Wspinanie się w górach jest spełnieniem jego marzeń z dzieciństwa. Mało brakowało, by z zakończonej powodzeniem wyprawy na K2 spóźnił się na… własny ślub. Nie unika tematu zakończonej tragicznie wyprawy na Broad Peak, ale mówienie o tym nadal sprawia mu ból. Adam Bielecki, himalaista, zdobywca czterech ośmiotysięczników, spotkał się z fanami himalaizmu w piątkowy wieczór w pubie Underground w Rzeszowie.
Bielecki, wspomagając się multimedialną prezentacją, opowiadał o swej drodze w Himalaje i Karakorum oraz o czterech wyprawach na ośmiotysięczniki, w których uczestniczył: na Makalu, Gasherbrum I, K2 i Broad Peak.
Początkowo jego kariera rozwijała się bardzo szybko: jako 13-latek wspinał się w skałkach. Potem były Tatry i Alpy. Gdy miał 17 lat, zdobył swoje pierwsze siedmiotysięczniki. Wydawało się, że najwyższe szczyty stoją przed nim otworem. Ale wtedy nastąpiło 11 lat przerwy. Z perspektywy czasu uważa, że dobrze się stało, bo gdyby pojechał w Himalaje wtedy, to jest wielce prawdopodobne, że ta pierwsza wyprawa byłaby zarazem ostatnią. Swój pierwszy ośmiotysięcznik – Makalu – zdobył 30 września 2011 r.
Wspinanie w zimie: zero przyjemności, duża satysfakcja
Podczas zejścia z Makalu popełnił – jak mówi – swój największy błąd w górach wysokich. Bielecki schodził pierwszy. Wymyślił wtedy, że zejdzie do obozu III, weźmie tlen i wyniesie go będącym w znacznie gorszym stanie zdrowia kolegom. Okazało się, że nie jest w stanie iść do góry, na dodatek nie miał żadnego sprzętu biwakowego, jak również picia i jedzenia. Nagrał wtedy do kamery dramatyczne słowa, które znalazły się na filmie z wyprawy: „Przede mną nie ma obozu III, nie mam gazu, nie mam picia, bo całe picie oddałem Tomkowi (Wolfartowi – przyp. JK). Nie wiem, co mam robić… Nie mam łączności z nikim… Ja pier…! K… mać! Chyba trzeba ratować życie… Boję się… Muszę schodzić… Mam tylko trzy godziny światła… Jeżeli nie zejdę do obozu II, to nie przeżyję nocy…”. Na szczęście, skrajnie wycieńczonemu himalaiście udało się tam dotrzeć.
Bielecki przyznaje, że jadąc na swoją pierwszą zimową wyprawę – na Gasherbrum I – „nie miał pojęcia, w co się pakuje”. – Wyjście na ten szczyt zupełnie zmieniło moje postrzeganie zdobywania gór zimą – przyznaje. – Okazało się, że w ataku szczytowym nie byliśmy w stanie zrobić nic. Były dwie możliwości: mogliśmy iść albo do góry, albo na dół. Nie byliśmy w stanie skorzystać z żelów energetycznych ani wyciągnąć polskiej flagi na szczycie. Nie byliśmy w stanie zrobić żadnej innej czynności poza wspinaczką. Wtedy zrozumiałem, że wejścia zimowe są na krawędzi ludzkiej wytrzymałości, na cienkim marginesie bezpieczeństwa.
Zdaniem Bieleckiego, wspinanie składa się z przyjemności i satysfakcji. Np. przy pięknej pogodzie, kiedy wszystko idzie dobrze, czy to w Tatrach czy Himalajach, jest wiele przyjemności z takiego wspinania, natomiast satysfakcja nie jest może największa. Co innego, gdy „dostanie się mocno w kość”, lecą kamienie, strzelają pioruny, schodzą lawiny i uda się przeżyć w takich warunkach: przyjemności z takiego wspinania nie ma, za to taka przygoda daje olbrzymią satysfakcję.
Himalaista uważa, że wspinanie w zimie jest skrajnym zaburzeniem balansu pomiędzy przyjemnością a satysfakcją. – Zimą przyjemności ze wspinania nie ma – uważa Bielecki. – Cały czas jest zimno, cały czas trzeba walczyć o ręce, namioty są zaśnieżone, śpiwory zalodzone, maszynki nie chcą palić, zapalniczki nie działają, okulary parują i rzeczywiście wszystko jest przeciwko wspinaczowi. Natomiast satysfakcja z odniesionego sukcesu jest nieporównywalna z niczym innym.
Broad Peak: wiedziałem, że przekraczamy cienką granicę
Bielecki nie unikał tematu wyprawy na Broad Peak. Tłumaczył, że droga na szczyt zajęła im więcej czasu niż przypuszczali, w związku z czym, gdy stanęli na przełęczy, mieli już spore opóźnienie. – Jasno i wyraźnie wychodziło, że będziemy schodzić w nocy. Krzysiek Wielicki zapytał: „chłopaki, może jest za późno, może powinniście zawrócić?”. Maciek Berbeka powiedział, że przyjechaliśmy tu po to, by zdobyć tę górę. Pogoda była przepiękna, jedynym argumentem przeciwko był czas. To był taki moment, kiedy każdy musiał spojrzeć w głąb siebie i zdecydować, czy może iść do góry, czy nie. Krzysiek z Maćkiem podjęli tę decyzję na poziomie grupy, ale każdy z nas musiał ją także podjąć indywidualnie.
Bielecki zadecydował, że idzie na szczyt, ale nie w tak wolnym tempie, bo jest mu zbyt zimno. – W momencie, kiedy dostaliśmy „zielone światło”, ucieszyłem się, że mamy szansę wejścia na tę górę. Natomiast było dla mnie ewidentne to, że przekraczamy bardzo cienką granicę i w momencie, kiedy idziemy za Rocky Summit, zaczyna się walka o życie. Że z jednej strony stawka jest bardzo wysoka, bo walczymy o pierwsze zimowe wejście na Broad Peak, a z drugiej strony wiadomo, że jeżeli cokolwiek pójdzie nie tak, to nie zejdziemy z tej góry.
Stanęli na szczycie we czterech. Pierwszego, Bieleckiego, od ostatniego, Tomasza Kowalskiego, dzieliło 40 minut. To był wielki sukces polskiego himalaizmu, po którym zaraz doszło do wielkiej tragedii. Zejście było bardzo ciężkie. Bielecki dotarł do obozu pierwszy. Próbował wyjść po Artura Małka, ale się nie udało. W końcu Małek sam dotarł do obozu. Następnego dnia obaj próbowali wyjść po Macieja Berbekę, ale to się znów nie udało. – Wiedzieliśmy już, że Tomek Kowalski nie zejdzie, bo jest zbyt wysoko na grani i nie ma dla niego szans. Natomiast byliśmy przekonani, że Maciek Berbeka po raz kolejny, tak jak 25 lat temu, wyjdzie z tego cało i po biwaku zejdzie do obozu. Niestety, tak się nie stało…