To jest ostatni moment, żeby zobaczyć Uzbekistan jakiego już wkrótce nie będzie. Idą u nas wielkie zmiany. – Na lepsze? – Oczywiście, że na lepsze – dzięki naszemu prezydentowi. Mężczyzna w tiubitiejce nasuniętej na czubek głowy prowadził ze mną ten polityczno-powitalny dialog o wpół do czwartej nad ranem, gdy czekałam przed aeroportem w Taszkencie na taksówkę.
Zauważył, że tym, co mówi, jestem zaskoczona.
Taksówkę obiecała przysłać Mawluda, która mieszka w Taszkencie od zawsze i wie, że na publiczny (tani) transport w stolicy tego trzydziestomilionowego kraju inostraniec nie ma co liczyć, zwłaszcza o takiej morderczej porze jak ta – między psem a wilkiem,kiedy akurat ląduje w Taszkencie samolot z Moskwy.
O normalnej porze też nie bardzo można liczyć.
Pałace na wodzie
W rozrastającej się metropolii, wielkości mniej więcej Warszawy, brakuje autobusów, część z nich pamięta jeszcze czasy Sojuza, a te nowe – żuczki koreańskie (króluje Dewoo) są za małe na taką ciżbę pasażerów. Rządzi więc lobby taksówkarskie – korporacyjne i samozwańcze. Pasażerów zabiera prawie każdy kierowca; upycha ich razem z walizkami na siedzeniach, jeśli walizki do bagażnika się nie mieszczą.
Zlikwidowano tramwaje, szyny właśnie kończą zrywać. Jezdnie rozkopane w wielu miejscach. Objazdy, korki. Chociaż szerokość jezdni do pozazdroszczenia – w centrum pięć pasów w każdą stronę. Jak w Moskwie.
Przechodzenie przez jezdnię jest jak safari. Piesi przebiegają jezdnię kłusem, na skróty, gdzie popadnie, klucząc pomiędzy samochodami. Kierowcy trąbią, nawet gdy ludzie idą na zielonym świetle. Tak im się spieszy! Tymczasem po obu stronach jezdni są zazwyczaj głębokie betonowe rowy nawadniające przydrożne drzewa. Trzeba przeskoczyć przez rów chcąc wejść na chodnik. Mężczyzna o kulach, który nie mógł tego zrobić, stał bezradnie na jezdni, a kierowcy omijający go wściekle trąbili. Inwalidzie pomogli dopiero pasażerowie autobusu, który się zatrzymał.
Przebudowa skrzyżowania, przez które jedzie się do Mawludy, niezbędna żeby odetkać starą, posowiecką dzielnicę blokowisk, nie ma szans na szybki finał. Bo w newralgicznym miejscu stoi niepozorny domek. A co tam domek – budka! Wydzierżawiła go na 50 lat jakaś amerykańska firma – zaraz na początku, jak Uzbekistan zdobył niezależność, czyli ćwierć wieku temu (gdy rozpadł się Związek Radziecki).
Proces transformacji w stolicy przynosi czasami pozytywne efekty. Niemiecka firma, która naprzeciwko mieszkalnych bloków uruchomiła fabrykę plastiku, wreszcie kupiła filtry na dymiący strasznie komin. Dym w dalszym ciągu wali, ale już tak nie śmierdzi. Można otwierać okna. A to ważne w tym klimacie – upały zeszłego lata przekroczyły 64 stopnie Celsjusza.
Wybudowano w stolicy trzy linie metra z wielkim trudem, gdyż teren jest mocno sejsmiczny. Trzęsienie ziemi w 1966 roku, które zburzyło kawał Taszkentu (dwadzieścia tysięcy ludzi pozbawionych dachu nad głową żyło pod namiotami), powinno być przestrogą, żeby z infrastrukturą nie leźć ani zbyt głęboko pod ziemię, ani za wysoko.
Jak to się ma do praktyki? Nijak, sądząc po szmaragdowo-szklanych wysokościowcach budowanych w celach komercyjnych. Ministerialna dzielnica też chyba zawarła pakt z naturą – budynki jak pałace pną się w górę. Otoczone hektarami trawników nawadnianych non stop.
I pomyśleć, że czterdzieści kilometrów za Taszkentem racjonuje się wodę. Prąd też. Prowincja to jest zupełnie inny świat. I tak jest w całym kraju.
Nawet w miastach takich jak Samarkanda i Buchara, leżących na Jedwabnym Szlaku, obleganych przez turystów, właściciele hoteli mają zagwozdkę, jak zapewnić gościom wodę w kranie.
W Samarkandzie, w hotelu Lux (sprywatyzowanym niedawno), recepcjonistka od razu mi powiedziała, że wodę odkręca tylko „na życzenie”. Wieczorem. Nosiła służbową maseczkę na twarzy, taką z apteki. Ale białego fartucha, który też ponoć powinna zgodnie z przepisami nosić, nie założyła. Żeby gości nie straszyć – wyjaśniła.
Otwierała korespondencję przychodzącą do mnie, twierdząc, że ma taki obowiązek, co nie jest prawdą. Cóż, transformacja, prywatyzacja, a stary sowiecki nawyk „szpiclówy etażowej” pozostał. Na szczęście nie wszędzie.
Dobry adres do zapamiętania: w Bucharze, w samym centrum starego miasta jest maleńki prywatny hotelik Warakhsha. Czyściutko, po domowemu, właścicielka troskliwa jak mama. (e-mail: aminashurov@mail.ru ).
Domowe hoteliki to jest innowacyjny pomysł ponoć samego prezydenta. Jak zwał, tak zwał. Mała przedsiębiorczość potrzebuje pilnie wsparcia. Bo płaci podatki zanim zacznie zarabiać.
Milionerki i milionerzy
Do Samarkandy zabrałam się ze znajomym taksówkarzem Mawludy. Uwaga praktyczna – cenę za przejazd uzgadniamy przed, a nie w trakcie podróży. Wychodzi taniej i bez zaskoczenia, że taksówkarz życzy sobie za kurs równowartość miesięcznej pensji taszkenckiego urzędnika. A tu się zarabia miliony! Wszyscy, nawet emeryci są milionerami. I chodzą na zakupy z torbami pełnymi pieniędzy. Sęk w tym, że od lat nie było denominacji, największy banknot to 5 tys. sum, czyli równowartość mniej więcej czterech biletów na miejski autobus.
Emerytura Mawludy, która jest literaturoznawcą (w lutym zakończyła pracę na uniwersytecie), to niecałe sto dziesięć dolarów. A ceny tylko ciut niższe jak w Polsce.
Ostatnio nauczycielom wypłacono pensje mąką. W banku zabrakło gotówki. Na bazarach gotówki nie brakuje. Kwitnie handel walutami. Cinkciarze stoją z workami pieniędzy. Kurs lepszy niż oficjalny. Do banku nikt nie chodzi. Chyba że musi.
Koleżanka Mawludy potrzebowała zapłacić za nagrobek dla rodziców. Chciała wyjąć z konta 700 tys. sum. Ale kasjerka w banku nie chciała „aż” tyle wypłacić. „Może 200 tysięcy wystarczy?” – targowała się kasjerka. W końcu wypłaciła „jednorazowo” 300 tysięcy. Po resztę kazała przyjść później.
Powroty i pożegnania
Ruzalia nie była w Uzbekistanie dwadzieścia lat. Urodziła się w Kitobie. Wieś schowana w zielonej dolinie za górską przełęczą. Widoki zapierają dech. Góry w oddali pobielone śniegiem. Saraje ulepione z glinianych cegieł, z malutkimi podwórkami, winnice rozpięte na dachach. Kręte uliczki, morwowe drzewa, zapach chleba pieczonego w tandyrze. To jest ten kawałek starego świata, który się jeszcze zachował. Żeby było żal odjeżdżać.
