Jesienny świt. Bogusław Ślazyk, starszy chorąży sztabowy Straży Granicznej patroluje polsko-ukraińskie pogranicze w okolicach Wołkowego Berda. Przy nodze pies – Ibis łapie trop i prowadzi do pobliskiej polany, a na niej 4-osobowa grupa Wietnamczyków trzymających się za barki. Strażnik podchodzi bliżej i widzi trójkę zziębniętych dzieci w środku. Dorośli chuchają chcąc ich ochronić przed wychłodzeniem. Pogranicznik wyciąga z plecaka snickersy i ciepłą herbatę…
Tylko w ubiegłym roku strażnicy zatrzymali 164 nielegalnych emigrantów i rozbili 9 grup przestępczych zajmujących się przemytem ludzi oraz towarów. W samych Ustrzykach Górnych udało się zatrzymać 19 „nielegalnych” i wylegitymować 4,5 tys. osób. Nie wspominając już o skontrolowanych pojazdach, których było ponad 2 tys.
Bogusław Ślazyk, od 20 lat służy w Straży Granicznej w Ustrzykach Górnych, 4 kilometry od granicy z Ukrainą.
– To nie jest praca, to służba. Jesteśmy tu od tego, żeby zabezpieczać granicę, to nasze główne zadanie. Musimy kontrolować, kto chce się przez Polskę i do Polski przedostać. Jeżeli zatrzymujemy ludzi, to nie po to, żeby udowodnić, jak ważnymi jesteśmy strażnikami, ale by zapobiec na przykład zamachom bombowym i innym przestępstwom, które w ostatnim czasie często dzieją się w Europie Zachodniej. Naszym zadaniem jest przeciwdziałanie nielegalnej migracji. Sukcesem jest nie tylko zatrzymanie grupy imigrantów, ale przede wszystkim ich przewodników. To oni wykorzystują zaufanie niczego nieświadomych, ubogich ludzi i za przerzut jednej osoby biorą kolosalne pieniądze. Nie jesteśmy przecież nikczemnikami, lubującymi się w tropieniu uchodźców. Odwrotnie, niejednokrotnie to właśnie my ratujemy im zdrowie i życie – tłumaczy Bogusław Ślazyk.
Bogusław Ślazyk. Fot. Tadeusz Poźniak
Pogranicznik z kolegami po fachu ochrania odcinek polsko-ukraińskiej granicy liczącej prawie 31 kilometrów. Znajdują się tutaj najwyższe szczyty Bieszczadów: Tarnica, Krzemień, Halicz, Wielka Rawka i Połonina Caryńska. To tereny chętnie odwiedzane przez turystów, dzikie, zalesione i poprzecinane licznymi jarami, wąwozami oraz potokami wpadającymi do Sanu. Taka sceneria to istny raj dla przewodników przerzucających nielegalne grupy emigrantów przez polską granicę, która od lat jest tranzytem do Zachodniej Europy – lepszego i bogatszego świata.
Tajemnice „tranzytowego” szlaku
Sposobów na przekroczenie granicy pod osłoną nocy albo za dnia, jest wiele. Przemytnicy nakazują migrantom chodzić tyłem, żeby „skołować” tropiciela, pozostawiają też papierki i butelki w wybranych przez siebie miejscach, łamią gałęzie i oznaczają drzewa jak leśnicy. Wszystko po to, by podsunąć strażnikom fałszywy trop i nie dać się złapać. Gra jest warta świeczki, bo Ukraińcy, Gruzini, Czeczeni, Ormianie, Syryjczycy czy Wietnamczycy zapłacą każde pieniądze, by przedostać się na Zachód. Często, za jednorazowe przerzucenie kilkuosobowej grupy przemytnicy otrzymują nawet 10 tys. dolarów.
Przyszli uchodźcy przyjeżdżają legalnie na Ukrainę, ale nie spełniają wymogów wizowych dla obywateli spoza Unii Europejskiej. Wiza jest droga, mało kogo na nią stać. Poprzez grupy przestępcze próbują przedostać się dalej, do Niemiec, Austrii czy Francji. Przystankiem w tej wędrówce jest Polska. Zdarza się, że przemytnicy doprowadzają obcokrajowców w okolice polsko-ukraińskiej granicy, zabierają pieniądze, paszporty i telefony. Następnie wskazują dalszy kierunek podróży, „obracają się” na pięcie i pozostawiają na pastwę losu.
-W wielu przypadkach osoby, które zatrzymujemy, proszą o możliwość pozostania w naszym kraju i oferują…. pomoc przy zbiorach cytrusów i bananów. Taką mają wiedzę i wyobrażenie o kraju, do którego dotarli – opowiada Bogusław Ślazyk.
