Co zrobić w świecie, w którym ci, którzy mówią szybko i głośno, przyćmiewają tych, którzy śpiewają cicho i pięknie? Śpiewać jeszcze ciszej w najpiękniejszy możliwy sposób – mówi artysta Andrzej Malinowski, twórca słynnego plakatu do filmu „Wielki błękit” Luca Bessona. Po 50 latach pracy w Paryżu wraca do Polski z pierwszą indywidualną wystawą. Od 13 października jego „Powroty” można podziwiać w Rzeszowskim Domu Sztuki Adama Rajzera.
Kolekcja przywieziona przez Andrzeja Malinowskiego do Rzeszowa obejmuje 40 obrazów. To przekrój jego twórczości, terytorialnie związanej z Francją, duchowo – z Polską, do której wciąż tęskni choć wyjechał już pół wieku temu. Uciekł zaraz po obronie dyplomu na Wydziale Ilustracji warszawskiej ASP, od szarzyzny PRL–u, od nieznośnej cenzury. – A jednak tęsknię – mówi podczas wernisażu w Rzeszowskim Domu Sztuki Adama Rajzera, kuszącej artyzmem galerii przy ul. Mickiewicza 13.
– Gdybym wiedział, przez co będę musiał przejść, nigdy bym z Polski nie wyjechał. Pierwsze lata we Francji wspominam jako trudne do zniesienia i przerażające. Ale skoro już wyjechałem, musiałem walczyć o byt, swój i rodziny, którą założyłem. Nie byłem azylowcem, ale ze względu na kontekst polityczny i z punktu widzenia artystycznego powrót wtedy do Polski był ryzykowny – tłumaczy Malinowski i jednocześnie mówi, że polskość przenika go w taki sposób, w jaki słychać ją w muzyce Chopina. – Jest we mnie rodzaj nostalgii, tęsknoty, zawiedzenia i bólu. Jestem w sposób naturalny tym, który ma szklankę do połowy pustą, a nie pełną – przyznaje i mówi, że świat tę polskość lubi. – Bycie Polakiem, Słowianinem na świecie jest pozytywnym doświadczeniem, ponieważ Słowian się lubi – uczuciowych, romantycznych, wrażliwych.
Cezar za "Wielki błękit"
– Dzięki prywatnym kontaktom udało się zaprosić Andrzeja Malinowskiego z indywidualną wystawą do Polski i ku zazdrości wielu innych galerii pokazać ją w Rzeszowie – cieszy się Adam Rajzer, kolekcjoner sztuki, który zorganizował wernisaż. – 40 prac, które przywiózł artysta pochodzi z różnych okresów jego twórczości, zarówno z czasów, kiedy stawiając pierwsze kroki na francuskich ulicach musiał malować na zamówienie okładki płyt, czasopism, jak i późniejsze gdy zaczął współpracę z filmem i reżyserami jak Andrzej Wajda czy Jerzy Skolimowski, by w końcu móc się poświęcić malarstwu sztalugowemu.
Andrzej Malinowski urodził się 75 lat temu w Warszawie. Jako 24–latek wyjechał z kraju. Dziś mieszka w domu na wzgórzu, 40 km od Paryża. Stamtąd przywiózł także swój ulubiony obraz – zielony pejzaż, tęsknotę za wiosną. Natura jest jednym z wielu malarskich tematów, które rodzą się w jego wyobraźni.
Zetknięcie z obrazami Malinowskiego to spotkanie z pięknem. Zniewalające portrety kobiet, soczyste zielenią krajobrazy, ale także artystyczny dialog z Salvadorem Dalim i jego „Chrystusem św. Jana od Krzyża” składają się na wielobarwną wystawę w Rzeszowie.
„Maluję pejzaże jakby były kobietami, maluję kobiety jako pejzaże (…) Temat kobiety w sztuce jest uniwersalny i wieczny, jego bogactwo nie ma granic”, powiedział w jednym z wywiadów, przyznając, że piękno kobiet jest sprzymierzeńcem artysty w zniewolenia wzroku widza.
Jego akty rzeczywiście mają moc przyciągania, ale sławę przyniósł mu obraz, na którym nie ma kobiety. Chodzi o plakat do filmu „Wielki błękit” Luca Bessona, który francuska Akademia Sztuki i Techniki Filmowej w 1989 roku uznała za arcydzieło i nagrodziła Andrzeja Malinowskiego Cezarem. – W historii kina tylko plakaty do trzech filmów były dystrybuowane po całym świecie w niezmienionej formie: „Przeminęło z wiatrem”, „Kung–fu” i „Wielki błękit” – przypomina artysta. Na jego plakacie wyciągnięta dłoń człowieka dotyka płetwy wyskakującej z wody orki. – Wydaje mi się, że to obraz religijny, mistyczny, który pokazuje połączenie dusz, owo dotknięcie palca widoczne i w filmie Spielberga „E.T.”, jak również na fresku Michała Anioła, kiedy Bóg dotka palca Adama. Ten symbol spotkania, połączenia się zrozumiały jest pod każdą długością i szerokością geograficzną.
Pierwsze lata na emigracji poświęcił właśnie grafice, ilustracjom (na wystawie w Rzeszowie są prace na okładki tygodnika L'Express) i plakatowi. Pracował dla znakomitych reżyserów filmowych: Andrzeja Wajdy, Romana Polańskiego, Jerzego Skolimowskiego, Andrieja Tarkowskiego, Bernardo Bertolucciego, czy właśnie Luca Bessona.
– Reżyserzy chcieli ze mną współpracować – przyznaje. – Postrzegali mnie jako artystę, który ma więcej duchowości niż średnio przejawiają jej artyści graficy. Owszem, trzeba mieć warsztat, potrafić wykonać pracę szybko i dobrze, ale jeśli dodam jeszcze coś od siebie, to to będzie ten argument, który przekona odbiorcę.
Filmowy Cezar sprawił, że od 1990 r. mógł poświęcić się wyłącznie malarstwu sztalugowemu. Jego obrazy są dziś w kolekcjach w Stanach Zjednoczonych, Japonii i wielu innych miejscach na świecie.
Talent? Każdy go ma, ale to za mało
Czas współpracy z filmem postrzega jako dobre przygotowanie i trening do malarstwa sztalugowego.
– Pomaga mi to dziś dzieło planować tak, aby to, co powstanie w mojej wyobraźni, rzeczywiście znalazło odzwierciedlenie na obrazie. Ważne, aby rezultat był taki, jaki jest zamierzony. To walka i droga, którą trzeba pokonać, aby dojść do artystycznego celu – mówi Malinowski. – Nie wierzę w talent. Uważam, że wszyscy mamy talent. Co zatem wyróżnia artystę? Wszyscy widzą ten sam wschód słońca, a jednak osiemdziesiąt na sto osób przechodzi obok bez większej egzaltacji, niektórzy się zatrzymają, ale bardzo niewielu zechce to przetworzyć i oddać w formie sztuki. Tak jest w każdej dziedzinie, chociażby u wspomnianego już przeze mnie Chopina, który wsłuchiwał się w ludowe pieśni, potem je przetworzył w arcydzieła. Z czegoś można powiedzieć banalnego tworzył muzyczne perły, diamenty. Nie śmiem nazywać swoich obrazów diamentami, ale jest w nich ta sama chęć stworzenia czegoś pięknego.
Wstawę Andrzeja Malinowskiego można oglądać do 15 listopada.