Parę uliczek bliżej drogi – pędzące samochody, market, ciastka na wagę, sztuczne kwiaty. Tylko rzeźnik naprzeciwko marketu jeszcze się nie poddał i wiesza na haku przed sklepikiem pół wołu obdartego ze skóry. Baranina też jest, kurdiuk (tłuszcz barani, bardzo ceniony) też. Pyszny. Bez spróbowania kupuje tylko patałach, a nie smakosz.
Rodzinnego domu Ruzalii już nie ma. Został zburzony przez nowego właściciela i zastąpiony wielkim domiszczem, z gankiem wystającym na pół uliczki. Właściciel liczy, że dostanie większe odszkodowanie niż sąsiedzi z małych tradycyjnych sarajów, jeśli zostaną przymusowo wyburzone pod nową zabudowę. Do Kitoby też, jak w całym Uzbekistanie idzie nowe…
Ruzalia mówi, że długo się wahała, czy wyjechać, czy przeczekać ten straszny po wolnościowy chaos. Ale w końcu zmusiła ją do wyjazdu sytuacja. Mieszkała już wtedy w Karszni. Duże miasto, wtedy bardzo niespokojne. Mąż stracił pracę, nie było pieniędzy, bała się co będzie z dziećmi, były małe. Chorowały. Nie było lekarstw. Z Karszni zabrała „na nową drogę życia” do Moskwy kilka kartonów makaronu, którym zapłacono jej za pracę w instytucie, gdzie pracowała jako inżynier projektant.
Większość Rosjan wyjechała wtedy z Uzbekistanu. Żydzi, Polacy też. Nawet ci, co urodzili się, jak Ruzalia, tutaj. Czasami wracają, na chwilę – żeby na rodzinnych grobach zaświecić świeczkę, położyć kamyk.
Ruzalia też poszła najpierw na cmentarz, uporządkowała mogiłę mamy, czytała Koran.
Mawluda, przyjaciółka Ruzalii wspomina, że gdy „nastała wolność”, studenci zażądali, żeby mówiła do nich tylko po uzbecku.
„Zgoda – powiedziała – dla mnie to bez różnicy, ale wy musicie sobie zapamiętać na całe życie, że każdy z nas jest najpierw człowiekiem, a dopiero potem Uzbekiem, Chińczykiem, Rosjaninem… ”
Zrozumieli. I było potem tak, że ona mówiła do nich po uzbecku, a oni do niej po rosyjsku.
Wolałaby nie pamiętać tamtych lat. Ale jak zapomnieć? – Najgorsze były lata ’90-’93. Dużo ludzi wtedy powyjeżdżało, gdzie kto mógł. Ja nie mogłam. Zostawić rodziców, braci? Mąż – noga w gipsie (złamana, gdy grał w piłkę). Syn 8 lat. Córka 10.Kiedy wracałam z pracy trzy pary głodnych oczu wpatrywały się we mnie, czy przyniosłam coś do zjedzenia. Raz udało mi się „załatwić” dwa bochenki chleba. Syn pojechał rowerem do piekarni. Gdy wracał, napadli go starsi chłopcy, pobili, chleb zabrali. Syn strasznie płakał, a ja z przerażeniem myślałam tylko o tym, że dwa bochenki chleba przepadły!
Samarkanda. Mauzoleum Amira Timura. Fot. Anna Koniecka
Gdy umarła teściowa, na wypominki (za 40 dni) schodzą się krewni, znajomi. Trzeba ugościć. Czym? Upiekłam pieróg – ani okruszka nie zostało. Przyjaciółce, która miała przyjść później, dużo mi wtedy pomagała jak siostra, schowałam kawałeczek ciasta na kredens, żeby wiecznie głodni domownicy nie zjedli.
Sąsiadka piekła ciasta i sprzedawała. Dzieciom dawała okrawki. Sama jadła liście winogron.
Na wsi, niedaleko za Taszkentem, zimą ani opału, ani światła. Ludzie montowali burżujki, przerabiali gazowe piece. I tak zostało. Gaz ziemny na wieś nie dochodzi, jest tylko z butli.
Nowy Jedwabny Szlak
To, co wyróżnia tutejszych ludzi, to jest cierpliwość i wiara w to, że będzie lepiej.
Jest lepiej – tak uważa Szafhat, oprowadzając mnie po swojej niedawno kupionej szeregówce w Szahrisabz. Jego dom jest identyczny jak sąsiednie – cała ulica identycznych beżowych domków. – Taka polityczna budowlana urawniłowka. Jedziesz przez miasta, miasteczka, wsie, wszędzie widzisz na rogatkach, przy drogach identyczne domy. To jest nasz nowy Jedwabny Szlak, który budujemy – śmieje się Szafhat.
Mówiąc serio: ten nowy Jedwabny Szlak to jest chiński pomysł na ponowne zintegrowanie Azji z Europą przy pomocy szybkich kolei, autostrad, lotnisk, sieci energetycznych oraz infrastruktury informatycznej. To ma być największa inwestycja infrastrukturalna, jakiej jeszcze świat nie widział. Udział w tym epokowym przedsięwzięciu Chiny zaproponowały krajom w Europie oraz Azji Centralnej. Wśród nich jest również Uzbekistan. W zamian za dostarczane surowce (porozumienie podpisane z Chinami opiewa na razie na 15 mld dolarów) będzie on beneficjentem chińskich inwestycji. Wymiana handlowa Uzbekistanu z Chinami wzrosła w ciągu roku o ponad 30 procent. Dobry początek.
Uzbekistan dostał realną szansę na szybszy rozwój. Bardzo tego potrzebuje. Potrzebuje inwestycji i miejsc pracy. Teraz to jest największy problem młodych ludzi, którzy chcą pracować, a nie mają gdzie. Dlatego, kto może, jedzie do Rosji.
Szafhat pracował tam siedem lat. Gdy wrócił, kupił samochód i szeregówkę, którą podziwiałam w Szahrisabz. (Rata kredytowa za ten dom – 100 dolarów, tyle co miesięczna płaca nauczyciela.) Rodzicom wyremontował dom. Wyprawił wesele bratu i sam też wkrótce się żeni. Małe wesele będzie, nie więcej jak 300 gości.
W uzbeckiej rodzinie wszyscy sobie pomagają. Po sąsiedzku również. Masz Uzbeka za sąsiada – nie zginiesz.
Ruzalia mówi, że kraj jest ludźmi bogaty. Szahrisabz jest ważnym miastem na tym nowym Jedwabnym Szlaku. Tutaj urodził się w XIV wieku Amir Timur, nazywany Tamerlanem. Narodowy bohater Uzbeków. Czczony jak święty. Chociaż zanim został wielkim wodzem i stworzył imperium na trzech kontynentach, był lokalnym watażką, grabił pasterzy, ale – tu trzeba oddać mu sprawiedliwość – łupami z kompanami się dzielił. I rósł w siłę. Parł do władzy.
Dzięki niemu jego rodzinne miasto ma teraz szanse stać się mekką turystyczną. Na razie jest wielkim placem budowy – na 147 hektarach powstaje olbrzymi kompleks turystyczny. Pod buldożery poszły całe kwartały starej zabudowy. Domy, ulice, stare drzewa. Tych drzew, które Ruzalia pamięta z młodości, strasznie jej żal. Tradycyjnych uzbeckich sarajów również.
Ile ta inwestycja będzie kosztowała, Jura, kolega ze studiów Ruzalii zaangażowany w tę inwestycję jako jeden z armii wykonawców, nie chce powiedzieć. Ale to się opłaci – zapewnia. Miejscowi ludzie mają pracę przy budowie, a potem będą mieli w licznych, przydomowych hotelikach, restauracjach, butikach itp. obsłudze turystów. Turystyka to jest samonapędzający się przemysł.
Na olbrzymim placu, otoczonym stylowymi pawilonami, pośród dopiero co zasadzonych drzewek i krzewów, oświetlonych wieczorem tak, że igłę można znaleźć, szemrzą fontanny. Świat jak z baśni o Szeherezadzie (posiadającej elektrownię atomową dużej mocy).
Turystów na razie mało. Ale na pewno będzie więcej. To ważne – turystyka dostarcza na razie tylko 5 procent krajowego PKB.
Stary mężczyzna spotkany przed aeroportem w Taszkencie, który mówił o rewolucyjnej wręcz transformacji jaka trwa w Uzbekistanie i za sprawą rządzącego prezydenta odmienia na lepsze ten kraj, bardzo mnie wtedy zadziwił. Ale wtedy jeszcze nie byłam w Szahrisabz.
Poczynania rządzących Uzbekistanem, zwłaszcza prezydenta Karimowa, obrońcy demokracji oceniają surowo, nie bez powodów. Ci zaatlantyccy też, ale z innego powodu. Są wyczuleni wyjątkowo na transformacje w bogatych w strategiczne surowce krajach. Uzbekistan jest właśnie takim krajem. Posiada olbrzymie złoża gazu, którego jest liczącym się na świecie eksporterem. Ma też ropę, złoto, uran… Na dodatek ma strategiczne położenie: w samym sercu Azji. A teraz na domiar złego wszedł w konkurencyjny dla USA sojusz gospodarczy z Chinami. A niechby jasny szlag trafił ten nowy Jedwabny Szlak?!
Sentymentalny bilans
Zmiany, zmiany… W Karszni Ruzalia długo szukała bloku, gdzie zamieszkała z mężem po ślubie. Ich balkon, najładniejszy na piętrze, zawsze obsadzony kwiatkami, jest teraz zastawiony jakimiś gratami, a pod oknem od kuchni stoi plastikowa miednica, zakrywając dziurę w ścianie. Blok wymaga remontu. Nie on jeden, całe osiedle, okryte litościwą zielenią.
Ramiz, mąż Ruzalii, nie chciał jechać w tę sentymentalną podróż. Został w Moskwie. Prosił tylko, żeby zrobić zdjęcia róż, które kwitną najpiękniej w Karszni na głównej alei. Prosił też, żeby mu przywieźć koszule z prawdziwej uzbeckiej bawełny.
Bawełna – białe złoto Uzbekistanu. Zbierali ją każdego roku w październiku jako pospolite ruszenie. Wszyscy bez wyjątku: uczniowie, studenci, nauczyciele, lekarze, urzędnicy. Teraz też w październiku tak jest. Uczniowie mają z tego powodu wakacje, a dorośli zbieracze dostają zapłatę. Marną, bo marną, ale na lepioszkę (chleb) wystarczy.
Ruzalia martwi się tyko, co będzie, gdy mąż zobaczy, że bawełniane koszule, które mu kupiła są produkcji tureckiej i i chińskiej. Uzbekistan jest wciąż bawełnianą potęgą, ale w sklepach jej nie ma. Ta najlepsza bawełna na świecie rośnie na uzbeckich polach tylko na eksport.
Zdjęć ukochanych róż też Ramiz nie dostanie. Aleja różana na centralnej ulicy w mieście Karsznia została zalana betonem.
Po stronie aktywów ćwierćwiecza transformacji należy zapisać, że: w Karszni przed pomnikiem bohaterskiego żołnierza z gromadką dzieci, które ratował od głodu, ustawiono granitową tablicę z wyrytymi słowami prezydenta Karimowa, który to miejsce nawiedził. Lecz jak się nazywał ów żołnierz – bohater, pamiętają już tylko najstarsi mieszkańcy miasta. Miejsca na nazwisko bohaterskiego żołnierza zabrakło.