Prof. Zbigniew Ćwiąkalski, adwokat, pracownik naukowy Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, od 15 lat także Wyższej Szkoły Prawa i Administracji w Rzeszowie. Wykładał też na Uniwersytecie Rzeszowskim. W latach 2007-2009 minister sprawiedliwości i prokurator generalny w rządzie Donalda Tuska. Prezes Trybunału Arbitrażowego do Spraw Sportu przy Polskim Komitecie Olimpijskim.
Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Panie profesorze, Panie ministrze, czy może Panie mecenasie? Do którego z tych tytułów jest Pan najbardziej przywiązany?
Zbigniew Ćwiąkalski: (śmiech) Hmmm… dobre pytanie. W ogóle nie przywiązuję wagi do tytułów, nie jestem z Krakowa. Wprawdzie mieszkam tam od 1968 r., ale pochodzę z Łańcuta.
W Krakowie spędził Pan ponad 40 lat. Przez tak długi czas trochę już można przywiązać się do tytułów…
Jestem przywiązany do uczelni, lubię adwokaturę. Także niespełna półtoraroczny okres ministrowania był bardzo ciekawym doświadczeniem i pomimo tego, że nie była to pełna ministerialna kadencja, oceniam go pozytywnie. Uważam jednak, że bardzo dobrze jest, gdy człowiek ma do czego wrócić. Znam bardzo wielu polityków, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić w momencie, gdy odchodzą z polityki. Na szczęście, nie miałem tego problemu. W dowolnym momencie mogłem odejść z polityki i wrócić na uczelnię oraz do adwokatury. Polityka zawsze była na trzecim miejscu.
Gdyby dostał Pan poważną propozycję, rozważyłby Pan powrót do polityki?
Podobno w polityce nigdy nie należy mówić „nigdy”. Ale to skomplikowane zagadnienie. Wszystko zależałoby od tego, z kim, kiedy i w jakich warunkach oraz jaka byłaby możliwość realizacji zamierzeń. Na razie nie mam takich planów i takich propozycji.
W jednym z wywiadów udzielonych wkrótce po odejściu z ministerstwa powiedział Pan wręcz, że z punktu widzenia finansowego odejście z funkcji ministerialnej było dla Pana opłacalne…
To prawda. Wbrew temu, co niektórzy sobie wyobrażają, w Polsce w polityce nie zarabia się dużo. Znacznie więcej można zarobić pracując w prywatnym biznesie.
Co sprawiło, że w 2007 r. zdecydował się Pan objąć tekę ministra sprawiedliwości?
Prawdą jest, że byłem częstym krytykiem mojego poprzednika, Zbigniewa Ziobry. W chwili, gdy padła propozycja, bym to ja został ministrem sprawiedliwości, pomyślałem sobie: „no dobrze, krytykowałeś, to teraz sam pokaż, czy można działać innymi metodami, szczególnie jeśli chodzi o stanowisko prokuratora generalnego”. Proszę pamiętać, że byłem jeszcze ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym, które to funkcje, zresztą z mojej inicjatywy, zostały później rozdzielone.
W 2009 r. podał się Pan do dymisji w związku z samobójstwem Roberta Pazika, skazanego za porwanie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika…
Niewątpliwie najważniejszym z zabójców Olewnika był Wojciech Franiewski, który popełnił samobójstwo za czasów ministra Zbigniewa Ziobry i wtedy nie mówiono, że Ziobro powinien podać się do dymisji. Ale ponieważ to już była trzecia śmierć osoby skazanej za zabójstwo Olewnika i media przy każdej okazji pytały mnie, czy rozważam podanie się do dymisji, więc odpowiedziałem, że nie mam z tym żadnego problemu i mogę to zrobić w każdej chwili. Dlatego gdy premier zaprosił mnie do siebie na spotkanie, to powtórzyłem, że jestem gotów podać się do dymisji ze względu na to, że ponoszę odpowiedzialność polityczną za to samobójstwo.
Powiedział Pan wtedy pamiętne zdanie, że politykę śledzi Pan od lat i wie, że można na niej wylecieć jak saper na minie…
Podtrzymuję tamte słowa.
Pochodzi Pan z Łańcuta, z rodziny o silnych tradycjach prawniczych. Pana ojciec był przedwojennym sędzią…
Po wojnie sędzią już być nie mógł, pracował jako radca prawny. Pamiętam, jak przynosił do domu akta sądowe, a ja byłem szczęśliwy, gdy mogłem usiąść przy jego biurku i je czytać. Ojciec dużo opowiadał mi o swoich studiach na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Związana jest z tym fascynująca historia. W swoim indeksie miał wpis od prof. Kazimierza Przybyłowskiego, cywilisty. Ja też miałem. Profesor Przybyłowski zaczynał swoją akademicką karierę na Uniwersytecie we Lwowie, a kończył na Uniwersytecie Jagiellońskim. Historia zatoczyła koło.
Jak rodzina trafiła w te strony?
Moja rodzina osiadła w Łańcucie w 1944 r. Tak naprawdę ojciec z rodziną zmierzał wtedy do Krakowa lub Wrocławia. Łańcut miał być przystankiem w podróży, ale ostatecznie tutaj się osiedlili i tu poznał moją mamę, która była jego uczennicą ze szkoły średniej. Dziadkowie ze strony ojca byli już starszymi ludźmi, nieprzyzwyczajonymi do losu tułaczy, była też z nimi siostra mojego ojca i jej syn. Z czasem syn siostry mego ojca zdał na studia do Krakowa i tam został. Ja w 1968 r. zdałem w Łańcucie maturę, dostałem się na prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i w Krakowie zamieszkałem na stałe. Ale z Łańcuta pochodzi także moja żona, z którą poznaliśmy się w I LO, a licealna miłość skończyła się małżeństwem.
Moje związki z Łańcutem zawsze były bardzo silne. Tutaj też mieszkali moi rodzice i teściowie, na łańcuckim cmentarzu są ich groby. Dziadek żony był pułkownikiem w X Pułku Strzelców Konnych w Łańcucie i zarazem lekarzem weterynarii. Tutaj są też pochowani moi dziadkowie ze strony mamy i ojca, mój brat oraz siostra ojca i jej mąż. Naprawdę często tu bywam. Zawsze też podkreślam, że Podkarpacie, Rzeszów są niedoceniane. Będąc drugim, po Aleksandrze Bentkowskim, konstytucyjnym ministrem z Podkarpacia, starałem się nieustannie lobbować za tą częścią Polski.
Wracając do Pańskiego ojca: do końca życia pozostał człowiekiem z pogranicza kultur, religii i narodowości, czego Pan, urodzony w 1950 r. w Łańcucie, już nie doświadczył.
Ojciec często wspominał, że przeżył wiele wojen, wiele razy musiał uciekać, w czasie II wojny był zmuszony ukrywać się i pracować fizycznie jako robotnik leśny. Ale opowiadał też często o przedwojennych podróżach do Paryża, Wiednia, Pragi. Po wojnie często razem słuchaliśmy Radia Wolna Europa. Był człowiekiem wszechstronnie wykształconym, niesłychanie łagodnym. Moja mama kiedyś wręcz zmusiła ojca, by dał mi klapsa, bo to ona była tym surowszym rodzicem. A ja… nie byłem łatwym dzieckiem.
Jak ojciec odnajdywał się w PRL-owskiej, smutnej rzeczywistości?
Długo nie chciał pogodzić się z tym, że nie wróci do Buczacza. Był przekonany, że po wojnie nastąpi zwrot, który pozwoli nam wrócić do domu rodzinnego. Siostra mojego ojca, która też mieszkała w Łańcucie, przez 20 lat nie rozpakowała części rzeczy, które przywiozła ze Wschodu, aż zjadły je mole. My, urodzeni w Łańcucie, takich oczekiwań nie mieliśmy. Ojciec miał już 80 lat, gdy po raz pierwszy po latach pojechał w 1988 r. do Buczacza, Lwowa, Stanisławowa i Kamieńca Podolskiego. Sam w czasach PRL-u starał się nas chronić. Jako radca prawny dobrze zarabiał i zależało mu, byśmy dużo zwiedzali. Wprawdzie nie wyjeżdżaliśmy za granicę, ale Polskę zjeździliśmy od morza po góry. Ojciec zawsze bardzo interesował się tym, co działo się w Polsce i na świecie. W rodzinnym domu nie można było wyrzucić gazety, dopóki nie było na niej napisane „czytana”. Nie wierzył, że za swojego życia doczeka w pełni wolnej Polski. Na szczęście doczekał, tak samo jak wnuków prawników. Zmarł w 2002 r., w wieku prawie 94 lat.
Mówi Pan o słuchaniu Radia Wolna Europa. Brat Pana matki w procesie politycznym w 1950 r. został skazany na karę więzienia za udział w organizacji „Orlęta”. Szwagier ojca, Jan Bieniarz, był jednym z dowódców Armii Krajowej w Małopolsce i więźniem stalinowskim. Jak to się zatem stało, że w 1972 r. zapisał się Pan do PZPR?
Moja odpowiedź jest bardzo prosta. Gdy przyszedłem na uczelnię, to spotkałem tam bardzo wielu ciekawych ludzi. Wydział Prawa zawsze był wydziałem kontestującym. Na prawie spotkałem m.in. Zbigniewa Dodę, późniejszego prezesa Izby Karnej Sądu Najwyższego, Jana Woleńskiego, żyjącego nadal filozofa pracującego na Uniwersytecie Jagiellońskim i kilka jeszcze osób, które były takimi buntownikami. Jako że byłem blisko ich kręgu, oni mnie przekonali, że warto być gdzieś aktywnym. Innej aktywności niż w PZPR w zasadzie nie było. Później byłem prezesem Towarzystwa Asystentów UJ. Towarzystwo było szykanowane przez władzę i Służbę Bezpieczeństwa. Są nawet dokumenty potwierdzające, że próbowano nas inwigilować. Nigdy jednak SB nie udało się przeniknąć do Towarzystwa Asystentów.
W 1981 r. wystąpił Pan z PZPR i wstąpił do „Solidarności”.
Zobaczyłem, że to są całkowicie różne filozofie i porozumieć się nie da. Nie miałem żadnych wątpliwości, która strona jest dla mnie bardziej interesująca i komu chcę poświęcić swoje siły i czas. Do Solidarności wstąpiłem w chwili jej założenia, więc jeszcze w 1980 r.
Rok 1981, a zwłaszcza wprowadzenie stanu wojennego, było ważną cezurą: albo – albo. To był czas, który wręcz zmuszał do opowiedzenia się po którejś ze stron.
Dokładnie tak było. Wtedy ujawniło się, kto ma odwagę chodzić na manifestacje, nielegalnie zbierać składki czy bronić działaczy „Solidarności”. Wtedy jeszcze nie byłem adwokatem, ale broniłem nauczycieli w postępowaniach dyscyplinarnych. W stanie wojennym z Tadeuszem Syryjczykiem pisaliśmy u mnie w domu instrukcję, jak się zachowywać podczas przesłuchania. To się ukazywało regularnie w podziemnym biuletynie „Solidarności” z Huty im. Lenina. Bogdan Klich mógłby opowiedzieć, jak go kiedyś uratowałem przed zatrzymaniem. Podobnie było z Janem M. Rokitą. Nie były to może wielkie czyny, ale trochę odwagi trzeba było mieć.
Oprócz związków z Łańcutem i Krakowem, ma Pan silne związki z Rzeszowem. Najpierw z Filią UMCS i Uniwersytetem Rzeszowskim, a od 15 lat z Wyższą Szkołą Prawa i Administracji.
Jeżeli chodzi o Filię UMCS, to najpierw pracowałem w Zakładzie Prawa Karnego i Postępowania Karnego, którym kierował nieżyjący już prof. Zbigniew Sobolewski. Potem stworzyliśmy dwa odrębne zakłady, ja prowadziłem Zakład Prawa Karnego Materialnego. Po śmierci prof. Sobolewskiego przyłączono jego część do mojej. Prof. Jerzego Posłusznego, rektora WSPiA, poznałem, kiedy byłem jeszcze doradcą ministra nauki i szkolnictwa wyższego i zajmowałem się Radą Główną Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Do Rady wpłynął wniosek w sprawie utworzenia tej szkoły i mój kolega szkolny z Łańcuta, Jerzy Buczkowski, późniejszy prorektor WSPiA, poprosił: „słuchaj, zobacz, czy ten wniosek jest dobry”. Przyglądnąłem się mu, był absolutnie jednym z najlepszych. Rada Główna nie miała więc żadnych problemów z wyrażeniem pozytywnej opinii na temat utworzenia tej szkoły. To był początek naszej znajomości. Nie było bynajmniej tak, że ja od początku zacząłem tam pracę, zaproponował mi to po kilku latach pan rektor Posłuszny.