Jednak najtragiczniejsza historia na przemytniczych szlakach zdarzyła się w 2007 roku. Kamisa Dżamaldinow, Czeczenka z czwórką dzieci chciała przedostać się przez zieloną granicę do Słowacji, gdzie oczekiwał na nią mąż Pasha. Stamtąd chcieli dotrzeć do rodziny w Austrii, a potem do Szwecji. Wszystko za ponad 2 tys. dolarów. Przemytnicy pieniądze wzięli, ale Kamisę z dziećmi pozostawili bez opieki w górach. Kobieta przez trzy dni błąkała się po Bieszczadach. Trzy córki zmarły z wychłodzenia. Wycieńczoną Czeczenkę, z 2,5-letnim synkiem na rękach znaleźli funkcjonariusze Bieszczadzkiej Straży Granicznej.
Tropem wilka
W bieszczadzkim gąszczu wszystko może być tropem: papierek rzucony daleko poza szlakiem turystycznym, ślad buta odciśnięty w miejscu, w którym turyści nie mają prawa być oraz złamana gałąź.
– Ktoś kiedyś powiedział, że przemytnicy są zawsze krok przed nami. To nie prawda. Oni dopiero muszą wymyślić coś nowego, żeby mogli być niezauważeni. Jeśli mamy podejrzenia, co do przerzutu, pilnujemy i obserwujemy wskazany rejon do skutku. Często pomagają nam ratownicy z Bieszczadzkiej Grupy GOPR i inne służby – dodaje.
Fot. Tadeusz Poźniak
Strażnicy z Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej byli i są szkoleni z identyfikacji śladów przez członków legendarnej organizacji „Cień Wilka”. To grupa działająca na granicy Stanów Zjednoczonych z Meksykiem. Należą do niej Indianie z trzech szczepów m.in. z Nawaho. To ich przodkowie lata temu stworzyli szyfr używany przez armię amerykańską w rejonie Pacyfiku w czasie II wojny światowej. W tym kodzie czołg oznacza „żółwia”, granat – „ziemniaka”, a Hitler – „szalonego białego człowieka”. Do dziś wielu strategów uważa, że to dzięki szyfrantom z plemienia Nawaho, Amerykanom udało się wygrać wojnę z Japonią na Pacyfiku, tym samym unikając wielu ofiar.
Teraz Indianie przekazują wiedzę gromadzoną przez pokolenia strażnikom granicznym w Polsce. Uczą ich rozpoznawania tropów za pomącą dotyku i zapachu, podążania za nimi i oceniania ich wieku. Doświadczony zwiadowca potrafi dostrzec nawet najmniejsze przedmioty zaplątane w gałęzie, czy pojedyncze włókna pochodzące z worka, który może być wypełniony narkotykami.
Bogusław Ślazyk odbył trzy szkolenia z Indianami Nawaho, a teraz uczy innych funkcjonariuszy identyfikacji śladów i sposobów poruszania się za osobami.
Pogranicznicy mają do obserwacji 207 słupków granicznych, z czego samochodem można dojechać tylko do 5 znaków. Wtedy pozostają jeszcze quady, rakiety i skutery śnieżne, narty oraz nogi, oczywiście. Pomocny jest też czworonożny towarzysz. Psi węch jest niezastąpiony w górzystym, zalesionym i trudnodostępnym terenie. Ułatwia strażnikom ratowanie zagubionych turystów i odnajdywanie wycieńczonych uchodźców.
Pogranicznik ze snickersami w plecaku
Wśród tych ostatnich najdroższy jest przemyt najmłodszych. Maluchy spowalniają trucht, hałasują i płaczą. To dlatego w 2001 roku jedna z matek zostawiła swoje płaczące dziecko w lesie. Był to niespełna roczny malec, owinięty w worki i ubrania. Dziecko cudem przeżyło, ale miało odmrożone rączki i nóżki, konieczna była amputacja.
Gdy Bogusław Ślazyk wychodzi na patrol przy granicy, ma w plecaku: apteczkę, ubrania, bieliznę na przebranie i zawsze… snickersy oraz ciepłą herbatę. Nigdy nie wiadomo, kiedy i komu może się przydać „niezbędny zestaw”.
– Koledzy nadali mi ksywkę „Snickers”. Zawsze nosiłem i noszę ze sobą batony. Nie ważne czy to będą turyści, czy uchodźcy. Najważniejsza jest pomoc – kwituje.
Po zatrzymaniu grupy „nielegalnych” reakcje uchodźców są różne. Były przypadki ataków z bronią, bo przemytnicy się bez niej nie ruszają. Nikt nie chce się dać złapać, nawet kobiety w zaawansowanej ciąży.
