Reklama

Lifestyle

Wczasy w Turcji? Lepsza podróż do Adampola

Anna Koniecka
Dodano: 23.05.2013
4494_adampol_glowne
Share
Udostępnij
Adampol. Dziewiętnastowieczna polska kolonia w Turcji. 150 hektarów pól i pagórków porośniętych lasem. Dzisiejsze Polonezkoy. Weekendowy kurort sygnowany polską marką: biało-czerwona flaga obok tureckiej. Przez okrągły rok. Nie tylko w święto 3-Maja. Nawiasem mówiąc, Turcy zabronili je Polakom obchodzić w czasie II wojny światowej, gdyż Turcja pozostała mimo licznych nacisków państwem neutralnym. Ale Polacy wolą pamiętać Turkom, co dobre. Na przykład to, że nie uznali rozbiorów. A sułtan przechował w skarbcu klucz od polskiej ambasady aż do czasu odzyskania niepodległości i wręczył go uroczyście nowoprzybyłym dyplomatom. 
 
Przyczyny tej sympatii były wprawdzie czysto polityczne, zaborcy – Rosja i Austria były wrogami Turcji, lecz dla adampolskich Kempków, Dohodów, Biskupskich czy Ohotskich ważniejsze od wielkiej polityki było to, że mogli żyć jak wolni ludzie pośród lesistych pagórów przypominających Polskę, której nie było. Karczowali lasy, obsiewali pola, dorabiali się. Dzisiejszy Adampol/Polonezkoy  żyje na bogato. Wille, pola golfowe, baseny. A zaczynali od chat krytych strzechą. 
 
Komercyjna polskość sprzedaje się dobrze. „Szczęść Boże” wypalone kulfonami na desce. Polskie nazwy pensjonatów i restauracji: Polka, U Zosi, Obora; dyskoteka Chopin, market Polonez.  Jest polski cmentarz, kościół – wyższy od meczetu. Meczet – bez minaretu. Kościół był pierwszy. Jest polski wójt, tradycyjnie – od 170 lat. Gdzieniegdzie jeszcze domy z facjatką, szalowane drewnem poszarzałym od deszczu. I czereśnie, i koślawa jabłoń jak w staropolskich sadach. I Wisła, i Bug – rzeczki jak wstążeczki.
 
W pobliskim Stambule „masło z Polonezkoy” idzie od ręki, choć maselnice na kolonii dawno się rozeschły; żadna baba masła nie kleci, nie trzyma się już krów. Polska kolonia, ów „biblijny raj” leży pół godziny drogi od Stambułu, po azjatyckiej stronie Bosforu. Łatwo trafić. Mostem sułtana Mehmeda przez cieśninę, potem jak na Beykoz (stolica dystryktu). Wpierw trzeba jednak odstać  swoje w kolejce do bramki, gdzie płaci się za przejazd mostem. 
 
Uśmiech. Salaaaam!
 
Turcy lubią Polaków. Daniel Ohotski, adampolanin w piątym pokoleniu mówi tak: „Turcy lubią nas za pracowitość, solidność i za to, że Polak zawsze dotrzymuje obietnicy. Taką mocną markę sobie wyrobiliśmy u Turków.  A poza tym – dodaje – Turcja aspiruje do UE, a Polska już w niej jest…”
W domu Ohotskich mówi się po polsku, żona Barbara pochodzi z okolic Augustowa. Wsiąkła tu bez reszty, miejscowi ją traktują jakby była stąd, od zawsze. Mówi po turecku.
 
Pani Barbara obiecała, że jak się obrobi, to weźmie mnie do Edka Dohody, największego adampolskiego gaduły…
 
Daniel Ohotski ma piękny hotel, nieopodal Antoni Dohoda, Polak w czwartym pokoleniu, ma elegancką restaurację, więc goście Ohotskiego  mają pyszny wybór – albo jeść na miejscu, albo po sąsiedzku. Taka wspólnota interesów jest tutaj normą. Tak samo z Turkami, odkąd zaczęli kupować posiadłości w Adampolu. Początkowo mógł zamieszkać w polskiej kolonii tylko Polak, i obowiązkowo katolik. Taki rygor wprowadził  założyciel kolonii – książę Adam Czartoryski. Gdy święcili pierwszą chałupę, wieś nazwali Adampolem. Ale, ale, tu się nie mówi wieś, tylko „kolonia”. O!
 
