Reklama

Ludzie

Kiedy człowiek ma 40 lat, dobrze jest odbyć z ojcem poważną rozmowę!

Z Romanem Bieleckim, dominikaninem, redaktorem naczelnym miesięcznika "W drodze", i jego ojcem, Jerzym Bieleckim, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 08.03.2019
44758_dominikanin
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Droga św. Jakuba, znany szlak pielgrzymkowy w Europie, od kilku lat jest coraz bardziej popularny także w Polsce. W waszym wypadku pielgrzymka była rodzinną wyprawą. W drogę ruszyli ojciec i syn. 
 
Roman Bielecki OP: W ostatnich dziewięciu latach przeszedłem Camino trzynaście razy. Pielgrzymka z tatą była dla mnie wyprawą jedenastą i rzeczywiście, niezwykłą z wielu powodów. 
 
Jerzy Bielecki: Ja pielgrzymowałem do Santiago de Compostela pierwszy raz i było to dla mnie wspaniałe doświadczenie. Sam pewnie nigdy bym się nie zdecydował na taką wędrówkę. Z inicjatywą wyszedł Romek i przez ponad rok gorąco mnie namawiał. 
 
Nie chciał Pan iść?
 
J.B. Bardzo chciałem. Ale się zastanawiałem czy podołam fizycznie. W przeszłości sporo chodziliśmy razem po Tatrach i Beskidach, w sumie przeszliśmy ponad setkę szlaków. Ale to było już jakiś czas temu. Lata lecą i człowiek trochę się odzwyczaił od noszenia plecaka na długich dystansach. Więc początkowo odnosiłem się do pomysłu wyjazdu do Hiszpanii bardzo sceptycznie. Na szczęście wątpliwości – choć powoli – minęły.
 
Znając wszystkie „za”, ale mając w głowie masę trudnych wspomnień związanych z Drogą św. Jakuba, dlaczego tak bardzo zależało Ci na wspólnej pielgrzymce z ojcem?
 
R.B. W dzieciństwie to tato był przewodnikiem dla mnie. Tym razem role miały się odwrócić i chciałem mu pokazać kawałek mojego życia. W tym sensie, że nawet najbliższym osobom niekiedy trudno wytłumaczyć moją zakonną codzienność. A dzięki wspólnej drodze tato choć trochę dotknął tego, czym żyję na co dzień. No i poza wszystkim, kiedy człowiek ma 40 lat, dobrze jest odbyć z własnym ojcem poważną rozmowę. 
 
J.B. Mieliśmy na nią dwa tygodnie. To była najdłuższa i najważniejsza rozmowa w naszym życiu. Dlatego ta podróż okazała się dla nas tak ważna.

Dróg św. Jakuba jest wiele. Jaką Wy poszliście?
 
R.B. Wybraliśmy trasę nazywaną popularnie Camino francuskie. Jest to szlak, który biegnie wzdłuż północnej Hiszpanii i ma około 790 kilometrów. Zaczyna się w Saint-Jean-Pied-de-Port po francuskiej stronie Pirenejów i kończy w katedrze w Santiago. 
 
Z racji ograniczonego czasu, przeszliśmy dużo krótszy odcinek. Ruszyliśmy z miasteczka Astorga i pokonaliśmy 272 kilometry. Początkowo szliśmy około dwudziestu kilometrów dziennie, ale kiedy się okazało, że tato dalej jest w świetnej formie, jednego dnia udało się pokonać nawet czterdzieści. 
 
 
Katedra w Santiago de Compostela. Fot. Roman Bielecki
 
Camino można porównać z pielgrzymką do Częstochowy, którą co roku odbywa wielu Polaków?
 
R.B. To inne doświadczenia. Tu nie tylko codziennie się wędruje, ale wszystko co potrzebne do życia trzeba nieść ze sobą na plecach. Nikt nie wiezie twojego bagażu. Dlatego im mniej rzeczy zabierzesz, tym łatwiej będzie ci się szło. Poza tym samemu trzeba się zatroszczyć o nocleg i jedzenie. Nikt tego za ciebie nie zrobi.
 
Jak Droga św. Jakuba zmienia się po każdym kolejnym dniu wędrówki?

J.B. Dni są do siebie podobne. Ale entuzjazm nie opuszczał mnie od pierwszego do ostatniego. Szło mi się zaskakująco dobrze i świetnie się czułem. Była ładna pogoda i byłem szczęśliwy, że każdy kolejny dzień mija tak dobrze.
 
Nie chce mi się wierzyć, że dziesiątego dnia człowiekowi nie zaczyna ciążyć najlżejszy bagaż, fizyczne zmęczenie i coś w rodzaju przykurzenia, utrudzenia…
 
J.B. Nie mieliśmy po drodze żadnych kryzysów, wymagających postoju czy interwencji lekarskich, i może to nas niosło do celu. Hiszpańska Galicja jest zachwycająca. Przypomina trochę nasze Bieszczady czy Beskid Niski. Codziennie inne wrażenia, które przykuwały moją uwagę i odrywały myśli od ewentualnego bólu nóg czy ramion. Każde napotkane miasteczko to było dla mnie coś nowego. Oprócz tego muszę wspomnieć o odkrywaniu mało znanych mi do tej pory smaków, fantastycznych winach i doświadczeniu kultury innego kraju. To wszystko działa na wyobraźnię człowieka.
 
R.B. Ktoś kiedyś powiedział, że codzienność na Camino jest bardzo powtarzalna. Wstajesz rano, jesz śniadanie, idziesz, potem w ciągu dnia zatrzymujesz się, żeby zjeść coś na obiad, dobrze, jeśli uda ci się być na mszy świętej, w końcu dochodzisz do albergue, czyli schroniska dla pielgrzymów, myjesz się i zmęczony kładziesz się spać. Na drugi i trzeci dzień to samo. Ta powtarzalność oczyszcza wewnętrznie. Dociera do nas, jak niewiele potrzeba do życia: ciepła woda, ubranie, jedzenie i spanie.

Tego wszystkiego można się było dowiedzieć po pierwszym Camino, a ty już byłeś trzynaście razy. Po co tam stale wracasz?
 
R.B. Na Camino czuję namacalne doświadczenie Pana Boga. Ono jest na tyle mocne, że od kliku lat wciąż mnie tam popycha. To się jeszcze nie wyczerpało i ciągle mnie karmi. Nie mam wątpliwości, że pierwsze Camino „przeorało” moje życie.

W 2010 roku – czego dowiedziałeś się o sobie?
 
R.B. Że nie jestem Bogiem.
 
Myślałeś tak wcześniej?
 
R.B. Oczywiście. Każdy tak myśli.
 
Nie, raczej nie.
 
R.B. Mnie się często wydaje, że ze wszystkim potrafię sobie poradzić sam. To pułapka, w którą wpada wielu z nas. Pamiętam, że na piątą pielgrzymkę poszedłem z myślą: tym razem już nic mnie nie zaskoczy. I pierwszego dnia, kiedy przeszedłem ponad trzydzieści kilometrów, poczułem potworny ból kolana, nie wiadomo skąd. Trafiłem do albergue prowadzonego przez Austriaków, którzy z uśmiechem powiedzieli, że kolejnego dnia nie ma mowy o wędrowaniu i konieczna będzie podwózka. 

Zabolało?
 
R.B. Nic bardziej nie boli niż świadomość pokory. Pycha się nadyma, a pokora boli.
 
 
R.B. To jest taki moment, w którym Pan Bóg mówi: „Teraz porozmawiam z tobą inaczej, po mojemu. Posłuchaj”.
 
I co można usłyszeć?
 
R.B. Jesteś super, ale inaczej.
 
Co znaczy inaczej?
 
R.B. Nie tak jak ty chcesz, ale jak chce Pan Bóg. To jest niezwykle budujące. Nagle to, co najbardziej chciałoby się schować i czego się wstydzimy, może się stać źródłem siły.
 
Pan dostrzegł tę zmianę w Romku?
 
J.B. To trudne pytanie, bo spojrzenie ojca na syna nigdy nie będzie obiektywne. Co nie znaczy, że nie dostrzegam w nim rozwoju. Widzę jak się zmienił przez te lata bycia w zakonie. Ta nasza podróż była nie tyle pielgrzymką pokutną, ile raczej pogłębianiem naszej relacji.

Moment szczerości w drodze. Kiedy przychodzi?
 
R.B. Po około trzech dniach człowiekowi „puszcza”. Pierwsze dni są oswajaniem się ze sobą i z otaczającą rzeczywistością. Każdy, kto jest pierwszy raz, zadaje mnóstwo pytań. Tato nie był pod tym względem inny. Potem w kolejnych dniach następuje przyzwyczajenie do wędrówki, aż w końcu przychodzi chęć poruszenia rzeczy ważnych. 
 
J.B. Rozmawialiśmy bardzo dużo. Każdego dnia o czymś innym. To pozwoliło nam zbliżyć się do siebie i wzajemnie zrozumieć. Z racji tego, że Roman jest od wielu lat poza domem, widujemy się sporadycznie. Było sobie co opowiadać.
 
R.B. Gdy się spędza ze sobą non stop dwadzieścia cztery godziny przez dwa tygodnie, no to są rekolekcje życia. Każdemu polecam, bo chyba każdy ma takie pytania, które chciałby zadać swoim rodzicom, ale albo nie ma ku temu okazji, albo odwagi. W takim wspólnym wędrowaniu jest się bardzo zdanym i zależnym od siebie. Trochę nie ma ucieczki od problemów i pytań. 
 
I co się okazuje najtrudniejsze w takich momentach?
 
R.B. Szczerość.
 
J.B. Z całą mocą dotarło do mnie przeświadczenie, że już nie myślę o Romku wyłącznie jak o własnym dziecku, ale jak o dorosłym mężczyźnie, który jest księdzem i trochę już do mnie nie należy.
 
Ta podróż okazała się w równym stopniu radosna, co refleksyjna?
 
J.B. Przegadaliśmy rzeczy, które kumulowały się w nas całe życie.
 
I więcej dowiedział się pan o sobie samym, czy o Romku?
 
J.B. Wydawało mi się, że wiem o sobie bardzo dużo, ale muszę przyznać, że byłem zaskoczony otwartością naszych rozmów. Jestem dla Romana ojcem, a wielokrotnie miałem poczucie, że rozmawiam z przyjacielem, który mnie rozumie i którego ja mogę zobaczyć z innej strony.
 
Przez tych kilkanaście dni upewniłem się, że mamy do siebie ogromne zaufanie. Wprawdzie w tej podróży nie było mojego drugiego syna, ale poczułem, że tak naprawdę mogę na nich obu liczyć w każdej sytuacji. Trzeba to będzie nadrobić i pomyśleć o drodze dla trzech.
 
Camino za każdym razem jest równie intensywną rozmową z Bogiem i człowiekiem?
 
R.B.W codziennej monotonii i powtarzalności czynności, wcześniej czy później wychodzą z nas najgorsze instynkty. W czasie wędrówki jest się odciętym od wielu bodźców, które na co dzień towarzyszą nam w życiu. Zostaje się ze swoim plecakiem, towarzyszami podróży i nagle się okazuje, że irytuje cię coś, co nigdy cię nie denerwowało.
 
Sama Droga św. Jakuba w Waszym życiu, a zwłaszcza w życiu Romka, który jest kapłanem od kilkunastu lat, pojawiła się późno…
 
J.B. W 1984 roku byłem na pieszej pielgrzymce ze Stalowej Woli do Częstochowy. Bardzo mile wspominam te rekolekcje w drodze, choć w kolejnych latach trudno mi było je powtórzyć. Intensywna praca zawodowa oraz fakt, że trzydzieści lat pracowałem poza domem, sprawiły, że każdy wolny dzień wolałem poświęcać na przebywanie z rodziną niż samotne pielgrzymowanie.
 
R.B. Mnie nigdy nie pociągała forma pielgrzymki do Częstochowy. To nie moja duchowość. Dlatego, kiedy na pierwsze Camino namówili mnie studenci z duszpasterstwa dominikanów w Krakowie, pomyślałem: czemu nie. I tak się zaczęło.
 
Może się wydawać, że skoro mieszka się w klasztorze, to złapało się już Pana Boga za nogi. A mnie tak naprawdę On objawił się na drodze do Composteli. Prawie dziesięć lat temu, trzeciego dnia drogi, kiedy moje nogi nie nadawały się już do niczego. Miałem wielki plecak, super markowe, ale niewygodne buty, doświadczenie przejścia setek kilometrów po górach i ogromną niemoc, żeby przejść choć kawałek po płaskim terenie. Siedziałem na skraju wielkiego pola kukurydzy i płakałem z bezsilności.
 
 
Roman Bielecki i Jerzy Bielecki. Fot. Tadeusz Poźniak
 
Człowiek „odarty” ze wszystkich atrybutów wygodnego świata.
 
R.B. Na co dzień tego nie widzimy, bo jesteśmy poubierani w te swoje ochronne zbroje i kiedy nagle to wszystko odpada, jesteśmy zwyczajnie nadzy. Ale okazuje się, że to może być naprawdę dobre doświadczenie. Dlatego uprzedzam pytanie i mówię, że pielgrzymka nie tyle odziera ze złudzeń na swój temat, ile pozwala wewnętrznie dojrzeć. 
 
J.B. Mnie początkowo przerażała myśl, że tak niewiele będę miał w swoim plecaku i że to wszystko musi wystarczyć na czternaście dni. Dopiero na miejscu się okazało, że bez problemu można tak funkcjonować, i to zupełnie wygodnie. 
 
Samo droga okazała się bardziej hałaśliwa niż przesiąknięta duchowością?

R.B. Szliśmy bardzo popularną trasą, którą każdego roku przechodzi około 300 tysięcy osób. Wędrowaliśmy na przełomie maja i czerwca, kiedy sezon dopiero się rozkręca. Tylko raz mieliśmy taką sytuację, że z braku miejsc nie przyjęto nas na nocleg i musieliśmy szukać go gdzie indziej, co w lipcu i sierpniu zdarza się bardzo często.
 
J.B. Całość jest bardzo dobrze zorganizowana pod względem infrastruktury. Na trasie jest wiele miejsc, gdzie można coś zjeść i odpocząć. Ludzie są uprzejmi, a gospodarze schronisk chętni do pomocy w różnych sytuacjach.
 
R.B. Zaskakujące może być jednak to, że droga, która prowadzi do grobu świętego, jest tak bardzo pozbawiona duchowości. Gdybym nie był księdzem i nie miał przy sobie paramentów niezbędnych do odprawiania mszy, to moglibyśmy w ogóle nie mieć kontaktu z kościołem. To trochę smutne, że można iść tyle dni i ani razu nie trafić na mszę świętą.
 
Na Camino spotka się więcej ludzi poszukujących Boga, niż mocno związanych z Kościołem? 
 
R.B. Myślę, że więcej jest tych pierwszych. Religijnie wyrobieni mają inne sposoby, które na co dzień karmią ich relacje z Bogiem. Dziesięć lat temu popularna była książka niemieckiego dziennikarza Hape Kerkelinga, która w Polsce ukazała się pod tytułem „Na szlaku do Composteli. Najważniejsza droga mojego życia.” On rzeczywiście przeżył tam nawrócenie i napisał swoje wspomnienia w takim duchu: „Uważajcie, nie idźcie, jeśli nie chcecie zmienić swojego życia. Dobrze się zastanówcie, zanim wyruszycie w drogę, bo to naprawdę zmieni wasze postrzeganie świata”.
 
Po drodze ludzie nie gromadzą się na wspólną modlitwę?
 
R.B. Rzadko. Camino powoli zaczyna wyglądać jak skomercjalizowany szlak turystyczny. Dlatego, gdyby ktoś mi powiedział, że chce iść do Santiago, podpowiedziałbym, żeby nie wybierał trasy francuskiej. A jeśli już, to żeby szedł w kwietniu lub pod koniec września, poza sezonem. Robi się z tego trochę taki challenge. Widzę to po Facebooku, na którym ludzie wrzucają masę zdjęć z drogi mówiąc– przeszedłem i zdobyłem. Trzeba bronić tego miejsca w duchowym wymiarze. Bo komercja jest wszędzie, na Camino także. Można przejść całą trasę nie odrywając nosa od smartfona, tylko po co.
 
J.B. Pewnie gdybym szedł sam albo z jakąś grupą bez księdza, to byłbym pozbawiony wsparcia duchowego. To istotna różnica w stosunku do pielgrzymek na Jasną Górę, podczas których nie trzeba się martwić o to, czy dziś będzie msza święta, bo ona jest zapewniona. Tu trzeba się o to zatroszczyć samemu.
 
Samo wejście do Santiago de Compostela robi wrażenie?
 
J.B. Katedra robi ogromne wrażenie. Gdy po dwóch tygodniach maszerowania klęka się przed grobem św. Jakuba z całym swoim bagażem życia, łzy same płyną ze wzruszenia, a serce dyktuje słowa modlitwy. I choć dookoła placu katedralnego jest dużo z typowego odpustu ze straganami, to jednak czuć, że jest to miejsce święte i przemodlone przez tysiące pielgrzymów.

Można się od niego uzależnić, tak jak i od samego Camino?
 
R.B. Mówi się o syndromie jerozolimskim; że człowiek, który był w Ziemi Świętej, chce tam ciągle wracać. Sądzę, że jest też syndrom pielgrzyma do Composteli, ale z różnych nawyków, które siedzą w człowieku, ten chyba nie jest taki zły. Poza doświadczeniem duchowym jest to też w końcu przygoda, w której jest wiele niewiadomych. I to jest fascynujące. 
 
J.B. Kiedy się jest na wycieczce, to gdy pada deszcz można zostać w hotelu, a na szlaku o ósmej rano hospitalero, czyli właściciel schroniska, życzy ci dobrej drogi i wypycha za drzwi. W taki sposób na Camino uczymy się zależności, co muszę przyznać jest bardzo trudne. Ktoś ci zawsze w drodze pomoże, ale musisz poprosić.
 
Mamy z tym problem?
 
R.B. Ogromny. Bo choć moment proszenia jest uwalniającym, to i tak uważamy, że bardziej upokarzającym i zniewalającym. 
Taka pielgrzymka niekoniecznie odmienia nasze życie, ale pozwala uzyskać kolejne doświadczenia. Pan Bóg pisze dużymi literami, wszędzie. Ale tam na Drodze św. Jakuba litery Boga najlepiej widać. 
 
Roman Bielecki, dominikanin, absolwent prawa i teologii, od 2010 roku redaktor naczelny miesięcznika „W drodze”, mieszka w Poznaniu. Na przełomie maja i czerwca 2017 roku przeszedł 272 kilometry drogi św. Jakuba ze swoim ojcem, Jerzym Bieleckim, byłym pracownikiem OBR Ceramiki Elektrotechnicznej CEREL w Boguchwale koło Rzeszowa oraz adiunktem w Instytucie Energetyki w Warszawie, dziś już emerytem, który na co dzień mieszka z żoną w Rzeszowie.
 
Droga św. Jakuba, nazywana często Camino de Santiago, jest szlakiem pielgrzymkowym prowadzącym do katedry w Santiago de Compostela w Galicji w północno-zachodniej Hiszpanii, gdzie według tradycji znajduje się grób św. Jakuba Apostoła. Istniejąca od ponad tysiąca lat droga św. Jakuba jest, obok szlaków do Rzymu i Jerozolimy, jednym z najważniejszych chrześcijańskich szlaków pielgrzymkowych. Uczestnicy mogą dotrzeć do celu jedną z wielu dróg, które są oznaczone muszlą (symbolem pielgrzymów) i żółtymi strzałkami.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy