni jest w modzie – dodaje pani Zofia. – A dziadek nie musiał chwalić się pochodzeniem, bo i bez tego był niezwykłym człowiekiem. Nie tylko umiał grać na różnych instrumentach, rzeźbić. Był też szewcem, uczył innych grania i wieczorami, pamiętam jeszcze, jak przy lampie naftowej przesiadywali u niego sąsiedzi, którym opowiadał różne historie. Przepięknie potrafił mówić o przyrodzie, o ptakach leśnych. Słuchali go w każdym towarzystwie z otwartymi ustami, i w Brzezówce, i w Warszawie.
– Nie wiedziałem, że mieliśmy takich przodków – mówi Mateusz Wójcik, prawnuk Albiny Kuraś. – Dopiero w tamtym roku babcia mi mówiła, że będzie książka o nas i o tym, że mieliśmy hrabiego w rodzinie. Zdziwiłem się. Ale potem przyjąłem to do wiadomości. No bo skoro babcia Albinka taka mądra jest, to skądś to musiało się wziąć.
Najlepsze jest to, że w rodzinie Łosiów, muzyczne talenty rodziły się od stuleci.
– Hrabia Antoni Feliks Łoś, który wybudował pałac Łosiów w Narolu (w latach 1776-1781) założył pierwszą w Polsce akademię artystyczną – przypomina Aleksander Bielenda. – Ta rodzina zamiłowanie do sztuki i muzyki ma zapisane w genach. Nie dziwi więc, że i dziś w każdym pokoleniu Kurasiów – potomków hrabiego – rodzą się osoby obdarzone tymi szczególnymi zdolnościami.
Chociaż mnie nie będzie, niech grają, śpiewają
Próby Kapeli Kurasie odbywają się w domu pani Albiny dwa razy w tygodniu. W środę ćwiczą starsi, w sobotę młodsi. Przed występem spotykają się nawet codziennie. Grają utwory, którymi kapela od zawsze cieszyła ucho słuchaczy. Utrwalili je już na pięciu płytach, a kolejne nagranie w Studiu Radia Rzeszów już się szykuje. Władysław Kamiński nut po sobie zostawił niewiele, ale jego córka zapisuje wszystko, co sobie przypomni.
Zapisała już około 400 utworów. Prawie tyle, co Oskar Kolberg. – Nuty znałam, ale sama musiałam dojść do tego, jak wytaktować – mówi muzykantka z Lubziny. – Melodie śnią mi się nawet w nocy. Wszystko spisuję, od razu, żeby nie zapominać. Ostatnio poprzypominałam sobie same najstarsze rzeczy, jakich już nikt nie gra.
Nuty przydadzą się potomnym. Na koncertach Kurasie grają bez nut. Jak dziadek. Wszystko znają na pamięć. – Wystarczy zagrać początek i każdy kawałek pamiętam – mówi pani Albina, która wciąż z kapelą występuje. Bywa, że na weselach, bo jest moda, aby koncertem muzyki ludowej ubarwić gościom zabawę.
– Babcia na weselu potrafi siąść przy perkusji i zagrać – opowiada Tomasz, wnuk Albiny, a seniorka śmieje się, że, jak na jednym weselu podmieniła na chwilę perkusistę, to potem ci z zespołu już nie chcieli z nim grać. – Jakżem wzięłam im tempo marsza zagrała, to zrozumieli, jak ma być.
W tym roku szykuje się kolejne wesele. I babcia Albina też.
– Ja myślę, że to nasze muzykowanie nie zginie – zdradza Albina Kuraś. – Gra już piąte pokolenie. Mam 16 prawnucząt, a jeszcze troje w drodze. I prawnuczki już grają. Zespół będzie dalej żył.
A Wodeckiemu to zaśpiewała tak:
„Najbardziej się cieszę, że wnuczęta grają.
Chociaż mnie nie będzie, niech grają, śpiewają.”