Pradziadek Antoniego Dohody przyjechał do Adampola z wojny krymskiej. Pan Antoni, urodzony w Adampolu, mówi, że on Turkiem się czuje, ale o polskich korzeniach pamięta. „Kończyłem studia inżynierskie w Turcji, służyłem w tureckim wojsku, moje całe życie jest z Turcją związane, więc to jest moja ojczyzna.” Dohoda opowiada jak na 150 lecie Adampola zaproponowała im Polska, że da obywatelstwo tym, co mają polskie korzenie.  Brali! Komu by wtedy przyszło do głowy, że im polski paszport otworzy drogę do UE?
 
 Złota bula
 
„Żyliśmy na kolonii pod koniec sułtana i za Ataturka jak w złotej buli. To był nasz raj. Czasami gorzki, ale nasz.”  To mi na dzień dobry powiedział „Edek”, Edward Dohoda, najstarszy z pokolenia adampolan co wyrosło w tej tureckiej Polsce, wśród polskich Polaków, a z czasem również tureckich, greckich, żydowskich. „Dziewczęta adampolskie – wspominał z błyskiem w oku pan Edek, były nadzwyczajnie urodziwe. Kawalerowie walili na kolonię jak cholera jasna ze wszystkich stron, kurz nie kurz, spiekota czy deszcz… A tu my, też niczego sobie chłopaki, tyle że Polek do żeniaczki nie starczało, no to żenili się co niektórzy, panie święty,  z Ormiankami,  Żydówkami, Turczynkami. Czemu nie?! Ważne jacy ludzie są, a nie skąd są, ani w jakim języku gadają z Panem Bogiem. Powiem pani, u nas na kolonii każdy znał języki – komuś dziadek z pruskiego zaboru przywlókł niemiecki, komuś rosyjski z zesłania, i tak to szło ze wszystkich stron – od Bałkanów, od Węgier, Ukrainy. Adampol był  dla Polaków jak wyspa dla rozbitków.
 
Adampol teraz, no cóż. Jesteśmy niedaleko od dużego miasta, a tam tłumy, Stambuł rozległy, widziała pani, mnóstwo ludzi. Jak się wyrwie taki człowiek z tego zapchanego, spalonego słońcem miasta na godzinę, dwie, to dla niego Adampol jest rajem zielonym. A czym jest dla Polaków? Dla was ciekawostka, nowość, jak to piszą… za górami za lasami, co jest prawdą. A dla nas? Dla nas Adampol jest częścią naszego życia, tu żeśmy się narodzili, tu pracujemy, panie święty, zarabiamy. Turcja jest naszym drugim krajem.
 
My nie jesteśmy obcy ludzie dla Turcji, popatrz, przeszło dwieście lat razem, troszeczkę nasza mowa, nasze ruchy, spojrzenie inne jak prawdziwych Turków, ale już jesteśmy ludzie z nich. To jest nasz kraj – narodzenia naszego. Popatrz – Dochoda – jeniec wojny krymskiej, założył tutaj rodzinę, to tylko jeden przykład, początki Adampola. Z sułtanem razem przeciwko moskalom wojowali!  Mój dziadek Ludwik Dohoda był chrzczony na harmacie w Sewastopolu. Nie wiem, skąd się to wzięło. Tak się mówiło w domu, to i ja powtarzam.
 
Ojciec mój był w Dardanelach, wojsko mizerne było, rozchorował się na wszawy tyfus, mnogo ludzi wymarło na ten tyfus, ojciec długo leżał w szpitalu, zwolnili go z wojska i wrócił do Adampola. Jak Pan Bóg nie chce, to człowiek musi żyć.
 
Jak miałem 7 lat już byłem w internacie. Jak przyszła wiosna, ojciec gonił, żebym cielaki pasł, brył ziemi pod ziemniaki trzeba się było narozbijać, pęcherze na rękach rosły, więc uciekałem, nie lubiłem tej roboty. Bijemy bryły, gorąco, słońce pali, pić się chce, jeść się chce. A ojciec nawet wysrać się nie pozwalał. „Zaczekajcie ze sraniem… mówił – serio!”  Mama ratowała mnie przed tatą.
 
 Z  Urszulą po górach paśliśmy cielaki i uczyliśmy się tańczyć tango. W rodzinie mieliśmy jednego profesora – Biskupskiego, skończył Sorbonę. Ale gdzie tam ze mnie profesor, ojciec miał mnie za ciołka, więc wyrok – wysłali mnie do Francji do technikum rolniczego, żebym umiał wziąć osełkę do ręki i kosę wyklepać, żebym umiał drzewko zaszczepić. Sto uczniów w szkole, dzieci ze wsi, nie miejskie. Sześć miesięcy zeszło zanim złapałem dialekt ichni. Ja nie posiadam wielkich nauk, ale czasy się zmielili, wieśniak nie wieśniak, dałem sobie radę. Dziadek  Biskupski miał chałupę pod strzechą. Ludzie razem z bydłem mieszkali. Szesnaścioro dzieci miał, bidusia, lubił popić, ale dobry człowiek poza tem. Dużo dzieci pomarło na szkarlatynę. Sześć córek na służbę dziadek do Stambułu posłał.
 
A ja? Sam sobą rządziłem. Robota była ciężka. Otworzyliśmy we dwóch z kolegą pierwszą hodowlę świń. W Turcji jest tak dużo odpadków kuchennych, że przywoziliśmy po 2-3 tony na dobę, również wytłoki z fabryki wódki, tylkośmy się bali, żeby mięso anyżkiem nie pachniało…  Znaleźliśmy Greka, który miał fabryczkę, gdzie robił języki wołowe, ale chciał powiększyć robotę o wieprzowinę. Szukał świń. A mnie znalazł. 
 
Pani jadła kiedykolwiek  język wołowy – solony, wędzony? Specialite de la maison! 
 
Chlew postawiłem, zacząłem od 100-150 świń. Gdy nastał kryzys, lata sześćdziesiąte – najcięższe, ludzie wyjeżdżali gremialnie z Turcji za chlebem, niemal całe jedno pokolenie wyjechało. A my 300 świń hodowaliśmy. Kupiłem jedną gospodarkę za to.  Wtedy 22,5 hektara ziemi za bilet do Australii trzeba było dać. 8 tysięcy lirów bilet kosztował – za tyle kupiłem gospodarkę. 
 
Brat wyjechał. Ja siedem dni i  siedem nocy myślałem czy też nie jechać za bratem. On pojechał do Australii, ja zostałem, alem całą ojcowiznę po siostrach odkupił. Całą. Gdyby nie odkupił, poszłaby na zmarnowanie. Brat był szczęśliwy tam, ja byłem szczęśliwy tutaj. Byłem u siebie w raju, to był mój raj, czasami gorszy, ale mój, sam go zbudowałem i przetrwałem w nim do tej pory. Dostaliśmy po nosie – dobrzy gospodarze czasami dostają… 
 
Nie do zapomnienia
 
„Aaaa, co mnie było jeszcze nie do zapomnienia… – zastanawiał się głośno, nie zważając, że pani Barbara daje mi znaki, że pora kończyć rozmowę, bo „Edek pewnie jest już bardzo zmęczony, a nam pora najwyższa wracać”. Lecz on – jakby złapał drugi oddech.
 
„Pani jest z Rzeszowa? A Rzeszów jest koło Łańcuta, to ja jeszcze coś powiem… To było dla mnie nie do zapomnienia jak mama opowiadała o panu hrabim z Łańcuta, co siedział u cioci Zosi z monoklem w oku. Cholera, jakbyś w kamieniu wyryła. Co to ten monokl, zachodziłem w głowę. Jaki hrabia? Później po latach się śmiałem, że z powodu tego monokla to ja dwa razy jeździłem do Łańcuta…
 
Polskę zjeździłem wzdłuż i wszerz. Tylko na Mazurach nie byłem. A jak za pierwszym razem znalazłem się na Jasnej Polanie, tom się spłakał. Ale Turcję też zjeździłem. Tutaj są jeszcze takie miejsca nieodkryte, dzikie jak w Afryce… ”
Pani Barbara: „A nie mówiłam, że Edek największy adampolski gaduła?”
 
Od Dohody dowiedziałam się, jak to było z przyjazdem Kelama Ataturka do Adampola. Różne wersje są. Przyjazd Ataturka do Adampola, według pana Edwarda wyglądał tak:
 
„Pierwsi letnicy z pobliskiego Stambułu zaczęli tu zaglądać jeszcze na początku ubiegłego wieku.  Gdy Ataturk odwiedził Adampol w 1937 roku była to już wieś letniskowa całą gębą. Każdy chciał, żeby Ataturk, ojciec wszystkich Turków, prezydent, panie święty(!) ,gościł u niego w domu, ale on nie chciał. Nie mówiło się, że tego i tego dnia przyjedzie do Adampola. Z dnia na dzień przyjechał. Doły były na drodze, samochodem trudno było przejechać, więc wojsko za jeden dzień wyrównało drogę aż do Adampola.
 
Przyjechał w zwykły dzień, to nie była ani sobota, ani niedziela. Zdaje się, piątek był. Pora obiadowa. Cioci Anieli dom był nowo postawiony, nie pamiętam, czy już był całkowicie wykończony, a przed domem był malutki ogródek. To co teraz opowiadam, nikt dotąd o tym nie wiedział. To mi opowiadała mama i ojciec. Ja byłem we Francji w szkole.
 
Ataturk zastrzegł, że chce być przyjęty w takim domu gdzie przybędą sami adampolanie. Nikt obcy, żaden letnik. Przyjechał pod kawiarnię (kawiarnia jest centralnym punktem kolonii), mama moja akurat coś robiła w kuchni, mówi: ‘Pójdę, chociaż zobaczę Ataturka z bliska’. I zostawiła robotę przy kuchni, fartuch powiesiła i poszła pod kawiarnię. Ataturk wszedł do domu cioci Anieli, a tam przy lustrze jakiś gość się golił. Ataturk jak to zobaczył, odwrócił się i wyszedł na plac przed kawiarnią. Ludzie zgromadzeni przed kawiarnią oniemieli. Co robić? Gdzie przyjąć Ataturka, skoro u cioci Anieli nie chce być. No przecież mówił wyraźnie: na spotkanie mają przyjść sami adampolanie, a tu co? Jakiś gość się goli! Ale moja mama to była super kobieta, jak tylko zobaczyła co się święci,  prosto do niego podeszła i mówi „Pasza, chodź, zapraszam cię do nas”. Wzięli się za ręce, roześmiali się i przyszli do nas do ogrodu. Bliziutko, nawet sto kroków nie było. Ataturk popatrzał i mówi: „Ha, ja tego szukam!” W naszym ogrodzie stał jeszcze stary domek, przed domkiem altana, w pół obrośnięta czarnym winogronem, w pół glicynią – co tak kwitnie na niebiesko i ma długie wiotkie grona kwiatów. Ataturk wyraźnie się ucieszył. „To ja takiego miejsca właśnie szukam – roześmiał się głośno. W sam raz miejsce dla mnie’. I powiedział do swojej świty, która podążała za nim: „Ja się tutaj zostaję”. 
 
Mama przyniosła mu fotel, ale nie usiadł na nim. Wziął sobie sam proste krzesło. Usiadł, a mama poszła do kuchni szykować naprędce jakiś poczęstunek. Z Ataturkiem była zgraja ludzi, ze 25 osób. Ciocia Emma cioci Wandzie daje znać –  jedzenie prędko trzeba szykować. Co tylko mogli, stoły, panie święty, ustawili, goście najedli się, napili. Ale my nie chcemy mówić, że Ataturk był w tym domu, bo by nam rękę położyli na ten dom, pioruny jasne.
 
Ataturk z dalekiej drogi przyjechał, a troszkę lubił pić, więc po obiedzie spać mu się zachciało. Mówi: „Nie macie gdzie, żebym się wyciągnął pięć minut?” Urszula zaprowadziła go do stancji tu, niedaleko –  łóżko gotowe, poduszka była, koc.  Pospał może pół godziny. A przez ten czas ciocia Emma wzięła całą zgraję i poprowadziła ich w lasek, naokoło, żeby zobaczyli trochę kolonię. Ataturk jak wstał, pyta się, czy jest tutaj jaka muzyka. Żeby zagrali – chciałby się zabawić z kolonistami. Muzyka była – mój tata grał na skrzypcach, jeden Żyd też, a Grek na gitarze, zrobili dwoje skrzypiec i do basowania gitarę. I fajna muzyka, że dzisiaj nie usłyszy. Zagrali chyba tango, nie wiem czy Ataturk wstał do tanga, czy nie; zagrali polkę, walca, a potem fokstrota, to piękny taniec. Ataturk wstał  i z Kamilcią zatańczył fokstrota. Tata mu grał na skrzypcach, a Ataturk tańczył z wieśniaczkami.
 
Ale tu ciekawego jest coś jeszcze. Zapytał ponoć ciocię Emmę o ciocię Erwinę. Zdaje się po to przyjechał. Ciocia Erwina żeniata była za dyplomatą.  W Kairze w polskiej ambasadzie pracowali. A jak wrócili do Ankary, na wszystkich balach ciocia Erwina bywała z mężem. Ataturk tańczył z ciocią Erwiną. Ona była piękna, niemożliwe było żeby przejść obok niej ulicą i nie zauważyć. Ale cioci Erwiny Ataturk w Adampolu nie zastał, chyba pojechała do Stambułu akurat. Może gdyby wiedziała, że przyjedzie, to by czekała. Wszystkie młode chłopaki się w niej kochały, ja też, chociaż miałem 14 lat, a ona 20. To było kochanie nie do zapomnienia, nie było tak dawniej, że od razu do łóżka… Do dzisiaj dnia jest w sercu iskierka, gdy o niej pomyślę.”
 
Kiedyśmy się spotkali w Polonezkoy, Edward Dohoda dobiegał dziewięćdziesiątki i za całe gospodarstwo miał trzy kogutki i kurę. „Nie bójta się – przemawiał do nich, zerkając, czy słyszę – to są Polaki, łbów wam nie poukręcają”. 
 
Nagraliśmy bardzo długą rozmowę. Trzymam ją jak relikwię. Pana Edwarda już nie ma, odszedł, jak zapowiedział: „Wpakuję się pomiędzy ciocię Iwonkę a ciocię Apolonię, i ciepło mi będzie. Pozwolicie mi leżeć obok cioci Iwonki?” – pytał panią Barbarę. 
 
Zostawił kawał historii nielukrowanej o polskich Polakach z tureckiej Polski. Na koniec naszej rozmowy, gdy się zapytałam, co dla niego jest w życiu ważne, najpierw długo milczał, a potem powiedział cicho i jakoś tak miękko: „Niepodległość”.
 
Polacy z polskiej Polski, gdy piszę ten tekst, na wyprzódki wieszają albo zrywają biało-czerwoną flagę, gdyż jeden obchodzi „tyko 1-Maja”, a drugi „tylko 3-Maja” i nie daj Bóg, żeby ich ktoś ze sobą pomylił, albo posądził o brak patriotyzmu. A do jakich Polaków zaliczyć senatora, co twierdzi, że patriotyzm to jest płacenie podatków i sprzątanie kup po piesku? 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy