Reklama

Lifestyle

Wszystkie wojny Wojciecha Jagielskiego

Aneta Gieroń, Jaromir Kwaitkowski
Dodano: 23.11.2015
23601_0K3A3304
Share
Udostępnij
Wojciech Jagielski, znakomity dziennikarz, reportażysta, korespondent wojenny, pisarz, był w niedzielę gościem specjalnym 7. Podkarpackiego Kalejdoskopu Podróżniczego. Jagielski, który ledwie kilka tygodni temu wydał swoją najnowszą książkę "Wszystkie wojny Lary", historię matki mudżahedinów, której synowie zginęli  w Syrii, niejako sam wpisał się w trwającą obecnie debatę o uchodźcach muzułmańskich w Europie. Jagielski nie unikał też rozmowy o kosztach zawodowych i prywatnych, jakie zapłacił  za bycie korespondentem wojennym.
 
Rok temu Jagielski pojechał do Gruzji jako dokumentalista zbierający materiał do książki mającej się ukazać w Wydawnictwie "Znak", a miała to być bardziej śmieszna niż straszna, trochę sowizdrzalska opowieść gruzińska, czyli Gruzja roześmiana, ciesząca się życiem. 
 
– Byłem tam też jednocześnie jako dziennikarz Polskiej Agencji Prasowej i w  trakcie zbierania materiałów do książki, zrobiłem sobie krótką przerwę, by pojechać do Doliny Pankisi, miejsca, które świetnie znałem, gdzie  mieszkali gruzińscy Czeczeni, a kiedyś czeczeńscy uchodźcy, a które to miejsce zwróciło moją uwagę, bo w ostatnich latach czytając o wojnie w Syrii z niepokojem zaobserwowałem mnożenie się w relacjach komendanckich nazwisk Sziszani, co w języku arabskim oznacza Czeczeńca. Czeczeńcy w tym konflikcie zajmowali też coraz bardziej eksponowane stanowiska, a jeden z nich został nawet jednym z najważniejszych emirów w armii kalifatu – opowiadał w niedzielę w Filharmonii Podkarpackiej Wojciech Jagielski – Co ciekawe, owi Czeczeńcy w większości pochodzili właśnie z Doliny Pankisi, gdzie mieszka może  10 tys. ludzi w 10 wsiach. 
 
Jagielski pojechał więc do doliny, spotkał się z krewnymi owego emira, jego kolegami ze szkoły, spotkał się też z partyzantami, którzy właśnie wrócili z Syrii na krótki odpoczynek do Pankisi i wybierali się z powrotem, a z którymi polski reporter szybko się zaprzyjaźnił, wypalił niejedną fajkę pokoju, a nawet zaczął myśleć, czy nie pojechać z nimi do Syrii, bo przecież tak niewielu dziennikarz jeździ na wojnę syryjską i jaka to może być znakomita dziennikarska okazja.  
 
– Wtedy też mój gruziński gospodarz powiedział, że muszę się spotkać z jeszcze jedną kobietą z Doliny Pankisi,  a ta opowie mi nieprawdopodobną historię – wspominał Jagielski. Podszedłem do tego bez entuzjazmu, bo kolejna tragedia czeczeńska, kompletnie nie pasowała mi do sowizdrzalskie koncepcji książki o Gruzji. Ale, że jestem dobrym goście i jak gospodarz mnie o coś prosi, to się zgadzam, więc. pojechałem z nim do restauracji McDonald's w Tibilisy, co mnie jeszcze bardziej zniechęciło, bo przecież dlaczego nie do normalnej restauracji gruzińskie. 
 
Tam Jagielski poznał Larę, aktorkę z Groznego, która opowiedziała mu swoją historię, a która stała się jego najnowszą książką. To opowieść o Szamilu i Raszidzie, których Lara wysłała do bezpiecznej Europy, a oni i tak zrezygnowali z wygodnego życia w alpejskiej miejscowości i  uciekli do Syrii, gdzie walczyli i zginęli. Na nic zdała się nawet wyprawa Lary do Syrii, by nakłonić syna do porzucenia wojny, wolał umrzeć w imię Allacha. Co ciekawe Lara swoją  historię opowiedziała  wielu dziennikarzom, ale nikt nie chciał o tym pisać książki – wszyscy bardziej niż jej rodzinnym dramatem, zainteresowani byli wojownikami z Doliny Pankisi, a zwłaszcza wywodzącym się stamtąd emirem.  
 
Zapytaliśmy też Wojciecha Jagielskiego o cenę, jaką zapłacił za bycie korespondentem wojennym. – Dziennikarstwo było i jest dla mnie sposobem życia, w związku z tym mam wrażenie, że nie płaciłem żadnej ceny – stwierdził reportażysta. – Po prostu żyłem swoim życiem, które sobie wybrałem, uważałem, że mogę pracować tylko tak, jak pracowałem albo nie pracować w tym zawodzie w ogóle. Wydawało mi się, a właściwie wydawało nam się – bo moje decyzje zawodowe nie były tylko moimi decyzjami – że element destrukcyjny, który zawsze w tym wszystkim występował, nie jest na tyle groźny, żeby wycofywać się z tego zawodu. Plusy przeważały nad minusami. Natomiast okazało się, że to, co powinno spotkać mnie, czyli jakieś koszmary nocne, stany lękowe, stały się udziałem mojej żony oraz mojego towarzysza podróży, a zarazem kolegi, fotoreportera Krzysztofa Millera.
 
– Tak więc nie wiem, czy to ja mam tak zdefektowaną osobowość, że mam wrażenie, iż żadnej ceny za to nie płaciłem. To znaczy płaciłem w tym sensie, że jest to sytuacja niesympatyczna i niewygodna, kiedy człowiek ma wrażenie, że na chorobę, na którą powinien zapaść sam, cierpi ktoś inny, w dodatku ktoś najbliższy, a ciężko się zamienić. Ceną jest też pewnego rodzaju samotność, bowiem te sprawy można dzielić jedynie z ludźmi, na których też „spadła” taka pasja. Trudno opowiadać o tym, co się widziało na wojnach, komuś, kto nigdy nie miał z tym do czynienia, a oglądał to tylko na filmach lub czytał o tym w książkach – dodał.
 
Pokłosiem tego, co przeżyła Grażyna Jagielska jako żona dziennikarza wyjeżdżającego na tereny objęte konfliktami zbrojnymi, stała się jej książka „Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym”.
 
Co ciekawe, towarzyszyła ona mężowi w trzech takich wyprawach. Zapytany przez nas o to, Wojciech Jagielski stwierdził: – To były dla mnie koszmarne wyjazdy, dlatego, że mogłem pracować tak jak pracowałem jako dziennikarz tylko wtedy, kiedy miałem poczucie, że nie odpowiadam za nic innego, tylko za siebie i za zadanie do wykonania. Kiedy nie musiałem przejmować się niczyim bezpieczeństwem, komfortem, zadowoleniem. Byliśmy z żoną w Kaszmirze, na Sri Lance i w Afganistanie, kiedy talibowie przejmowali władzę. Byłem sparaliżowany strachem o nią, a przede wszystkim czułem się odpowiedzialny za to, by te wojny wydały się wystarczająco „atrakcyjne”, żeby to były porządne wojny, a nie byle jakie – żartował reportażysta, wzbudzając salwę śmiechu na sali. 
 
Po czym dodał: – Grażyna była zachwycona kaszmirskimi mudżahedinami, bo to bardzo przystojni mężczyźni, ale bardzo szybko zaczęła kręcić nosem, że co to za wojna, gdzie się nie strzela. Było jej mało, uważała, że ją oszukałem, bo mówiłem, że pojedziemy w coś naprawdę ważnego, gdzie coś się dzieje. Sri Lanka też była nie bardzo, bo choć wojna domowa toczyła się tam w najlepsze, to była to już wojna bardziej zorganizowana przez stronę rządową. Za to Afganistan usatysfakcjonował ją w pełni. Tam może nie było strasznej wojny, natomiast była to wyprawa konno z dezerterującymi mudżahedinami przez cały Hindukusz. Jak z Indiany Jonesa, tylko ja średnio się czułem w tej roli. To była najwyższa wysokość na jaką się wspiąłem – ok. 4 tys. m i martwiłem się, że za chwilę zachorujemy na chorobę wysokościową, a ci, którzy z nami dezerterowali, ograbią nas, a w najlepszym przypadku porzucą gdzieś w górach. Ale oni oszukiwali mnie jedynie na kursie dolara. Co rano, na wysokości 4 tys. m w Hindukuszu komunikowali, że mają informacje z pierwszej ręki z Peszawaru, że dolar podrożał albo staniał. Generalnie płaciłem im coraz wyższą dzienną taryfę za wynajem konia i to były jedyne problemy, ale bałem się, że będą dużo poważniejsze. Wędrówka przez Afganistan dowartościowała Grażynę już tak bardzo, że więcej już ze mną nie chciała jeździć. Dla mnie szczęśliwie, bo mogłem wrócić do zawodu.
 
Dyskutowaliśmy też oczywiście o problemie uchodźców w Europie. Cała rozmowa – w listopadowo-grudniowym wydaniu magazynu VIP Biznes&Styl.
 
 
 
 
 
 
 
 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy