Rozmowa z Przemysławem Babiarzem, z pochodzenia przemyślaninem – dziennikarzem i komentatorem sportowym. O tym, co Polacy osiągnęli na olimpiadzie i czy aby na pewno „nic się nie stało”. O tym, jak powinno wyglądać sportowe przygotowanie młodych talentów, o blaskach i cieniach polskiego sportu rozmawia Jaromir Kwiatkowski.
Jaromir Kwiatkowski: Jesteśmy po dwóch wielkich imprezach w sporcie wyczynowym: Euro 2012 oraz olimpiadzie w Londynie. Polscy sportowcy wypadli tam poniżej oczekiwań. Na pewno nie można skwitować ich występów frazą piosenki: „nic się nie stało”.
Przemysław Babiarz: (śmiech) To prawda. Ta fraza, która może podnosić na duchu po przegranej bitwie (ale nie wojnie), jeżeli jest nadużywana, staje się parodią samej siebie. Myślę, że zwłaszcza w odniesieniu do Euro tak się stało. Bo jednak stopniowałbym nasze rozczarowania związane z tymi dwiema wielkimi imprezami. Uważam, że sportowo – podkreślam: sportowo, a nie organizacyjnie – Euro było dla nas dużym rozczarowaniem, natomiast w przypadku igrzysk olimpijskich w Londynie możemy mówić o pewnym niedosycie.
JK: Może niedosyt byłby mniejszy, gdybyśmy nie mieli do czynienia ze zjawiskiem, które Bohdan Tomaszewski nazwał w jednym z wywiadów „rozkręcaniem nadmiernych nadziei przed zawodami”.
PB: Proszę zauważyć, że media, zwłaszcza elektroniczne, są coraz bardziej podporządkowane regułom widowiska. A w widowisku pesymista zawsze przegrywa, jest mniej lubianą postacią, w związku z czym wszyscy – politycy, dziennikarze, wreszcie sami sportowcy – chcą być optymistami, powtarzać, że będzie dobrze. W widowisku nie chodzi o opis świata zgodny z prawdą i sumieniem dziennikarza, ale o to, by było „kolorowo”. Jednym z elementów tego, by było „kolorowo”, jest rozbudzanie oczekiwań. Czasami nadmiernych. Absolutnie zgadzam się z tym, co zauważył pan Bohdan, wielki mistrz naszego zawodu. To jest wielkie niebezpieczeństwo dla nas, dziennikarzy.
JK: Do szukania przyczyn słabszego występu polskich sportowców oraz środków zaradczych przystąpiliśmy niezwłocznie po igrzyskach. Minister Joanna Mucha zaprezentowała plan naprawy polskiego sportu, i to wieloletni, już dwa dni po ich zakończeniu.
PB: A to oznacza, że ten plan musiał być przygotowywany wcześniej. Czyli że już wcześniej – pewnie na podstawie różnych analiz – brano pod uwagę, że w Londynie może nam się nie powieść. Uważam, że to akurat nie jest złe, bo poważny urząd powinien być przygotowany na różne warianty wydarzeń.
JK: Pani minister zaproponowała m.in. spotkania z samorządami we wszystkich województwach. Idea sama w sobie jest słuszna: chodzi o zainteresowanie samorządowców podjęciem bardziej zdecydowanych działań w kierunku umasowienia sportu. Lecz od razu zaczynają się „schody”: jeżeli to ma być dołożenie samorządom zadań bez wyposażenia ich w środki finansowe, to ja już sobie wyobrażam, z jaką „ochotą” będą one przesuwać pieniądze z inwestycji na sport masowy.
PB: Do tej pory samorządy chętnie kierowały pieniądze na sport wyczynowy ze swojej puli autopromocyjnej, bo sport na poziomie ekstraligi czy mistrzostw Polski w popularnych dyscyplinach (piłka nożna, żużel, siatkówka), daje miastom rzeczywiście dużo. Natomiast w przypadku sportu masowego, żeby coś zainwestować, potrzebne są, po pierwsze, pomysł, a po drugie – fundusze. Niebezpieczeństwo widzę w tym, że władza centralna chce przerzucać bardzo wiele zadań na barki władzy lokalnej, nie dając na to pieniędzy. Biorąc pod uwagę to, że nadchodzi kryzys, obawiam się, czy samorządy, bez dodatkowych środków, będą w stanie realizować nawet najlepsze pomysły centrali.
JK: To prawda, choć musimy też zdawać sobie sprawę, że bez umasowienia sportu nie będziemy mieli sportu wyczynowego na wysokim poziomie.
PB: Rozróżniłbym tu dwie sprawy. Pierwsza to masowość sportu rozumiana jako uprawianie przez społeczeństwo jakiegoś rodzaju rekreacji dla polepszenia samopoczucia czy zapobiegania chorobom – i ona niekoniecznie musi przekładać się na wyniki w sporcie wyczynowym. Podam przykład: Finlandia jest krajem ludzi bardzo „rozbieganych”. Ale nie pamiętam, by od czasu Lasse Virena, czyli od lat 70., Finowie mieli jakiegoś wybitnego biegacza na igrzyskach olimpijskich. Zupełnie inną sprawą jest postawienie na sport dzieci i młodzieży w ramach programu „zarzucania szeroko sieci” po to, by „wyławiać” talenty.
JK: Czyli rekreacja jest rzeczą dobrą i pożądaną, ale jeżeli chcemy mieć wyniki w sporcie wyczynowym, należy zaczynać od sportu szkolnego?
PB: Dokładnie. Ale żeby to miało „ręce i nogi”, potrzebne są dwie rzeczy. Zwykle dużo mówimy o infrastrukturze, podając przykład „Orlików”. I w porządku. Ale zupełnie inną rzeczą jest organizacja sportu szkolnego, a tu sprawą kluczową są nauczyciele WF i trenerzy. Człowiek jest ważniejszy od sprzętu, a dobry trener od dobrej hali. Inna sprawa, że nie należy zwracać nadmiernej uwagi na medale i rekordy na poziomie juniorów czy juniorów młodszych. Niestety, bardzo często prowadzi to do nadmiernej eksploatacji młodych organizmów i stawiania na zawodników wczesno rozwojowych.
JK: A później często dziwimy się, że znakomity junior nie osiąga oczekiwanych wyników jako senior.
PB: No właśnie. W sporcie amerykańskim wysyła się młodzież na zawody juniorskie. Ale tam jest jedno podstawowe przykazanie: nigdy nie patrz na zawodnika pod kątem jego wyników sportowych w czasie, gdy ma on 17-18 lat. Prognozuj szczyt jego osiągnięć, gdy będzie miał 24 czy 25 lat. To powinien być taki system, w którym będziemy łowić talenty już w okresie szkoły podstawowej, będziemy próbowali je rozwijać i przekazywać dalej. Taki wybitny talent powinien mieć książeczkę, w którą powinny być wpisane nazwiska wszystkich trenerów: od nauczyciela WF w szkole podstawowej, poprzez trenerów klubowych po trenera reprezentacji. I gdy ten sportowiec, mając 25 lat, zdobędzie złoty medal na olimpiadzie, to nagrody powinni otrzymać wszyscy trenerzy, włącznie z nauczycielem WF ze szkoły podstawowej. Taki system motywowałby tych ludzi do wyszukiwania talentów, a nie do „gospodarki rabunkowej” wobec młodych sportowców.
JK: „Cudowną bronią” polskiego sportu miał być Komitet Polska – Londyn 2012, obejmujący systemem specjalnego przygotowania część naszej olimpijskiej reprezentacji. Tyle, że dwa z 10 medali zdobyli sportowcy spoza Komitetu, a jeden z naszych dwóch złotych medalistów, ciężarowiec Adrian Zieliński, przygotowywał się za granicą sam, wbrew woli swojego związku sportowego, za co działacze szarpali go nawet po igrzyskach. Minister Mucha zapowiedziała, że Komitet zostanie rozwiązany. Fiasko?
PB:Krytycy tego programu przygotowań do olimpiady zarzucali mu, że kieruje on strumień pieniędzy do tych, którzy już coś osiągnęli, natomiast brakuje funduszy dla pozostałych. Dopóki na olimpiadzie nie odbyło się wielkie sprawdzenie, mogliśmy się zastanawiać, jak jest lepiej. Igrzyska pokazały, że nie zawsze zapewnienie sprawdzonym sportowcom świetnych warunków do przygotowań daje medal. Zobaczymy za 2-3 lata, jaki będzie skutek tego, że zabraliśmy pieniądze grupom juniorskim po to, by dać je gwiazdom. Ja jestem zwolennikiem systemu amerykańskiego: na początku masz sobie dać radę sam i pokazać, że jesteś wart tego, by ci dodać pieniędzy. Znam wielu sportowców amerykańskich, na których u początków kariery składała się rodzina, a później, gdy zostawali gwiazdami, dostawali już pieniądze od sponsorów.
Obawiam się, że teraz wymyślimy jakiś następny system finansowania – nazywając go np. Rio de Janeiro 2016 – który będzie starał się ulepszyć poprzedni system. A ja obserwuję, że niektórzy nasi sportowcy osiągali lepsze wyniki – chodzi nie tylko o miejsca, ale głównie o rezultaty – pomiędzy igrzyskami, na mistrzostwach Europy czy świata, niż w sezonie olimpijskim.
JK: Dlaczego?
PB: Dlatego, że się wyeksploatowali. Oczekujemy od sportowców, by zdobywali złote medale. Czasami jest to niemożliwe. Realnie możemy od nich oczekiwać, by na najważniejszej imprezie czterolecia byli w maksymalnej formie.
Przemysław Babiarz – rocznik 1963, z pochodzenia przemyślanin. Absolwent I LO im. Juliusza Słowackiego w Przemyślu. Studiował teatrologię na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz na Wydziale Aktorskim PWST w Krakowie. Aktor Teatru Wybrzeże w Gdańsku w latach 1989-92, od 1992 r. dziennikarz i komentator sportowy TVP. Debiutował w tej roli podczas olimpiady w Barcelonie. Zapytany, dlaczego zamienił aktorstwo na dziennikarstwo sportowe, odpowiada: – W Teatrze Wybrzeże nie szło mi jakoś szczególnie. Grałem głównie podrzędne role i po trzech latach nie było tam dla mnie miejsca, nie chcieli ze mną przedłużyć kontraktu. Rozglądałem się za innym teatrem, ale to nie było takie proste. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, w tym samym czasie nadano w telewizji komunikat, że Naczelna Redakcja Sportu i Rekreacji (bo tak się wówczas nazywała), poszukuje kandydatów na komentatorów i prezenterów sportowych. Zawsze pasjonowałem się sportem, więc za namową rodziny wziąłem udział w tym konkursie. W rezultacie zaproponowano mi poprowadzenie studia olimpijskiego, a od 1 października 1992 r. etat w redakcji sportowej.