– Swego czasu natrafiłem podczas służby na dwie czeczeńskie pary. Obydwie kobiety były w ciąży. Jedna w 8. miesiącu, druga w 6. Tej pierwszej nagle odeszły wody i zaczęła rodzić w lesie. To było coś nieprawdopodobnego. Nakazałem mężczyznom zrobić siodełko i w ten sposób przetransportowywaliśmy ją do karetki. Marsz trwał ponad godzinę. We współpracy z GOPR-em uratowaliśmy dziewczynę, urodziła chłopca w Ustrzykach Dolnych. Mój komendant nawet żartował, że mogłem przyjąć poród i zostać ojcem chrzestnym – opowiada straszy chorąży.
W kwietniu 2017 roku Straż Graniczna w Bieszczadach zatrzymała 22-letniego Ukraińca, który próbował dostać się do Polski przekraczając Wołkowe Berdo. Pogranicznikom w górach tłumaczył, że „idzie do swojej lubej”, która mieszka w Lublinie. Miał prezenty dla dziewczyny i wszystko, co w takiej podróży niezbędne. Brakowało mu tylko wizy.
Pewien Rosjanin przy pierwszym zatrzymaniu twierdził, że jest lekarzem. Następnym razem był niemową, a w kolejnych dwóch przypadkach udawał Niemca. Został złapany już sześciokrotnie na odcinku Stuposiany – Ustrzyki Górne. Takich „bohaterów” pogranicznicy rozpoznają po twarzach.
Śladami serialowej „Watahy”
Na pograniczu westernu i crime story z akcją osadzoną w dzikich Bieszczadach – tak powstała „Wataha”, polski serial kryminalno-sensacyjny emitowany przez HBO Polska od 2014 roku. Fabuła opowiada codzienność bieszczadzkich pograniczników. Dotychczas nakręcono dwie serie. Teraz przyszedł czas na trzecią odsłonę losów kapitana Wiktora Rebrowa i jego kolegów ze Straży Granicznej. Zdjęcia do serialu rozpoczęły się 17 lutego i potrwają kilka miesięcy. Jest szansa, że pierwsze odcinki będzie można obejrzeć jeszcze w tym roku.
Nieznana jest póki co ich liczba. Jedno jest pewne. Na granicy polsko-ukraińskiej, gdzie służbę pełnią pogranicznicy, znów zdarzy się coś nieprzewidywalnego i groźnego.
Robert Wróbel. Fot. Tadeusz Poźniak
Jeden z najpopularniejszych seriali w Polsce ma też swojego niekwestionowanego, głównego bohatera – Bieszczadzki Oddział Straży Granicznej. Funkcjonariusze pomagali producentom w doborze scenerii, konsultowali procedury graniczne, a także brali udział w kręceniu zdjęć jako statyści.
– Odcinki są trochę podkoloryzowane, no ale to w końcu produkcja sensacyjno-kryminalna. Mnie się podoba – stwierdza Robert Wróbel, starszy sierżant ze Straży Granicznej w Ustrzykach Górnych. – Momentami bywa zabawnie, gdy widzimy chociażby zdjęcia w Lesku, a za chwilę pokazywana jest droga do Ustrzyk Górnych, czy słupek graniczny w miejscu, gdzie go nigdy nie było.
– Na filmie widać też jak kobieta jest szarpana przez strażników, którzy na nią wrzeszczą. Nigdy tak nie robimy – dodaje Bogusław Ślazyk. – Nie mamy prawa podnosić na nich ręki, czy krzyczeć. Jeśli zatrzymywane są kobiety i dzieci, nie przetrzymujemy ich w zamknięciu, ale umieszczamy w ogrzewanej świetlicy.
Wiele scen w serialu jest fikcyjnych. Chata w gąszczu, w której ukrywał się Rebrow powstała na potrzeby produkcji. W filmie na porządku dziennym są morderstwa, kradzieże i porwania. Rzeczywistość jest mniej sensacyjna. Ostatnie morderstwo na zielonej granicy miało miejsce w 2017 roku.
Serial stał się jednym z najchętniej oglądanych. Po jego emisji wzrosła liczba kandydatów na funkcjonariuszy Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej, nie każdemu udało się jednak przejść przez rekrutację. Tylko w 2019 roku pogranicznicy chcą przyjąć nawet 120 adeptów, którzy zasilą szeregi placówek m.in.: w Korczowej, Medyce oraz Lubaczowie.
– Po pierwszym i drugim sezonie serialu „Wataha” ogromnie wzrosło zainteresowanie służbą w Straży Granicznej. Zgłaszały się do nas osoby z całej Polski. Znam parę zakochanych, która przyjechała aż ze Szczecina. Zainspirował ich właśnie film. Dwudziestoparolatkowie przeszli pomyślnie przez wszystkie etapy kwalifikacyjne. Niewykluczone, że sytuacja powtórzy się po emisji trzeciej edycji – mówi Elżbieta Pikor, rzecznik prasowy Bieszczadzkiego Oddziału Straży Granicznej.