Aneta Gieroń: Matka, Polka, Ślązaczka, kobieta. To wszystko o Annie Dziewit – Meller, ale po ostatniej Pani książce, która ukazała się kilka tygodni temu "Damy, Dziewuchy, Dziewczyny. Historia w spódnicy”, chyba najbliższa jest mi Anna – kobieta. Świadoma siebie, ale i świadoma siły oraz słabości współczesnej kobiety.
Anna Dziewit – Meller: Rzeczywiście, debata o kobiecie w ostatnich kilku latach jest dla mnie bardzo ważna. Z różnych powodów. Chociażby dlatego, że nie mogę oprzeć się wrażeniu, że kobiety są na bocznym torze. To się oczywiście zmienia, coraz więcej mówimy, piszemy, wyrażamy swoje poglądy, ale to ciągle jest proces, który wymaga pracy i zaangażowania. Kobiety przestają się bać mówić o własnych sprawach głośnym głosem i gdyby się tak głębiej nad tym zastanowić, to już od dawna tak być powinno – w końcu jesteśmy połową ludzkości, a nasze doświadczenia są równie ważnymi i uniwersalnymi jak doświadczenia każdego mężczyzny.
Mówi Pani o zmianie zachodzącej w publicznej debacie kobiet w ostatnim czasie, ale przecież od dekad feministki walczą o prawa kobiet, a my same aktywnie uczestniczymy w życiu publicznym – pracujemy, podróżujemy, zarabiamy na siebie, zajmujemy eksponowane stanowiska.
Współczesne kobiety korzystają ze zdobyczy równouprawnienia, jakie wywalczyły nasze babki i prababki – bardzo powinniśmy im być za to wdzięczne. To, że kobietom w Polsce przyznano w 1918 roku prawa wyborcze, nie stało się samo. Nie stało się dlatego, że Józef Piłsudski siedział w swoim gabinecie, gdzie spłynęła na niego mądrość dziejowa i nagle postanowił: „a teraz zaprojektujmy to państwo nowocześnie i dajmy prawa wyborcze także kobietom”. Nic z tych rzeczy. To dzięki pracy, talentowi, konsekwencji i uporowi kolejnych pokoleń kobiet udało się doprowadzić do takiego stanu rzeczy.
Nie bez znaczenia jest też nasza skomplikowana historia: zabory, powstania, wojny, w czasie których kobiety zostawały same, radząc sobie z codziennością i wychowywaniem dzieci – to bez wątpienia wpłynęło na naszą pozycję i coraz bardziej świadomą obecność w życiu publicznym. Współcześnie pracujemy, cieszymy się różnymi przywilejami, ale nie brakuje obszarów, gdzie próbuje się z tych zdobyczy rezygnować. Chociażby eliminowanie edukacji na temat własnej cielesności, czy utrudnianie kobietom dostępu do antykoncepcji.
Swego czasu przeprowadziła Pani wstrząsający wywiad ze swoją babcią, ginekolożką, która podzieliła się dramatycznymi wspomnieniami ze śląskich szpitali z lat 60. XX wieku. I to, co z tamtej rozmowy przebija najbardziej, to żal, że nie potrafimy dziś racjonalnie, uczciwie i bez zacietrzewienia rozmawiać o najtrudniejszych ludzkich, kobiecych dramatach i wyborach.
Moja babcia, Anna Podstawska – Dziewit, jest dla mnie wspaniałym wzorem, a ja jako Anna Dziewit – Meller czuję się jej naturalną spadkobierczynią – nie mogłam pójść inną drogą, chociaż ona nigdy dużo nie mówiła o swojej działalności na rzecz innych kobiet. Babcia uważała, że to jej obowiązek edukować dzieci, czy pomagać kobietom z ubogich, często patologicznych rodzin. O wielu z tych historii dowiedziałam się już jako dorosła kobieta i dumna jestem, że ten kobiecy solidaryzm trwa, w sposób naturalny przechodzi z pokolenia na pokolenie.
Bardzo bym też chciała, byśmy jako społeczeństwo potrafili o rzeczach najtrudniejszych rozmawiać bez emocji, inwektyw, wzajemnego oskarżania się, nazywania czarownicami albo ciemnogrodem, w zależności od tego, która strona sporu aktualnie przemawia. Często są to tematy fundamentalne i podkreślam z całą mocą – one zasługują na uważne, bardzo uczciwe i merytoryczne potraktowanie, z taktem i szacunkiem dla drugiego człowieka.
Kobiety różnią się i dobrze. Mamy różne podejście do polityki, codziennego życia, kariery zawodowej, rodziny, ale bardzo istotne jest, by kobiety mogły o sobie stanowić, by miały dostęp do wiedzy i antykoncepcji, by mogły czuć się bezpieczne. Przez ostatnie dekady życie kobiet w Polsce bardzo się zmieniło, zazwyczaj na lepsze, ale ciągle wiele jest do zrobienia. Sama nieustannie o tym mówię i piszę, bo mam córkę, a marzę, by ona nie musiała wyważać już otwartych drzwi – dla mnie to największa i najlepsza motywacja.
Bez wstydu czy krygowania się, mówi Pani o sobie „feministka”. Może Pani zdefiniować to słowo, bo coraz częściej kojarzy się nam ono z czymś wstydliwym, pejoratywnym, śmiesznym. Może warto na nowo uczciwie odnieść się do słowa „feministka”.
Dla mnie jest to myślenie o kobiecie jako pełnoprawnym członku społeczeństwa, o osobie, która decyduje o sobie, zarabia na podobnym poziomie jak mężczyzna, która nie musi czuć się zagrożona tylko dlatego, że jest atrakcyjna i pozwala sobie na to, by wyglądać dobrze. Feminizm jest dla mnie także opowieścią o mężczyznach. Jeśli wyzwolimy się ze stereotypowych kolein, w których tkwią zarówno kobiety jak i mężczyźni, którym w naszym społeczeństwie nie wypada chociażby być wrażliwymi, czy pozwolić sobie na łzy, to wszyscy zaczniemy myśleć o sobie w kategoriach „człowiek”. W moim przekonaniu feminizm w równym stopniu dotyka kobiet i mężczyzn.
"Damy, Dziewuchy, Dziewczyny. Historia w spódnicy” jest takim ukłonem w stronę wspaniałych kobiet, które znamy z polskiej historii, ale jakby odrobinę kurz przykrył je same i ich dokonania?
Podczas lekcji historii w szkole koncentrujemy się na męskich symbolach: bitwach, traktatach, wojnach, a przecież historia składa się też z rzeczy dokonywanych przez kobiety. Między innymi dlatego chciałam przypomnieć bardzo różne bohaterki dla chłopców i dziewczynek.
Książka jest adresowana do dzieci, ale czy aby na pewno?
Chyba nie, bo coraz częściej podchodzą z nią dorosłe kobiety, prosząc o autograf (śmiech). Pisząc ją wyobrażałam sobie, że jest to książka dla dzieci, którą czytają dziewczynki, by wiedziały, że w przeszłości były kobiety, które miały fantastyczne życiorysy, pełne pasji, wyzwań i wspaniałych osiągnięć, ale też miały życiowe przeszkody, które potrafiły pokonać. Chciałam, by czytali ją także chłopcy, by dostrzegali, że dziewczynki, kobiety także mogą być bohaterkami, mogą być sprawcze, brać los we własne ręce i nie zawsze muszą być wredną macochą, albo księżniczką czekającą na rycerza na białym koniu, bo wszystkie bohaterki, o których piszę, nie należały do żadnej z tych dwóch kategorii. Uniwersalizm tej książki jest dla mnie o tyle ważny, że w domu mam córkę oraz syna i cieszy mnie, gdy Gustaw wybiera książki, w których bohaterkami są dziewczyny – dla niego to naturalne.
W książce jest kilkanaście bardzo różnych opowieści, bo i o Zosi Stryjeńskiej, królowej Jadwidze Andegaweńskiej, czy Wandzie Rutkiewicz. Trudno było wybrać najciekawsze kobiece historie?
Ciekawych kobiet na przestrzeni wieków było bardzo wiele i na pewno ta książka mogłaby mieć co najmniej jeszcze jeden tom, ale jako że jest to propozycja dla dzieci, nie mogłam napisać zbyt długiej opowieści. Naszą przewodniczką jest Anna Henryka Pustowójtówna, niezwykła dziewczynka – uczestniczka Powstania Styczniowego, a ja szukałam kobiet z barwnymi życiorysami, w których jedna z bohaterek odnosiła ogromne sukcesy zawodowe, inna była fenomenalnie uzdolniona plastycznie, a jeszcze inna swojej miłości do gór wysokich podporządkowała całe życie. Także dzisiaj, gdy rozejrzymy się wokół siebie, dostrzeżemy wiele kobiet realizujących się na wielu płaszczyznach, w domu, pracy, na deskach teatru, czy budując mosty. I wciąż powtarzam, pokazujmy najlepsze kobiece przykłady, wspierajmy się, bo przysłowie „stój w kącie, a znajdą cię”, już dawno jest passè.
