Reklama

Kultura

Polaków ubrali w mundury niemieckie i wysyłali do łagrów

Alina Bosak
Dodano: 21.03.2023
72650_iwaneczkoo
Share
Udostępnij
Co najmniej 100 tysięcy Polaków przeszło przez obozy sowieckie, które Armia Czerwona, prąc na Berlin, organizowała na tyłach frontu. Oficjalnie miały być miejscem przetrzymywania jeńców niemieckich i wojsk sojuszniczych III Rzeszy. W praktyce służyły także do więzienia Polaków. Sowieci dbali o mistyfikację do tego stopnia, że wywożonym do łagrów nadawali niemieckie nazwiska. Mówią o tym meldunki z Rzeszowa. – Dla zmylenia społeczeństwa i stworzenia pozorów przyjacielskiej armii bardzo często żołnierzy AK transportowano przebranych w mundury niemieckie i zabraniano mówienia w języku polskim – mówi Dariusz Iwaneczko, redaktor naukowy leksykonu „Obozy i więzienia sowieckie na ziemiach polskich (1944-1945)”, wydanego przez rzeszowski oddział Instytutu Pamięci Narodowej. 
 
– Wy bandyci, kułaki, sługi giermańca – takimi wyzwiskami i nahajką sowiecki żołnierz wyganiał Polaków z obozowego baraku na pakę ciężarówki. Biec mieli pojedynczo, kłaść się płasko, jeden na drugim. W ciszy! Spod plandeki słychać tylko jęki przygniecionych. Samochód podjeżdża na bocznicę w Bakończycach. Tyłem pod sam wagon, bo jeńcy szybko mają przeskoczyć do środka. Byle nie zwracać uwagi, kiedy lokomotywa z sapaniem ruszy w głąb Rosji. 
 
Przed II wojną światową w Przemyślu-Bakończycach były koszary artylerii Wojska Polskiego. W sierpniu 1944 roku z rozkazu NKWD utworzono tu frontowy obóz przejściowo-przesyłowy do transportu jeńców wojennych na wschód. Teoretycznie Niemców. Pierwsi żołnierze Armii Krajowej trafili tu już w połowie sierpnia. Pod eskortą Sowietów przyszli pieszo z podrzeszowskiej Zwięczycy. Kolejni byli z Jarosławia, także Lwowa – aresztowani, kiedy próbowali się przedrzeć do walczącej Warszawy. Zamiast pomóc powstańcom, trafiali do transportów na wschód. Wywożono ich do obozów w Riazaniu, Borowiczach albo Stalinogorsku. Między październikiem 1944 roku a styczniem 1945 roku zorganizowano z Przemyśla trzy transporty. Tak Sowieci z pomocą służb specjalnych: Smierszy i NKWD, odpowiedzieli na plan rządu RP w Londynie, który zakładał, że armia Polskiego Państwa Podziemnego będzie współdziałać z Armią Czerwoną w wypieraniu Niemców, by zachować status prawowitych przedstawicieli Polski. 
 
Stalin widział to inaczej. Armia Czerwona „wyzwalając” tereny Polski spod okupacji niemieckiej, prowadziła równocześnie obławy na żołnierzy podziemia niepodległościowego i pakowała do więzień tysiące Polaków uznanych za „element wrogi”. Sowietom udało się zasiać strach. Był potrzebny. Terror miał ułatwić zainstalowanie nad Wisłą komunistycznych władz podporządkowanych moskiewskiej centrali. I temu m.in. służyła cała sieć obozów sowieckich i specjalnych więzień, których kolczaste druty rozpinano w miejscach, które dopiero co oswobodzili czerwonoarmiści. 
 
Zespół kilkunastu historyków IPN, którzy przez trzy lata pracowali nad opracowaniem siatki tych obozów – od największych po najmniejsze – w wydanym właśnie leksykonie wskazuje ponad 200 punktów przetrzymywania i więzienia obywateli II RP. Znajdowały się one na ziemiach należących do Polski przez rozpoczęciem drugiej wojny światowej, a także włączonych w jej granice po zakończeniu wojny. Siatkę udało się odtworzyć m.in. dzięki dokumentom sowieckim, których kopie zostały przekazane Polsce przez Borysa Jelcyna i znajdują się w Centralnym Archiwum Wojskowym. 
 
