Gospodarka wyraźnie hamuje. Świadczy o tym coraz wolniejszy wzrost PKB: o 2,4 proc. w II kwartale br. (dane szacunkowe za III kwartał mówiły, że będzie on jeszcze ciut niższy) przy 3,5 proc. w I kwartale i ponad 4 proc. w ub. roku (a przecież wyniki I półrocza zostały „podpompowane” w wyniku spiętrzenia prac związanych z Euro 2012). W projekcie budżetu na 2013 rok rząd założył wzrost PKB o 2,2 proc., choć nie brakuje opinii ekspertów, że będzie się on kształtował na poziomie poniżej 2 proc. Bezrobocie jest najwyższe od kilku lat i – zdaniem analityków rynku pracy – pod koniec roku może osiągnąć 14, a w przyszłym roku 15 proc. Eksperci są zgodni: rok 2013, a pewnie i następny, może być dla polskiej gospodarki czasem głębokiego kryzysu.
Z mediów codziennie jesteśmy bombardowani pojęciami „spowolnienie”, „recesja”, „kryzys”. Dr Krzysztof Kaszuba, ekonomista i rektor Wyższej Szkoły Zarządzania w Rzeszowie, proponuje uściślenie terminologii: mamy spowolnienie gospodarcze, a nie recesję (ta – w myśl podręcznikowej definicji – ma miejsce wtedy, gdy PKB spada przez co najmniej dwa kwartały). My natomiast – jak podkreśla Kaszuba – mamy, co prawda coraz wolniejszy, ale jednak wzrost PKB. Problem polega, jego zdaniem, na tym, że na wzrost rzędu 1,5-2 proc. mogą sobie pozwolić kraje bogate, np. Niemcy. Polska jako kraj o wiele biedniejszy potrzebuje wzrostu rzędu 6 proc. – uważa rektor WSZ.
Są też ekonomiści, którzy – jak np. prof. Krzysztof Rybiński – już pod koniec 2011 r. wieszczyli, że w przyszłym roku jednak „dopadnie” nas recesja. Czy tak się stanie, czas pokaże.
Coraz więcej bezrobotnych na Podkarpaciu
Zwłaszcza, że jest kilka symptomów tego, że polską gospodarkę czekają kłopoty. Przede wszystkim niepokojąco pogarsza się sytuacja na rynku pracy. Bez zatrudnienia jest już prawie 2 mln osób. Przedsiębiorcy częściej zwalniają niż przyjmują, tworzą mało nowych miejsc pracy. Stopa bezrobocia w Polsce wynosiła we wrześniu br. 12,4 proc. W woj. podkarpackim było jeszcze gorzej – 15,1 proc. Podkarpacie nadal należy do województw o najwyższej stopie bezrobocia: zajmuje w tej statystyce – wraz z woj. lubuskim – 12 miejsce, gorsze wyniki miały jedynie województwa: warmińsko-mazurskie, kujawsko-pomorskie i zachodniopomorskie. Stopa bezrobocia na Podkarpaciu była na podobnym poziomie jak w poprzednim miesiącu, lecz wyższa w porównaniu do września 2011 r. (o 0,3 punktu proc.). Jak zauważa na stronie Podkarpackiego Obserwatorium Rynku Pracy dr Anna Barwińska-Małajowicz z Uniwersytetu Rzeszowskiego, na Podkarpaciu spadła liczba zarejestrowanych bezrobotnych: w końcu września br. w porównaniu z poprzednim miesiącem była ona niższa o 739 osób, natomiast w porównaniu do analogicznego okresu ub. roku zwiększyła się o 4842 osoby. Według stanu na koniec września br. na Podkarpaciu było zarejestrowanych 141 246 bezrobotnych.
Prognozy nie są optymistyczne. Tomasz Czop, ekspert rynku pracy, były wicedyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Rzeszowie, na łamach jednego z regionalnych portali przewiduje, że pod koniec roku bez pracy będzie 165-170 tys. ludzi. Z kolei Monika Zając z WUP uważa, że jest to mało prawdopodobne i że liczba bezrobotnych nie powinna przekroczyć na koniec roku 155 tys. osób. To i tak oznacza, że pracę straciłoby jeszcze kilkanaście tysięcy osób. Widać zatem wyraźnie, że rynek pracy wchodzi w słabszy okres, na co wpływ ma bez wątpienia pogarszanie się koniunktury w polskiej gospodarce, wynikające ze słabnięcia gospodarki światowej. Jeżeli nawet pojawia się potrzeba dodatkowego zatrudnienia, to pracodawcy skłaniają się ku elastycznym formom zatrudnienia (umowy cywilno-prawne czy praca tymczasowa).
Upadłość Transsystemu, problemy na łańcuckim rynku pracy
Z sondażu ARC Rynek i Opinia, przeprowadzonego na przełomie sierpnia i września dla „Gazety Wyborczej", wynika, że już prawie jedna trzecia pracujących Polaków boi się utraty pracy. Nic dziwnego: firmy bronią się przed nadciągającym kryzysem m.in. redukując zatrudnienie.
Według szacunków, do końca roku w wyniku zwolnień grupowych pracę może stracić nawet 250 tys. osób. Jeszcze boleśniejsze zjawisko to upadek firm. W pierwszych trzech kwartałach br. sądy ogłosiły upadłość 614 podmiotów. Tylko w wakacje pracę w upadających firmach straciło 10 tys. osób, choć przedstawiciele firmy Euler Hermes, monitorującej rynek pracy, szacują, że rzeczywista skala likwidowanych miejsc pracy mogła być większa, gdyż raport opiera się na oficjalnych danych sądowych, a firmy rzadko aktualizują w nich dane o zatrudnieniu. Bankruci najczęściej zostawiają podwykonawców z niezapłaconymi fakturami, a pracowników bez pracy.
Na Podkarpaciu najbardziej spektakularne było ogłoszenie 22 sierpnia br. upadłości likwidacyjnej Transsystemu, firmy z Woli Dalszej k. Łańcuta, zatrudniającej ok. 1000 osób, producenta systemów transportowych i konstrukcji stalowych dla największych potentatów branży samochodowej (m.in. Porsche, Jaguar, Audi, BMW, Opel, Seat, Volkswagen, Volvo, Jeep itd.). Prezes Stanisław Sroka tłumaczył dziennikarzom, że w ostatnim czasie spółka, przygotowując się do wejścia na giełdę papierów wartościowych, pozyskała bardzo duże projekty, jednak na skutek kryzysu w Europie, który dotknął m.in. rynek samochodowy, pojawiły się duże opóźnienia płatności z tych dużych kontraktów. Dodatkowo banki odmówiły finansowania kontraktów już realizowanych, nie zgodziły się także na kredytowanie nowych projektów. W konsekwencji doszło do zajęć komorniczych, co zakończyło się zablokowaniem kont firmy przez banki. W firmie zaczął działać syndyk. Ponad połowie pracowników, którzy mieli umowy na czas nieokreślony, wręczono wypowiedzenia – okres wypowiedzeń zakończy się 30 listopada. Pozostali mają umowy na czas określony, w większości do końca roku.
Firmy bronią się przed kryzysem
Przewiduje się, że obecne spowolnienie mocno uderzy np. w branżę finansową. Kilka dużych banków już zapowiedziało redukcje pracowników. Rozwój bankowości internetowej oraz ograniczenie liczby udzielanych kredytów spowodowały konieczność zwolnienia części osób, które zajmowały się ich sprzedażą. Niektóre banki zapowiadają zmianę profilu działalności i skoncentrowanie się na klientach firmowych, a do tego również nie trzeba tylu pracowników.
Kłopoty czekają też m.in. branże: budowlaną i transportową. Ale ich przedstawiciele, których o to zapytaliśmy, mówią: będzie trudno, ale będziemy walczyć. Edward Gala, prezes rzeszowskiej firmy budowlanej Besta, zatrudniającej ponad 400 pracowników, uważa, że apogeum kryzysu przypadnie na koniec 2013 i początek 2014 roku. Lecz już dziś otrzymuje sygnały z biur projektowych, że mają coraz mniej zleceń na projekty nowych inwestycji, co rykoszetem uderzy w wykonawców. – Przewidujemy, że sprzedaż za ten rok będzie niższa o 15 proc. niż za ubiegły, choć zysk może być na podobnym poziomie. Natomiast w przyszłym roku przewidujemy spadek zysku o połowę – mówi prezes Gala. Podkreśla, że firma ma dostęp do zleceń z Zachodu, co na pewno wzmacnia jej pozycję. Besta, jak zapewnia prezes, nie zamierza zwalniać ludzi.
Duże problemy może przeżywać także branża handlowa. Nie tyle hipermarkety, co raczej małe sklepy osiedlowe. Jak wynika z raportu firmy Soliditet Polska, tylko do końca lipca polski rynek sprzedawców detalicznych skurczył się o prawie 9 tys. sklepów. Najwięcej ubyło sklepów spożywczych. Prezes zarządu spółki będącej właścicielem delikatesów osiedlowych w Rzeszowie przyznaje, że kryzys w branży obserwuje od co najmniej roku. Jej symptomy to spadek obrotów, spadek liczby kupujących i zmniejszenie się wartości przeciętnego koszyka kupujących.
Gospodarczy „efekt domina”
Dr Krzysztof Kaszuba ma nadzieję, że to gospodarcze „tsunami”, na które czekamy, nie będzie zbyt mocne. Jego przyczyny, na które zbyt rzadko zwraca się uwagę, to, zdaniem ekonomisty, problemy finansów publicznych i powiązane z tym problemy dochodów ludności. – Wyprzedaliśmy niemal wszystko, obecnie trwa wyprzedaż „sreber narodowych”, co powoduje, że pozbywamy się dywidend w następnych latach – tłumaczy ekonomista. – Pojawiają się problemy związane z obsługą długu publicznego, będącego zarówno w gestii ministra finansów, jak i samorządów (zadłużone miasta i gminy). Zdaniem Kaszuby, jeżeli zysk jest wywożony na zewnątrz, to nie ma pieniędzy na inwestycje, spada dynamika produkcji, narastają problemy związane z obsługą zadłużenia firm (zatory płatnicze). Skądinąd wiadomo, że tam, gdzie one się pojawiają, spada chęć zatrudniania nowych pracowników, nie rosną też pensje. Pracownicy zaczynają mieć problemy z obsługą zadłużenia w bankach (dziś dotyczy to już 2 mln Polaków). Następuje efekt domina, który można nazwać także „dynamiką hamowania”. Dodatkowo firmy, „wymęczone” pierwszą falą kryzysu sprzed kilku lat, mają mniejsze możliwości manewru.
Recepta na kryzys?
Kaszuba proponuje kilka środków zaradczych. Po pierwsze, obniżenie obciążeń podatkowych dla najbiedniejszych, dzięki czemu – jego zdaniem – trafiłoby więcej pieniędzy na rynek lokalny.Po drugie, zwiększenie obciążeń podatkowych tych, którzy „mają, a nie płacą”, np. hipermarketów i instytucji finansowych. Po trzecie, pomoc przedsiębiorstwom, zwłaszcza małym i średnim – niech np. płacą podatek VAT wtedy, gdy odbiorca zapłacił fakturę, bo obecne przepisy, nakazujące odprowadzenie VAT-u po wystawieniu faktury, blokują rozwój gospodarczy. Takie rozwiązanie poprawiłoby płynność pieniądza w gospodarce. Po czwarte wreszcie, trzeba, zdaniem Kaszuby, pomyśleć o ulgach inwestycyjnych związanych z produkcją przemysłową. – Trzeba wzmocnić ten sektor, bo tam są nowe produkty, nowe miejsca pracy – uważa ekonomista.