Niedawno byłam na Kongresie Bibliotekarzy w Łodzi, gdzie był konkurs na stypendium dla bibliotekarek, do którego panie same miały się nominować wpisując w ankiecie swoje sukcesy. I co się okazało?! Zgłosiło się 50 pań, a ta, która wygrała, zaapelowała do koleżanek, by nie bały się mówić o swoich sukcesach głośno, bo ona ma dziesiątki znajomych, które robią rzeczy dużo bardziej spektakularne od jej osiągnięć, ale nigdzie się tym nie chwalą!
Skąd w kobietach to wycofanie, o którym sama mogłaby Pani rozprawiać godzinami? Gdy na początku 2017 roku zadzwoniono do Pani z „Tygodnika Powszechnego”, by pisała Pani felietony na ich łamach, w pierwszym momencie sama chciała Pani odmówić, bo przemknęło jej przez głowę, że to zbyt duże wyzwanie, a po publikacji pierwszego felietonu Anny Dziewit – Meller, w tygodniku niemal serwery padły.
Wstyd się przyznać, ale to prawda. Może to efekt naszego wychowania do grzeczności. Dziewczynka w naszej tradycji i wyobrażeniu ma być układna i grzeczna. Chłopcy wręcz powinni być niegrzeczni, bo to świadczy o ich żywiołowym charakterze i fantazji. Mamy też wydrukowane w głowie, że zbyt często zabiegamy, by wszystkim dookoła było miło, ale niekoniecznie nam samym. To jest model, w którym wyrastamy, ale gdyby się nad tym zastanowić, to zawsze stawiam pytanie. Dlaczego?
Pamiętam, jak tamten felieton masowo udostępniały kobiety z sukcesami, spełnione, które sama podziwiam, ale widać gdzieś w środku przeżywały, albo przeżywają podobne zwątpienia i niepewności. Jednocześnie mężczyźni też często czują się niekompetentni, ale dużo rzadziej odmawiają, czy przyznają się do błędu.
Często powtarza Pani, że to, co najbardziej Panią odmieniło w życiu, to macierzyństwo. Fakt, że jest Pani matką, miał też ogromny wpływ na dwie ostatnie książki „Górę Tajget” i „Damy, dziewuchy, dziewczyny”, choć w diametralnie różny sposób.
Niekiedy żartuję, że poprzednią książkę można porównać do „siedzenia w piwnicy”, ostatnia jest „zwrotem ku słońcu”. Bycie matką stało się ważnym doświadczeniem związanym z nieprawdopodobnym poczuciem odpowiedzialności za drugiego człowieka. Początkowo to uczucie było wręcz paraliżujące, co znalazło swoje odbicie w losach bohatera „Góry Tajget”. Sebastian w momencie narodzin córki jest wręcz sparaliżowany strachem, by nic się jej nie stało. Jednocześnie mam poczucie, że posiadanie dzieci pozwala mi postrzegać świat szerzej, pełniej, nie mam też w sobie tamtej rewolucyjnej zadziorności sprzed lat. Czuję się w obowiązku, by moim dzieciom zostawić świat choćby nie gorszy od tego, w którym sama żyję.
Ten Śląsk, gdzie się Pani urodziła, a który jest też bohaterem przedostatniej powieści, ciągle tak mocno w Pani żyje?
Im mniej mnie na Śląsku, tym więcej Śląska we mnie. Taki stan umysłu (śmiech). Gdy pisałam „Górę Tajget”, zajęłam się przede wszystkim opowieścią związaną z akcją T4, czyli nazistowskim programem zabijania osób chorych psychicznie, zarówno dorosłych, jak i dzieci. Ale Śląsk w tej powieści pełni równie ważną rolę, jest swoistym bohaterem. Chciałam w niej też oddać hołd śląskim kobietom. W mojej rodzinie z jednej strony jest bardzo aktywna babcia Ania, z inteligenckiej rodziny od pokoleń, a z drugiej strony babcia Aniela, śląska urzędniczka, skoncentrowana na mężu, dzieciach, prowadzeniu domu. Obie wspaniałe i obie dla mnie bardzo ważne. Kobiety na Śląsku są jedyne w swoim rodzaju, szybko zazwyczaj zostawały wdowami, bo mężczyźni ginęli w kopalni, albo na wojnie, a one zostawały same i musiały walczyć o siebie i swoje rodziny. Ta kobieca solidarność zawsze mi imponowała. Dlatego ta książka jest też powieścią o śląskich kobietach.
Fascynującą opowieścią o wojnie widzianej oczyma dzieci i kobiet.
Przypomniałam wstrząsające losy śląskich kobiet masowo gwałconych przez sowieckich żołnierzy. Do dziś na Śląsku w wielu miejscowościach mieszka wiele osób, które urodziło się z tamtych gwałtów, ale do bolesnej przeszłości prawie się nie wraca. Mnie natomiast zawsze interesowało, jak w przełomowych momentach dziejowych radzą sobie zwykli ludzi. Opowieść poniekąd o nas samych. Wielkie traktaty, wielcy mężowie stanu, to abstrakcja. Życie codzienne jest pasjonującą historią.
Dlatego z jednej strony mamy kobiety, który były ofiarami, a z drugiej przypomnienie o zbrodni, której nigdy nie ukarano. Około 200 zamordowanych dzieci z Lublińca nie doczekało się godnego pochówku, a sprawców zbrodni nie dosięgła zasłużona kara. Ta bezkarność boli?
Jest wiele rzeczy, których boimy się dotknąć, wolimy, by „trupy” zostały w szafie. Ale wcześniej czy później te „trupy” z szafy wypadną. Jeśli mamy coś na sumieniu, lepiej się z tym zmierzyć. Jestem orędowniczką mówienia o najbardziej nawet bolesnych sprawach, bo tylko prawda może nas zaprowadzić do przebaczenia i wolności. To trochę tak jak w książce Martina Pollacka „Śmierć w bunkrze” – gdzie wybitny austriacki pisarz, który jest synem zbrodniarza wojennego, dr. Gerharda Basta, którego ojciec nigdy nie wychowywał, bo zmarł, gdy ten był małym dzieckiem, jednak musiał się zmierzyć ze straszną przeszłością swojej rodziny i dziedzictwem genów. Szalenie trudny temat, bardzo bolesny, ale nie dało się tego przemilczeć.
W słowie definiuje się Pani najpełniej? Stąd też m.in. pomysł na świetny portal o książkach www.bukbuk.pl., który ma już tysiące fanów w sieci?
Słowo jest dla mnie bardzo ważne. Uwielbiam czytać i od zawsze opowiadałam znajomym i bliskim, kto napisał świetną książkę, albo co warto przeczytać. W bukbuk.pl robię to na większą skalę i ciągle nie mogę wyjść z podziwu, zachwytu, że tyle osób nas śledzi w Internecie.
A nie zżyma się Pani czasem, że lepiej byłoby siedzieć sobie spokojnie i mieć więcej czasu na kolejne książki?
Chyba nie (śmiech). A mówiąc serio: jakiś czas temu w Dzień dobry TVN miałam swoje kilka minut o książkach, i gdy mnie zdjęto z anteny, tamta publiczność zaczęła dopytywać, gdzie można nadal posłuchać o książkach. W końcu odważyłam się i założyłam portal. Na rynku jesteśmy dwa lata i jestem bardzo szczęśliwa, z powodu tego, co się dzieje wokół portalu. Jest bardzo dużo dobrych książek, sporo osób, które świetnie o książkach opowiadają i tak się to rozwija. W tej chwili pracują już ze mną trzy osoby, wśród nich mój tata, który jest kimś w rodzaju sekretarza redakcji, montuje materiały i wspiera mnie na każdym kroku. Oboje uwielbiamy książki, ale nikogo specjalnie to nie dziwi – dużo czytało się w domu moich dziadków, moich rodziców, teraz sama bardzo dużo czytam moim dzieciom, a w domu książki są wszędzie.
„Czytanie książek to najpiękniejsza zabawa, jaką sobie ludzkość wymyśliła” stwierdziła Wisława Szymborska, a mimo to Polacy czytają z roku na rok coraz mniej.
Nie wiem, jak do końca jest z czytaniem, ale wszyscy na pewno spragnieni jesteśmy opowieści. Jeśli przyjrzeć się boomowi na seriale telewizyjne, które tak na dobrą sprawę są sfilmowanymi opowieściami obyczajowymi, to widać, jak pragniemy zanurzyć się w świecie fabuły. Książki nie umarły i długo jeszcze nie umrą.
Anna Dziewit – Meller, pisarka i dziennikarka. Współautorka (z Agnieszką Drotkiewicz) tomów wywiadów „Głośniej! Rozmowy z pisarkami” i „Teoria trutnia i inne. Rozmowy z mężczyznami”, a także bestsellerowej reporterskiej książki o Gruzji „Gaumardżos. Opowieści z Gruzji”, napisanej wspólnie z mężem, znanym dziennikarzem telewizyjnym, Marcinem Mellerem. W 2012 roku ukazała się jej debiutancka powieść „Disko”. W 2016 roku wydała bardzo dobrze ocenioną „Górę Tajget”, a w tym roku zadebiutowała jako autorka książki dla dzieci „Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy.” Prowadzi popularny portal o książkach bukbuk.pl. W listopadzie była gościem na Świątecznych Targach Książki w Rzeszowie, których organizatorem był Develop Investment, zaś Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego oraz Urząd Miasta Rzeszowa wsparli je finansowo i objęli honorowym patronatem.