– Leksykon nie wyczerpuje badań. Wciąż znajdujemy informacje o nowych, czasem funkcjonujących bardzo krótko punktach przyjęć jeńców. Każda placówka NKWD i Smiersz mogła mieć swój areszt – przyznaje dr hab. Dariusz Iwaneczko, dyrektor rzeszowskiego oddziału IPN, który kierując pracą nad leksykonem sięgał także do rosyjskich opracowań poświęconych łagrom i wyjaśnia, jak zbudowana była ta struktura:
 
– Obozy podlegały pod Główny Zarząd ds. Jeńców Wojennych i Osób Internowanych, będący samodzielnym wydziałem NKWD. Powstawały na tyłach frontu sowieckiego i przesuwały się wraz z nim ze wschodu na zachód. Prof. Tadeusz Wolsza i dr hab. Bogusław Kopka w swoich opracowaniach określali je mianem obozów filtracyjnych, kroczących, czy wędrownych. To nazwy nieprecyzyjne, chociaż oczywiście obozy te miały taki charakter. W aktach sowieckich nazywane są one frontowymi obozami przejściowo-przesyłowymi. W latach 1944-45 przez teren Polski przesunęło się 12 takich obozów. Obok nich funkcjonowały frontowe punkty przyjęć jeńców wojennych na poszczególnych frontach: ukraińskich i białoruskich. Pod każdy z 12 głównych obozów podlegały zwykle dwa, a czasami nawet cztery zborne punkty przyjęć. Pod każdy zborny punkt podlegał z kolei szereg mniejszych punktów przyjęć. 
 
Najmniejsze punkty przyjęć były czasem już na poziomie dywizji i znajdowały się 20-30 km od linii frontu. Zbiorcze punkty przyjęć lokowano nieco dalej, ok. 50-70 km za frontem. Natomiast obozy przejściowo-przesyłowe – 100-120 km. Obok jeńców wojennych trafiali do nich żołnierze i działacze polskiego podziemia niepodległościowego, Polacy aresztowani na Kresach Wschodnich, Polacy wpisani na volkslistę.
 
– Niektórych obozów nie jesteśmy w stanie zdefiniować – mówi Dariusz Iwaneczko. – Np. w Rembertowie, istniał obóz nr 10. W dostępnych źródłach rosyjskich on nie funkcjonuje. Ale z innych wiemy o jego istnieniu. Był przeznaczony głównie dla żołnierzy AK. Przez niego przeszedł m.in. gen. Fieldorf-Nil. Stamtąd trafił do łagru. 
 
Jak tłumaczy historyk, były dwa etapy kształtowania się struktury obozowej. Pierwszy od momentu wkroczenia Armii Czerwonej do sierpnia 1944 roku, kiedy to front sowiecki zatrzymał się na linii Wisły i czekano na klęskę powstania w Warszawie. – Obozy nie przestawały jednak pracować. Cały czas zgarniały osoby związane ze strukturą Polskiego Państwa Podziemnego – przypomina historyk. – Warszawa był otoczona od wschodniej strony licznymi obozami, bo osadzano w nich wyłapywanych w lasach żołnierzy AK. Oddziały, które szły na odsiecz powstaniu, także z Podkarpacia, były przechwytywane przez służby sowieckie. 
 
Po ofensywie styczniowej w 1945 roku nastąpił drugi etap – obozy ruszyły za frontem na ziemie zachodniej Polski i północ, na Górny i Dolny Śląsk. Wtedy zaczęły się wyludniać z obywateli Rzeczypospolitej i zaczęły się stawać klasycznymi obozami wojennymi dla jeńców niemieckich. Wciąż jednak trafiali do nich Polacy, np. wracający z pracy i robót w Europie Zachodniej. – Uznawano ich za podejrzanych – mówi Dariusz Iwaneczko. – Trafiłem na taką historię. Polak wracał z robót w Prusach Niemieckich. Złapali go Sowieci. „Skąd wracasz?” – „Z robót.” – „A gdzie pracowałeś?” – „U Niemców.” – „A dlaczego nie byłeś w Armii Krajowej?” – „Bo pracowałem u Niemców”. Każda odpowiedź była zła. Ten człowiek trafił do obozu dla jeńców w Działdowie i zesłano go na wschód. 
 
Jak szacują historycy, nawet 100 tys. Polaków mogło przejść przez obozy i więzienia sowieckie. Znaczna ich część trafiła do łagrów sowieckich, wielu nigdy nie wróciło. Do tego trzeba jeszcze doliczyć 46 tys. jeńców wojennych narodowości polskiej – z Pomorza, Kaszub, Górnego Śląska i Mazur, którzy podpisali volkslistę i potem na tej podstawie zostali wcieleni do Wehrmachtu.
 
Zdarzały się okresy, w których w obozach przebywali tylko Polacy. Tak było w Bakończycach od jesieni do zimy 1944 roku. Więzieni uzyskiwali nie status jeńców, ale osób internowanych, zatrzymanych nie na podstawie zarzutów karnych, ale jako zagrażające bezpieczeństwu. Jeśli natomiast stawiano zarzuty, były one tak absurdalne, jak zdrada Związku Sowieckiego czy działanie przeciwko Związkowi Sowieckiemu – obciążano nimi ludzi, którzy przez całą wojnę walczyli z okupantem niemieckim. 
 
– Tych, którym zarzuty stawiano, skazywano na więzienie albo karę śmierci. Wyroki wykonywano od razu – znajdujemy tego ślady w Wodyniach k. Siedlec czy w podkarpackiej Trzebusce, której jeńców mordowano w lesie w Turzy. Czasem zabijano także w trakcie śledztwa, bez wyroku – dodaje historyk.

Dół w ziemi, kolczasty drut

Zwykle były to prymitywne obozy – kilka dołów o wymiarach dwa na trzy metry otoczonych drutem kolczastym. – Na punkty przyjęć wybierano najczęściej miejsca położne w centrum wsi. W miejscu, gdzie dach nad głową mogli mieć strażnicy, jak w Żabnie koło Radomyśla nad Sanem, gdzie za strażnicę służyła szkoła, jak w Trzebusce, gdzie wykorzystano dom spółdzielczy. Czasami był to dom sołtysa. W pobliżu budowano ziemianki dla więźniów. Zwykłe jamy w ziemi – mówi Bogusław Kleszczyński, który badał najmniejsze punkty przyjęć jeńców podlegające Frontowemu Obozowi Przejściowo-Przesyłowemu nr 49 w Przemyślu: Byszówka, Chechły, Jastkowice, Trzebuska, Żabno.
 
– W  przypadku dwóch z tych obozów udało się sfinansować dodatkowo badania archeologiczne. W czterech z nich na pewno dokonywano egzekucji w ramach wyroków wydanych przez wojenny trybunał II Frontu Ukraińskiego. Nie wiemy, czy egzekucje były wykonywane w Chechłach. W lesie turzańskim pierwsze badania przeprowadzono w 1990 roku, odnajdując 17 szkieletów – mówi Bogusław Kleszczyński. – Polacy, których stawiono przed trybunałem wojennym jako osoby szkodzące Związkowi Sowieckiemu, skazywani byli najczęściej na pobyt w łagrach. Czasem stawiano ich przed wyborem – albo do łagrów albo rehabilitacja w szeregach Armii Czerwonej. Tak w powiecie stalowowolskim sformowano batalion składający się z ok. 700 Polaków, który brał udział w rozminowywaniu terenu w Poznańskiem, a potem rzucony został do szturmu na Berlin. Z 700 żołnierzy przeżyło 19. Potem służyli ono w Ludowym Wojsku Polskim ukrywając prawdziwe powody i okoliczności trafienia do Armii Czerwonej. 

Więzienia jak Zamek w Rzeszowie

W strukturze represji ważną rolę odkrywały więzienia specjalne NKWD: przy Montelupich w Krakowie (jedno skrzydło wyłącznie pod administracją sowiecką), w Białymstoku, we Lwowie, w Sanoku, w Wilnie, także na zamku w Lublinie i w Rzeszowie. 
 
Zamek w Rzeszowie został przejęty i zaadoptowany na cele więzienne jeszcze przez Austriaków w 1812 roku. Tę funkcję pełnił aż do lat 80. XX wieku. W 1981 roku więzienie zostało przeniesione do Załęża. W czasie II Rzeczpospolitej był więzieniem polskim, a w czasie okupacji przejęli go Niemcy – przypomina dr Mirosław Surdej, historyk z rzeszowskiego oddziału IPN, współautor leksykonu poświęconego obozom. – Sowieci wkroczyli do Rzeszowa 2 sierpnia 1944 roku i prawie natychmiast zainstalowali tutaj więzienie, podlegające również polskiemu aparatowi bezpieczeństwa, który się dopiero formował. Od razu zapełniło się ono więźniami z szeregów żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego. Na początku października 1944 roku przebywało tu 174 więźniów, z czego ponad 140 to byli żołnierze podziemia niepodległościowego, a pozostali folksdojcze. Z 7 na 8 października próbował ich odbić 80-osobowy oddział AK pod dowództwem kpt. Łukasza Cieplińskiego. Bez powodzenia.
 
Rzeszowski Zamek był punktem zbornym, do którego zwożono więźniów z całego województwa. Stąd następnie trafiali do obozu w Bakończycach, w którym znajdowały się baraki zdolne pomieścić kilka tysięcy osób. Stamtąd formowano transporty na wschód. 

– Wiemy, że warunki na zamku były bardzo złe. Polski Czerwony Krzyż nie miał do więzienia dostępu, więźniowie początkowo nie mogli otrzymywać żadnych paczek. Dochodziło do kradzieży, gwałtów, brutalnych prześladowań. Załogę stanowili byli gwardziści Gwardii Ludowej, a następnie Armii Ludowej. Prawdopodobnie oni też wykonywali wyroki. Także na Władysławie Skubiszu, żołnierzu AK, który uczestniczył w słynnym zamachu na funkcjonariuszy rzeszowskiego Gestapo. Zginęli wtedy Pottebaum i Flaschke – opisuje Mirosław Surdej.
 
Kilka miesięcy później w zamku w Rzeszowie Sowieci skazali Skubisza na karę śmierci. Jego ciała do dziś nie odnaleziono.   
 
Obozy i więzienia sowieckie na ziemiach polskich (1944–1945). Leksykon, wstęp, oprac. i red. nauk. Dariusz Iwaneczko, Rzeszów–Warszawa 2022.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy