Reklama

Kultura

Leszek Kuchniak: Kolorowe światy i moja Anuszka

Alina Bosak
Dodano: 01.04.2018
38172_kuchniak
Share
Udostępnij
Święci z kapliczek, Żydzi w chałatach, ludowi grajkowie i hiszpańskie tancerki niosą swoje historie na barwnych obrazach Leszka Kuchniaka. On zaś z roku na rok coraz szerzej otwiera bramy ogrodu z folklorem. Ile w nim zostało dawnego krytyka komunistycznego systemu, autora rysunków piętnujących PRL i rzeźb przypominających polityczne zbrodnie? Wiele. Nadal bacznie obserwuje rzeczywistość. Tylko pędzlem ją rzadko konstatuje, bo smutek zatrzymał dla siebie. Ludziom daje, co kolorowe. Co zobaczy w podróżach z Anną, co przypomni sobie z dzieciństwa w Lubeni. I za to go kochają. 
 
Najmocniej związany jest z Rzeszowem, gdzie od lat mieszka i tworzy, a jednak jego biografia zaczyna się od miejscowości nie na „rz”, ale na „ż”. I to dwóch! W Żarach koło Żagania przyszedł bowiem na świat. Tam właśnie rozkazy rzuciły „dziesiąt” lat temu („ile dokładnie, nie ma co wspominać”) rodzinę Kuchniaków. Ojciec Leszka był oficerem polskiego wojska, wciąż na kolejnych jednostkach, poligonach. Rodzina musiała mu w częstych przeprowadzkach towarzyszyć. W tym cygańskim trochę życiu, oazą spokoju i niezmienności był dom dziadków w podrzeszowskiej Lubeni. – Chętnie u dziadków zostawałem na dłużej – wspomina Leszek Kuchniak. – Pomagałem im w pracy na gospodarstwie. Pasałem krowy, a jakże! I przy okazji rzeźbiłem. Z patyczków, drewienek, przy pomocy kozika kupionego przez dziadka w Spółdzielni Samopomoc Chłopska, tworzyłem bajkowy świat. 
 
Dziś jego rzeszowską pracownię także zdobią rzeźby, nawiązujące do sztuki ludowej. Łączy je w unikatowy sposób z obrazami. Malowane, kolorowe jak jarmarki. Wyeksponowane w suterenie szeregówki przy jednej z rzeszowskich uliczek. Do tej małej galerii, gdzie „wszystko to urządziła moja Anuszka”, jak zwykł nazywać Leszek Kuchniak  swoją żonę Annę, chętnie zaglądają miłośnicy jednego z najbardziej lubianych artystów Podkarpacia. I nie ma w tym wielkiej przesady. Kiedy w 2017 roku świętował 40-lecie twórczości, na wernisażu w Biurze Wystaw Artystycznych zjawił się tłum wielbicieli i przyjaciół. – Bardzo mnie zaskoczyła ta liczba gości – przyznaje. – Nie spodziewałem się… Wszyscy gratulowali, dawali mi prezenty, robili zdjęcia i dopominali się o katalogi. Pod koniec to nawet nie wytrzymałem. Schowałem się w gabinecie ówczesnego dyrektora BWA, Ryszarda Dudka – śmieje się, dodając: – Na taki udany jubileusz od lat pracuję. Konsekwentnie tworząc obrazy w zgodzie ze swoim duchem, ale i szanując pracę innych twórców. Ja nikomu nie zazdroszczę. Cenię natomiast wysiłek i zaangażowanie.
 
 
Leszek Kuchniak. Fot. Tadeusz Poźniak
 
Leszek Kuchniak, rzeźbiarz, malarz i rysownik, jest człowiekiem lubianym, a prace są chętnie kupowane. Zarówno przez osoby prywatne, jak i instytucje. Jego „Paniaga” wisi w Ratuszu, a  Dom Sztuki BWA kupił do kolekcji kolejne dzieło – rzeźbę błogosławiącego Elimelecha, ubarwioną akrylami, jak wszystkie jego rzeźby. – Już swoje dziecięce struganki kolorowałem farbami – zdradza artysta. – Niestety, wszystkie te „rzeźbki” zabrała ze sobą do Stanów Zjednoczonych pewna nauczycielka. A mówiła, że tylko pożycza!
 
Dziadek leczył Kasztankę Naczelnika
 
Ze szkolnych lat i podstawówki nr 10 w Rzeszowie, z sympatią wspomina nauczyciela plastyki – Józefa Kulpińskiego. Otoczył zdolnego ucznia opieką, ratował, kiedy z powodu braku zapału do liczb młodzieńcowi groziła dwója z matematyki. – Na plastyce rywalizowałem z jednym kolegą – wspomina Leszek. – Kiedyś, gdy w kinach puszczano „Krzyżaków”, całą epopeję wymalowaliśmy z tej fabuły. Szkoła nam wtedy zorganizowała wystawę. To była moja pierwsza. 
 
To Kulpiński namówił Kuchniaka, by zdawał do Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Jarosławiu, bo „najlepsze w Polsce”. Miał powody tak twierdzić. W jarosławskim plastyku uczyli wspaniali profesorowie i artyści – Edward Kieferling, Wiktor Śliwiński, Stanisław Tobiasz, Stanisław Lenar.     
 
– Tato zapakował mnie do trabanta i zawiózł na egzaminy. Tam już na poważnie zaczęła się moja przygoda ze sztuką. Wspaniałe życie w internacie. Poznałem kolegów, z którymi do dziś się przyjaźnię. Henryk Cebula, Rysiek Dudek, Jacek Kawałek, Janusz Pokrywka, Ania Hass-Brzuzan to moi towarzysze ze szkolnych lat. W tamtych czasach nie jeździło się na weekendy do domu. Rodzice zabierali mnie dopiero na święta i wakacje. Myśmy przez całe soboty i niedziele malowali, rzeźbili i rozmawiali o sztuce. Z jarosławskiej szkoły bardzo dużo wyniosłem. Nazywano ją w tamtym czasie Małą Akademią Sztuk Pięknych. Rzeczywiście, zapewniała solidną i szeroką naukę. W programie było malarstwo, rzeźba, rysunek, kompozycja. 
 
Kiedy dostał się na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie, szybko przekonał się, że pół jarosławskiego liceum tam studiuje. A wiadomo, jak trudno się było wtedy na akademię dostać.  
 
– Jarosławski „plastyk” wpłynął także na moje życie duchowe – zdradza malarz. – Za sprawą polonistki – pani profesor Anny Jenke – stałem się chrześcijaninem. Była wyjątkowym nauczycielem. Nie dziwię się, że trwa jej proces beatyfikacyjny. W latach 90. zeznawałem w sprawie jej beatyfikacji. To także jej sprawka, że w mojej twórczości jest tyle sacrum i profanum.  
 
Rzeczywiście, świątki często pojawiają się w jego obrazach i rzeźbach. Chrześcijańskie i żydowskie postaci. Marzy mu się religijna zgoda i wzajemny szacunek między ludźmi różnych wyznań. – Żydem był jeden z moich dziadków – opowiada. – Ale się przechrzcił. I ożenił z Białorusinką – grekokatoliczką, którą wykradł wcześniej rodzinie. To ciekawy przodek. Patriota, piłsudczyk, żołnierz wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku i weterynarz. Leczył konie, także Naczelnika. W Sulejówku. Nie tylko Kasztanka była w tej stajni. Stało tam kilkanaście przepięknych koni. Za zasługi Piłsudski dał mu gospodarstwo na Kresach Wschodnich, w okolicach Annopola. Dziadek wybudował tam piękny dom i lecznicę. Długo się nie nacieszył, bo przyszła wojna 1939 roku i całą rodzinę zesłano na Sybir. Zawód weterynarza uratował mu wtedy życie. Lecząc konie, był Rosjanom potrzebny. Sybiracy znad Bajkału uczyli ich żyć w tych trudnych warunkach. Moja rodzina nie zdążyła dotrzeć do armii Andersa i wyszła z ZSRR z armia Berlinga. Ojciec został żołnierzem i był ranny pod Berlinem. Po wojnie zamieszkali we Wrocławiu. Ojciec pozostał w wojsku. Szybko umarł, w wieku 50 lat. Pod koniec życia był kierownikiem garnizonowego klubu oficerskiego w Rzeszowie. Przewijało się przez to miejsce wielu artystów, także plastyków, którzy w klubie mieli swoje wystawy. Wyniosłem z tego okresu wiele bardzo interesujących znajomości. 
 
Beksiński, Kora i Terlecki – znajomi z czasów gierkowskiej prosperity
 
W Krakowie studiował rzeźbę u prof. Jerzego Bandury, twórcy pomnika Grunwald. – Wspaniały profesor i wspaniałe życie studenckie – Leszek uśmiecha się do wspomnień. – Jak na tamte czasy, Akademia miała bardzo dużą autonomię. Rektorem był Marian Konieczny, który bardzo starał się, aby polityka nie wchodziła w nasze studia. Nie czuliśmy, że żyjemy w systemie totalitarnym. Studenci ubierali się kolorowo, nosili długie włosy. Uczyli nas profesorowie o poglądach prawicowych, wielu pochodzenia żydowskiego, jak np. Jonasz Stern, Wejman. To byli ludzie o wybitnych osiągnięciach artystycznych, budzący nasz duży respekt.
 
Wokół panowała gierkowska prosperita. Pierwszy sekretarz partii zdecydował się trochę otworzyć na Zachód i na artystycznych studiach także dało się to odczuć. – W sztuce powiało świeżością. Można było eksperymentować. Pojawili się konceptualiści. Trochę z nich kpiliśmy. Na mojej rzeźbie królował wtedy realizm – wspomina Kuchniak. – Prof. Bandura, oprócz programu, studium rzeźby, rysunku, aktów, pozwalał, bym odtwarzał mój wewnętrzny świat. Po  zajęciach tworzyłem, co chciałem. On się tym interesował, nie tępił. Był taki, jak Jenke, która w Jarosławiu pochylała się nad każdym uczniem, który pisał wiersze. Nawet te byle jakie, pryszczate. Ona je czytała, wspierała, ceniąc za to, że były twórczymi próbami. 
 
Kraków lat 70. – buntowniczy, hippisowski. Studencka brać przesiadywała w klubie „Pod ręką”. Mieścił się on w akademiku. Grał Zespół Jana, unosił się papierosowy dym i pojawiały inne używki. Przychodziła złota młodzież Krakowa – Kora i Marek Jackowski, Ryszard Terlecki i sławny hippis krakowski, którego wszyscy nazywali „Babsztyl”, bracia Zielińscy ze Skaldów. – To tam po raz pierwszy zobaczyłem wystawę rysunków Beksińskiego – mówi Leszek Kuchniak. – I tak bardzo zainteresowała mnie ta twórczość, że zacząłem odwiedzać Beksińskiego w Sanoku. Byłem zafascynowany jego twórczością. Moje prace, powstające tuż po studiach, są w podobnym klimacie jak jego obrazy. 
Pogodne i barwne płótna oraz rzeźby dzisiejszego Kuchniaka dalekie są już od tamtych czasów. Do dziś jednak podobają mu się fantastyczne, surrealistyczne światy i pejzaże Beksińskiego. – W tym jest mi bliski, bardziej niż w dziełach z potworami i erotycznym turpizmem – przyznaje. – Każdy artysta musi odnaleźć własną drogę twórczą. Kiedy kończyłem studia, profesor ASP poradził mi, abym zapomniał, czego się nauczyłem. Po to, aby pozbyć się tego bagażu poprawności, który sprawia, że artysta jest bardzo akademicki i zarazem nijaki. 
 
Po studiach najpierw pracował w Ruchu jako instruktor plastyki, a potem zatrudnili go w nowo utworzonej w Rzeszowie szkole plastycznej. Za rok będzie 40 lat, jak został nauczycielem. Niektórzy jego uczniowie są już akademickimi profesorami.
 
Jego Anuszka
 
Gdyby miał wymienić swoich ulubionych malarzy, to poza Beksińskim powiedziałby jeszcze o Chagallu i włoskich mistrzach renesansu. Podziwia ich dzieła podczas podróży, których pasjonatem stał się od niedawna. Jak mówi, za sprawą Anuszki. Anna Kuchniak również jest artystką malarką. Upiera się jednak, że tylko plenerową, bo wyłącznie wtedy maluje. 
 
 
Anna Kuchniak. Fot. Tadeusz Poźniak
 
– Anusia wyciągnęła mnie z domu w podróże. Gdyby nie ona, za całe zwiedzanie świata wystarczyłby mi mój 1,5-roczny pobyt w Stanach Zjednoczonych – śmieje się Kuchniak. – Razem odwiedziliśmy Włochy, Francję, Hiszpanię, Niemcy, Grecję, Tunezję, Turcję. Całe spektrum różnych kultur. Po każdej wyprawie powstawały obrazy. Po 1990 roku w twórczości stałem się kolorowy i radosny. Taka też była sztuka Zachodu. Polskim malarstwem rządziła wtedy szarość. 
 
Z Anną poznali się na wystawie Leszka w znanej rzeszowskiej knajpce „U Plastyków”. – Poznałam na studiach podyplomowych koleżankę, która studiowała z Leszkiem. Ona wyciągnęła mnie na tamten wernisaż. Nie miałam ochoty, ale w końcu mnie namówiła – zdradza Anna, która właśnie wtedy wpadła w oko znanemu już wtedy dobrze artyście.   
 
– Cóż ja się musiałem nachodzić wokół tej dziewczyny – wzdycha on. – Czekałem pod drzwiami w wieczór andrzejkowy parę godzin, a ona bawiła się na innej imprezie. Ale co miałem robić, kawaler z odzysku, zakochany w Anusi od pierwszego wejrzenia. Cierpliwość znalazła odwzajemnienie.
 
Anna i Leszek, wspominając tamte pierwsze spotkania, ciepło na siebie patrzą. Tworzą dziś artystyczne małżeństwo, które jest dobrze znane bywalcom. Łatwo ich spotkać na wernisażach, premierach i kulturalnych wydarzeniach. On, elegancki, w charakterystycznym kapeluszu, ona jak kwiat w tańczących wokół szczupłej sylwetki sukienkach. Dobrze im razem. O swoje malowanie ani myślą być zazdrośni. – Leszek to zupełnie inna liga, mistrz – zaznacza Anna. – Ja się z nim nie porównuję i nie ścigam. Nie naśladuję go w żaden sposób. Natomiast bardzo dużo mu zawdzięczam. Po studiach nie malowałam w ogóle. Dopiero kiedy zaczęłam spotykać się z Leszkiem, on namawiał, by do tego wrócić. Chwalił moje prace, zabierał na plenery. Dzięki niemu nabrałam odwagi, otwarłam się, a przez to i zaistniałam twórczo, mam swój artystyczny dorobek, swoje małe sukcesy. I dumna jestem, że Leszek liczy się z moim zdaniem.
 
– W malowaniu Ani jest jej własny świat. I to mi się podoba. Ania woli pejzaże, mniej kompozycje figuralne, które są moją domeną. Bywa, że sięgamy po podobne kolory, bo na plenerach zdarza nam się malować z jednej palety. Nie rozmawiamy wtedy. Pracujemy cicho. Ja tak, że nawet kropla farby nie spadnie mi z pędzla. Ania zamaszyście, robiąc straszny bałagan wokół – śmieje się Leszek. Razem jeżdżą na plenery, razem uczestniczą w różnych twórczych przedsięwzięciach. Nie tak dawno zostali zaproszeni do projektu Artyści dla Dzieci w Syrii, przygotowanego na 20-lecie UNICEFU. Przekazali swoje obrazy na aukcję, bo w takich sprawach nie odmawiają. Wie o tym Fundacja Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci, WOŚP i inni organizatorzy charytatywnych akcji.
 
Kiedy Anna ogranicza się do malowania podczas plenerów, Leszek nie wyobraża sobie dnia poza pracownią. Słynie z pracowitości, a swoim uczniom powtarza, że bez codziennego wysiłku talent marnieje. Tworzenie wymaga ćwiczenia ręki i umysłu. Malarstwo wychodzi z duszy człowieka, z jego przeżyć. Ale do tego trzeba mieć warsztat. Podstawą myślenia w sztuce jest dobry rysunek. On to potrafi, ale i tak czuje ciągły niedosyt. – Jest może kilkanaście obrazów, z  których jestem zadowolony nawet po latach – przyznaje. – Do niektórych wracam i poprawiam.    
 
Palcem może pokazać na ścianie galerii – ten obraz lubi i nie będzie poprawiał. Do tego jeszcze zamierza wrócić. Jak długo powstaje jedno dzieło? Nawet do miesiąca, mimo że maluje akrylami, co pozwala tworzyć szybciej niż przy użyciu farb olejnych. Obraz, który zaczyna, jest kompletną abstrakcją, z niej powoli wyłania się konkret. Czasem zdarza się natchnienie. Obraz spada z pędzla, mawia wtedy. Dla odmiany jest i tak, że męczy się nad płótnem, poprawia, rozmyśla, zmienia. – Ale gdybym czekał na natchnienie, niewiele by powstało – uśmiecha się.     
   
W młodości angażował się sztuką w ocenianie politycznej rzeczywistości. Dziś robi to rzadko, chociaż jest pilnym obserwatorem życia publicznego i niejedno go denerwuje. Czasem wraca do historii. Jak w cyklu obrazów inspirowanych filmem „Wołyń” Smarzowskiego. Najwierniejszy jest jednak ludowym krajobrazom, świątkom z wiejskich kapliczek, postaciom z polnych dróg. Trochę to już świat zapomniany, ale jemu wyjątkowo bliski, bo związany z dzieciństwem w Lubeni. Czasem z okruchu w pamięci powstaje taki obraz jak „Rozalka”. – Tak, ta z „Antka”. Włożona do pieca na trzy zdrowaśki. Jak ja płakałem, kiedy ją upiekli – zamyśla się Leszek i dodaje: – Chcę wracać do świata mojego dzieciństwa. Do mojej ukochanej babci. Sztuka ludowa to nasza siła, nasza tożsamość, nasza kultura. Jesteśmy zapatrzeni na Zachód, a nie widzimy tego, co mamy w naszej kulturze. Jurek Fąfara tak to ładnie powiedział, że najpierw powinniśmy otwierać drzwi naszych ogrodów.   
 
Marzenia? Namalować jeszcze trochę obrazów. Mieć galerię na Paniadze. Wciąż zwiedzać świat, chociaż… wystarczy Europę. Z Anuszką, oczywiście. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy