Lądowanie na ten skrawek chrześcijańskiej, słabo oświetlonej ziemi następuje po trzy i pół godzinnym, nocnym locie z Warszawy. Złączone w małe grupy światła, nieregularnie rozrzucone pomiędzy górzystymi osadami, nie przechodzą w plątaninę neonowych dróg wyznaczających wielkie miasto, choć Erywań zamieszkuje około półtora miliona ludzi. Zapach Armenii to niezwykłe połączenie słodkich i zielonych aromatów, jakby figi i morele położyć pomiędzy gałązkami kolendry. Upał nie przydusi tego zapachu, nawet przy 36 stopniach. Erywań pachnie jak ogród. Człowiek osiedlił się na terenach dzisiejszej stolicy Armenii w IX wieku przed Chrystusem, przez lata nazbierało się tutaj mnóstwo zapachów, mieszkańcy miasta Erebuni, starożytnej twierdzy państwa Urartu, zostawili kropelki potu i krwi w ziemi, na której zaledwie dwieście lat temu powstało miasto Erywań.
Trudno znaleźć schronienie przed nieznośnym słońcem w najchętniej odwiedzanym miejscu stolicy. Wokół Placu Republiki, centralnym punkcie Erywania, wybudowanego z kolorowego tufu – ormiańską myślą architektoniczną i za radzieckie pieniądze – bez ustanku krążą rozgrzani ludzie i samochody. Dopiero wieczorem robi się tu chłodniej i wolniej. Turyści przychodzą popatrzeć na imponujący pokaz światła i tańca fontann – na godzinę klasyczna muzyka zastępuje dźwięk klaksonów, którymi kierowcy wyrażają swoją frustrację, ostrzegają przed niebezpieczeństwem kolizji, informują przechodniów, że jadą!
Oddalając się od Placu Republiki – oczka wodnego w suchym mieście – trafić można w sam środek socjalistycznych porządków. Rubel postawił tu ohydne bloki dla podbitego i dociśniętego butem rewolucji ludu, jednak nigdy nad Ormianami się nie znęcał, przeciwnie, wysyłał tony towarów, żeby kraj wyglądał bogato i aby zadowoleni obywatele nie myśleli o buncie. Sowieci miłujący ukradkiem piękno Armenii, postawili na terenie całego kraju bloki mieszkalne, których brzydota odbiera apetyt, tym bardziej, że udekorowane są gęsto suszącą się w oknach i balkonach kolorową pościelą, pasiastymi ręcznikami, dziesiątkami par dżinsowych spodni.
Mieszkańcy Erywania nawet w największy upał zakładają dżinsy, w krótkich spodenkach, w sandałach i klapkach spacerują tylko turyści. Strój, fryzura i chód wyróżnia Ormianina – niscy mężczyźni idą wolno, sztywni w biodrach, jakby połknięty kołek zmuszał kręgosłup do trzymania majestatycznego pionu. Falują tylko pośladki. Ładne, szczupłe dziewczyny, podwyższone koturną przy bucie trzymają ich za rękę, wydają się iść szybszym krokiem, lekko z przodu.
Pięćdziesięcioletni biznesmen Artiom chętnie opowiada o czasach, kiedy Rosjanie przyjeżdżali po radzieckie produkty do Armenii, których we własnym kraju nie mogli kupić. Uśmiecha się mówiąc o Rosjankach rozsmakowanych w ormiańskim, sławnym na cały świat, koniaku Ararat. – Był to rodzaj handlu wymiennego… My Ormianie, zawsze dobrze ubrani, bogatsi… podobaliśmy się dziewczynom w Moskwie. Nie uwierzysz – mówi gładząc łysinę – ale ja kiedyś byłem bardzo przystojny.
Pomiędzy wyspami zaniedbania i ubóstwa buduje się nowy Erywań. Fragmentami podobny do Dubaju, w innych miejscach przypomina Jeruzalem. Modernizowany przez prywatny pieniądz, który stawia dźwigi na każdym wolnym lub zwolnionym przez wyburzenie placu. Coraz więcej piaskowca, szkła i metalu, restauracji, kawiarenek, rzeźb, drogich sklepów, do których godzinami nikt nie wchodzi. Północna Aleja – diament na piasku biedy. Oprowadzający mnie znajomy Ormianin, malarz, intelektualista, mówi, że nie jest wcale dumny z tego pysznego, eleganckiego miejsca, bo to nie jest Armenia, to nie jest prawda o tym kraju. Prawdziwa Armenia jest poza Erywaniem, stara kraina, gdzie wszystko się zaczęło, cała dzisiejsza europejska cywilizacja, według jednych badaczy w II, według innych w XII wieku przed Chrystusem.
Jednak kiedy zachwycam się, schodząc Kaskadą i przystając co chwilę, aby spojrzeć na tarasy i wodospady wybudowane na zasadzie przewyższeń, jest mu miło, jest dumny. Strażnik wpuszcza nas na taras willi francuskiego piosenkarza ormiańskiego pochodzenia, Charlesa Aznavoura. Patrzę na miasto, poszarpane rozpoczętymi wszędzie budowami, błyskające zielonkawym szkłem okien apartamentowców, ułożone nieregularnie, wysokie budynki tuż obok przykurczonych dachów domostw. Przy dobrej pogodzie widać majestatyczną, świętą górę Ararat. Aznavour wybrał najlepsze miejsce widokowe. Strażnik opowiada chętnie o swoim gospodarzu, rocznik 1924, piękny głos, złoto człowiek. Matka piosenkarza nazywała się Knar Baghdasarian, uciekła do Francji w 1915 r. przed zabijającą na oślep ręką Turka. 500 tysięcy Ormian uciekło wtedy z kraju przez Syrię i Iran.
– Nie sposób przeliczyć na pieniądze dobro, jakie Charles Aznavour nam podarował – mówi, chętnie pozując do zdjęcia – A kiedy "TO" się stało, to straszne trzęsienie ziemi w Spitak, natychmiast przyjechał – opowiada uroczystym głosem – wszyscy przyjechali, nawet piosenkarka Cher. Ona też Ormianka! I Kim Kardashian i Gary Kasparov i Andre Agassi…
Dzień później – 15 czerwca 2015 roku – umiera najbardziej hojny dobroczyńca, wierny syn Armenii mieszkający poza jej granicami; Kirk Kerkorian – budowniczy Las Vegas! Każdy Ormianin zna to nazwisko, historię przechodzącą w legendę o bajecznie bogatym rodaku, honorowym obywatelu Armenii. Urodził się i dorobił ogromnego majątku w Kalifornii, jego rodzice byli Ormianami, a to przesądza o wszystkim. Potem wiele osób potwierdzi te słowa, członkowie diaspory ormiańskiej to może nawet prawdziwsi Ormianie niż ci, którzy pozostali?
Więcej widzą i czują. Kerkorian, założyciel fundacji Lincy, przekazał Armenii prezent w postaci miliarda dolarów, tyle podają oficjalne źródła. Moi rozmówcy twierdzą, że dwa razy tyle i gdyby nie korupcja władz, dziś Armenia byłaby drugim Dubajem. Kerkorian zaangażował się szczególnie mocno po trzęsieniu ziemi w 1988 roku. Tysiące ludzi przepadło pod gruzami, ukamienowani żywcem w kilka sekund, nie zdążyli krzyknąć, nawet na przerażenie nie było czasu. Dwa miasta zniknęły z powierzchni ziemi, jakby wcześniej nie istniały, wpadły do dołu rozpaczy.
Blizny u tych, którzy pamiętają dzień 7 grudnia 1988 roku wciąż świeże, takich doświadczeń zapomnieć się nie da, nie ma takiej terapii, która zgasiłaby w głowie obrazy rannych i umierających. Marina, 45- letnia pielęgniarka wspomina: – Byłam w domu, nagle zaczęło coś dudnić, pomyślałam, czołgi jadą, lecę do okna przerażona, że wojna. Szklanki w kredensie dygotały jak z zimna, żyrandol zatańczył i wszystko. Dopiero parę godzin później się zaczęło… mama miała znajomego w KGB, informacja o najtragiczniejszym od lat trzęsieniu ziemi dotarła do nas nieoficjalną drogą, podaliśmy dalej, ludzie wyszli na ulicę, jakoś raźniej w grupie płakać. Potem zaczęli przywozić samochodami rannych. Pomoc zagraniczna przyszła szybko, po trzech dniach, ale te trzy dni były straszne. Siedziałam przy umierających dzieciach, bezsilna… Długo nie wytrzymałam, uciekłam po dwóch dniach.
25 tysięcy zginęło pod walącymi się budynkami w okolicach miast Spitak, Leninakan (dziś Giumri) i Kirowakan (dziś Wanadzor). Gdyby nie pomoc wojska, które stacjonowało w okolicy, ofiar byłoby znacznie więcej. Znam teorię spiskową powtarzaną przy okazji wspomnień tego kataklizmu. Żołnierz odbywający wtedy służbę wojskową w regionie prosi, aby nie podawać jego imienia. To od niego dowiaduję się, że przed trzęsieniem ziemi dostali rozkaz wywiezienia broni z tego miejsca, po fakcie zaczęli kleić wydarzenia w jedną groźną całość, zastanawiając się czy to radzieckie, podziemne testy broni nuklearnej wywołały trzęsienie ziemi? Czy to nie miało być ostrzeżenie dla buntujących się przeciwko ZSRR Ormian? W Ameryce czterdzieści procent społeczeństwa wierzy, że sami Amerykanie wyreżyserowali zamach na World Trade Center, w Armenii w teorię spiskową wierzy się cichaczem, kiedy pytam wprost, rozmówcy wycofują się zawstydzeni, wszystko jedno, tamtym życia nie wrócisz.
Uciekam ze stolicy przed upałem, z mapą naznaczoną miejscami, które trzeba zobaczyć. Miejsc będzie więcej. Duchy chrześcijańskich przodków prowadzą mnie najpiękniejszymi górskimi krajobrazami pod górę, w dół, przez lasy, złymi drogami, zbyt skąpo oznaczonymi jak dla wygodnego i wymagającego turysty z Europy. Trzeba się zatrzymywać i pytać. Na prowincji sami starsi ludzie, pomocni, zainteresowani, chętnie mówią po rosyjsku i niemal każdy wyraża sympatię dla Polski i Polaków. Jedni mówią, że mamy czyste serca, inni wspominają jak w czasach wojny o Górski Karabach, kiedy pokonani przez blokadę (prądu, gazu, dostaw żywności) przyjeżdżali do Polski szukać schornienia. Znaleźli u nas pomoc, pracę, współczucie – więcej niż się spodziewali. – Cyganów policja przeganiała, kiedy handlowali pod sklepem, mnie pozwalali, wiedzieli, że u nas wojna, dużo dobrego mnie spotkało w Polsce – mówi siedemdziesięcioletnia nauczycielka, która w okolicach Nowego Sącza spędziła dwa najcięższe lata. Mówi i płacze. Potwierdza, że z początku miejscowi brali ich za muzułmanów, mało kto wiedział, że Ormianie to pierwsi "oficjalni" chrześcijanie.
W 301 roku król Tiridates III nawrócił się po cudownym uzdrowieniu i został ochrzczony przez Grzegorza Oświeciciela. Armenia – to pierwsze królestwo na świecie, gdzie chrześcijaństwo uzyskało status religii państwowej, wypychając stare wierzenia ormiańskie związane z religią irańską. Polska prawie 700 lat później. Urzeka mnie brak przepychu i zaplecza turystycznego wokół świętych miejsc. Monastyry, kościoły, zakony, odnowione, zachowane, skromne i chłodne, dają najlepsze świadectwo prostoty wiary u jej zarania. Opuszczając monastyr Keczar czy zbudowany w X wieku monastyr Hagarcin można nadal tkwić w kryzysie wiary w Boga, ale zaczyna się wierzyć w ludzi, którzy wierzyli.
Podjeżdżam pod bramę jednego monastyru i wiem, że pojadę dalej, na granicę z Iranem, z Azerbejdżanem, Turcją, szukać początku lub ciągu dalszego. Nie zaspokaja mnie jedna historia o 40 ukamienowanych za wiarę dziewicach, o świętej imieniem Rypsyma, która ze starożytnego Rzymu uciekła do Armenii przed niechcianymi awansami ze strony cesarza Dioklecjana, ani ta o trzymanym przez piętnaście lat w lochu klasztoru-cytadeli Chor Wirap Świętym Grzegorzu Oświecicielu, chcę więcej, do zmroku, do totalnego zmęczenia. Muszę być w drodze, żeby dotrzeć jeszcze gdzieś wyżej, odkryć niedostrzeżone przez setki lat, zauważyć coś, co inni przegapili.
Zacofanie i zaniedbanie panujące w Armenii, tak uciążliwe dla jej mieszkańców, odwiedzającym nie przeszkadza. Nęka mnie myśl podszyta egoizmem: – Dobrze, że tak trudno jest po drodze, tak mało ludzi, tym większa moc zabytkowego miejsca, historii i legendy – te dwie zawsze ze sobą splecione.
Mijam ogromne jezioro Sewan – kawałek nieba, które zstąpiło między góry – jak pisał Maksym Gorki, w drodze do Noratus, gdzie na wielkim polu od wieków stawiano chaczkary, kamienne krzyże, najważniejszy symbol Armenii. Jest ich tam 900, milczących, wpatrzonych w góry, bronią swoich panów i terenów.
Święta góra Ararat pokazuję prawdziwą potęgę tylko przy dobrej, czystej pogodzie. Patrzę na nią z daleka, dalej podejść się nie da, odgradza ją granica z Turcją, od wielu lat zamknięta. Ararat wraz z 60 proc. terytorium Armenii została podarowana Turkom przez Sowietów. To "prezent", który wyrwał serce Ormianom. Samozwańczy przewodnik, który służbę wojskową odbywał w Legnicy mówi dobrze po polsku: – To tak jakby Polsce zabrać Częstochowę i kazać patrzeć na klasztor pod panowaniem obcego, który jej ani kochać, ani szanować nie zdoła, tylko cieszy się bezmyślnie zdobyczą, wiedząc, że ci, którzy ją stracili, nie przestają cierpieć.
Według Biblii, to na tej górze zatrzymała się Arka Noego, stamtąd odleciały pierwsze ptaki i zasiedliły ziemię.
Najpiękniejsze miejsca rozdzielają kilometry biedy i zaniedbania. Większość miejsc wygląda tak, jakby je ktoś porzucił w pośpiechu, uciekając przed beznadzieją – zabrał koła, nie zabrał samochodu. Przy drogach, ziejące wypatroszonym wnętrzem rdzewieją samochody. Do kupienia są za 3 tysiące dolarów unieruchomione Ziły. Wszędzie rozpoczęte budowy, konstrukcje, niedokończone wille, w których nocują krowy. W budach, maleńkich sklepikach, pod niebieską plandeką odbywa się handel owocami, grzybami, drewnem, paliwem sprzedawanym w plastikowych butelkach. Drogi Armenii rozjeżdżają zdezelowane radzieckie pojazdy, Łady, Wołgi, Ziły, co kilka kilometrów stoi warsztat samochodowy, nie trzeba tłumaczyć dlaczego ich tu tyle. Parafrazując Tołstoja: Wszystkie bogate kraje są bogate w ten sam sposób, ale bieda wszędzie jest inna. Armenia to zubożały, ograbiony przez obcych kraj bogatych duchowo i kulturowo ludzi.
O rzezi Ormian sprzed 100 lat, bestialskim i bezkarnym mordzie 1, 5 miliona ludzi mówią spokojnie, bez nienawiści, z głębokim bólem w głosie, który żadnego ukojenia przez te 100 lat nie znalazł. – Turcy chcieli, abyśmy zniknęli z powierzchni ziemi – snuje opowieść Mher – ale równie mocno pragnęli naszego złota i pieniędzy. Zabili i zabrali, potem za te pieniądze odbyła się radziecka rewolucja.
Turcy 24 kwietnia 1915 w Konstantynopolu aresztowali i stracili 250 przywódców elit ormiańskich, zapalając tym samym krwawe światło przyzwolenia na masowe zabijanie ludności. Mordowali w okrutny sposób, kobiety i dzieci gnali na pustynię bez wody i żywności urządzając marsze śmierci, dla zabawy podrzucali niemowlęta w górę i nabijali na szable, spychali ze skał, żywych zakopywali, gwałcili dziewczynki i chłopców, szczęśliwi byli ci, którzy zginęli od kuli. W czasie trwania masakry państwa zachodnie zajęte prowadzeniem I Wojny Światowej, groziły palcem Turcji i ograniczyły swoją interwencję do udzielenia pomocy humanitarnej tym, którym udało się zbiec do Syrii i do Iranu. Ci, co przeżyli ludobójstwo, gorsze w metodzie niż holocaust, uciekając z kraju zabrali ze sobą książki, przeczuwali, że zaczyna się walka o przetrwanie narodu, języka, kultury, którą z takim trudem tworzyli przez tysiąclecia.
Pytam o stosunek do Żydów, których eksterminację niespełna trzydzieści lat później zarządził Hitler, otwarcie wzorując się na działaniach zainicjowanych przez głównego inspiratora i organizatora ludobójstwa Ormian – Talaat Paszę. Hitler powiedział w przemówieniu 22 sierpnia 1939 roku – "Kto w naszych czasach jeszcze mówi o eksterminacji Ormian?" – Tam gdzie są Żydzi, nie będzie Ormian – mówi Karen, od lat mieszkający w Polsce. – Z prostej przyczyny, i my, i oni uważamy się za najmądrzejsze narody na świecie. Tak samo dobrze umiemy handlować. Nie ma między nami złości ani miłości.
Nie dodaje więcej, ale wiem, co jeszcze chciałby powiedzieć. Holocaust uznał cały świat, Ormianie nadal walczą, aby wymordowanie półtora miliona obywateli nazwać ludobójstwem. Turcja wciąż nie przyznaje się do zabicia w bestialski sposób tylu ludzi, Barrack Obama ma problem siódmy rok z rzędu z wymówieniem słowa – genocide (ang. ludobójstwo) – nie chcąc denerwować swoich strategicznych partnerów, na których terenie stacjonuje amerykańskie wojsko.
Dziś w Armenii żyje zaledwie 2 miliony Ormian, kolejne 8 milionów zostało rozsianych po świecie tworząc diasporę, silny i solidarny organizm. Mieszkają w Ameryce, Francji, Rosji…wszędzie. Powracają chętnie odwiedzić swoich, jeszcze chętniej przysyłają pieniądze do kraju, który kochają miłością pierworodną, oczyszczoną latami historii ciężkich wojen, mordów, trzęsień ziemi. Wszystko to wspólnie i każdy z osobna niesie na plecach, nie da się zapomnieć, choć chciałoby się już odwrócić kartę szczęśliwą figurą na wierzch.
Ormianie mówią; "Jak jesteś dobrym człowiekiem, będziesz się dobrze czuć w Armenii". Nie wiem, jakim człowiekiem byłam przed tą podróżą, ale wróciłam lepszym.