Jak życie wpływa na sztukę artysty? – Bezpośrednio – mówi Angela Gaber. Nie wie, jak napisała słowa i melodię płyty „Dziewczynka z gwiazd. Cichy memoriał”. Nagrała wiele miesięcy później. Jeszcze nie śpiewa tych utworów na koncertach. Skoro Sylwester do malowania używa duszy, to nie dziwi, że cykl „Raj utracony” porusza ludzi, którzy stają przed obrazami. Śmierć córki zmieniła jego malowanie, a malowanie go ocaliło.
W pochmurne przedpołudnie do pracowni Sylwestra Stabryły na pierwszym piętrze skrzypiącej schodami kamienicy wpada niewiele światła. Mur kościoła franciszkanów jest tak blisko, że całkowicie zasłania widok nieba. W zamian za oknem plecy Matki Boskiej z cokołu przy kościele. Gdyby mogła obejrzeć się przez ramię, zobaczyłaby proste biurko, mnóstwo tubek, pędzli i szpachelek, wszędzie ramy, białe płótna i schnące obrazy. Jedna ściana zakryta papierem pakunkowym i cała zachlapana farbami. W Sanoku już kultowa. Na jej tle do pamiątkowego zdjęcia stają goście i szkolne wycieczki. Sylwester wykonuje tu serie fotografii z modelami – początek każdego obrazu.
– Przed sesją mam już jakiś zarys pracy z modelem, storyboard – mówi. – Z planem jest łatwiej zacząć. Nie każdy swobodnie czuje się przed obiektywem. W trakcie często wychodzą różne, spontaniczne, nieplanowane rzeczy. Bywa, że to osoba pozująca przejmuje inicjatywę i cała koncepcja zmienia kierunek.
Człowiek jest jego tematem. Kobiety, mężczyźni. Z rekwizytami lub bez, w różnych pozach, gestach, spojrzeniach. Krytycy piszą, że „posługując się realistycznym językiem wypowiedzi, tworzy malarstwo na wskroś osobiste i intymne”, że „w jego malarstwie wielkie tematy kryją się w prostych motywach zaczerpniętych z codziennego życia”, że „to twórczość, która magnetyzuje, intryguje i przyciąga”.
Dlatego zdobył wiele nagród i wyróżnień, miał dziesiątki wystaw, m.in. w Berlinie i Wiedniu, a jego obrazy pojawiały się na aukcjach w miejscach takich, jak np. Dom Aukcyjny Christie’s w Londynie czy Desa Unicum w Warszawie. „Wyróżnia go wzrost, chód i broda. Aha – i jeszcze oczy. To przez nie niektórzy zaglądają mu do duszy. Na razie głośno się do niej nie przyznaje. Trochę to wstydliwe w dzisiejszych czasach. Ale na przekór czasom i niedowiarkom mówię wam – Sylwester do malowania używa duszy. Nie mam innego wyjaśnienia przy oglądaniu i rozumieniu jego płócien”, napisał Marek Burdzy w komentarzu do wystawy w BWA Krosno.
– Zawsze byłem nieśmiały, nawet zakompleksiony – mówi Sylwester w pracowni, w pochmurny listopadowy dzień. – Tak naprawdę nabrałem pewności siebie, od kiedy jestem z Angelą. Ona mnie przekonała, żebym bez obaw konfrontował ze światem swoją sztukę. A druga osoba, której zawdzięczam zmianę w podejściu do twórczości, to Janek Szczepkowski. Miałem z nim wspólną pracownię w Sanoku. Ale malowałem może dwa obrazy w roku, więcej szwendałem się po mieście i Bieszczadach. Jeździłem też po świecie w celach zarobkowych. Kilka lat mieszkałem w Londynie. Janek powiedział mi wtedy: „Chcesz, żeby twoja sztuka była traktowana poważnie, to siebie zacznij traktować poważnie”. I właśnie te słowa sprawiły, że 10 lat temu zająłem się twórczością na serio.
– Nie ma czekania na wenę – oświadcza. – To po prostu praca. Wena nie przychodzi na ulicy czy od leżenia w trawie. Jestem zdania, że jeden obraz powoduje następny. Doświadczenie, bycie uważnym, przyglądanie się, podglądanie tego co w zasięgu ręki – na ulicy, w pociągu, dworcu, restauracji czy nawet za progiem, sprawia, że do głowy przychodzą kolejne pomysły. Czasem maluję obraz i w pewnym momencie odkładam, bo nie wiem, co z nim dalej zrobić. Maluję drugi, trzeci. I przy trzecim przychodzi myśl, wracam do tego pierwszego, bo zrozumiałem, jak powinienem go dokończyć. Ostatnio wiele osób zgłasza się do pracowni, by zamówić portrety – swoje, bliskich albo rodzinne. Bo to cenna pamiątka dla kolejnych pokoleń. Każdy może przyjść i zamówić taki obraz. Jest tylko jeden warunek, że maluję, oczywiście, według swoich zasad.
Najpierw jest sesja i szukanie najlepszej kompozycji. Układów, gestów, spojrzeń. To wcale nie jest łatwe w przypadku kompozycji wielopostaciowej. Zdarza się, że znajduje kogoś o charakterystycznej twarzy, specyficznej posturze, niebywałym temperamencie. Zaprasza więc go do pracowni, by później zrobić z niego bohatera swojego obrazu.
Kiedy byliśmy dziećmi
Sylwester pochodzi z Jurowiec pod Sanokiem. – Zawsze malowałem. Ale nikt mnie w tym kierunku nie motywował. Raczej ciągle podkładano mi kłody pod nogi. W sanockim ogólniaku nauczyciele, widząc moje zainteresowania i zdolności, mogli mi wskazać kierunek, lecz zamiast tego podcinali mi skrzydła. To pani od fizyki najbardziej mi pomogła. Spotkałem ją w pociągu do Krosna, gdzie jeździłem na kurs rysunku. A że z fizyki byłem noga, to poradziła: „Po co ty się tak męczysz, idź na studia plastyczne”. Tylko tyle, a miało tak duże znaczenie. Muszę też wspomnieć o rodzicach, którzy wspierali mnie w moich wyborach od samego początku, choć nie byli do końca przekonani o zaletach zawodu artysty malarza.
Wtedy jeszcze nie wiedział o istnieniu Angeli. Poznali się 17 lat temu, kiedy ona zaczęła naukę w I Liceum Ogólnokształcącym, a on właśnie bronił dyplom z malarstwa w pracowni prof. Andrzeja Gieragi na Wydziale Sztuki Politechniki Radomskiej (do tego aneks z grafiki w pracowni prof. Krzysztofa Wyznera). – Artysta, starszy ode mnie. Oczytany. Bardziej świadomy. Ja dopiero zaczynałam poznawać świat kultury, a on słuchał alternatywnej muzyki, orientował się w dobrej literaturze, no i miał w sobie intensywnego ducha wolności… Imponował mi – mówi ona. – Kolorowa dziewczyna z warkoczykami afro stawiająca pierwsze kroki na muzycznej scenie – mówi on.
Fot. Tadeusz Poźniak
Uparła się, że inaczej niż większość rówieśników z Ustrzyk Dolnych, do szkoły średniej będzie chodzić w Sanoku. Tamtejsze I Liceum Ogólnokształcące cieszyło się świetną renomą. Ale chodziło o coś więcej. – Zawsze wiedziałam, że za moją ustrzycką doliną kryje się inny, lepszy świat. Czułam, że muszę przekroczyć tę granicę, że chcę dalej, więcej. Wyjazd do Sanoka, kiedy wszyscy rówieśnicy kontynuowali naukę na miejscu, był moją wewnętrzną rewolucją. Także dla rodziców, dla których był to poważny wydatek. Ale postawiłam na swoim, za co jestem im bardzo wdzięczna. Wtedy zaczęło się moje życie. Odkryłam siebie – mówi Angela.
I LO było dość liberalne. Wielu freaków, a nauczyciele wyrozumiali wobec oryginałów. W chudych, licealnych latach Angela ubierała się, rzec można, recyclingowo i kolorowo. Kolory ma w DNA. – Z tego liceum wyszło naprawdę sporo ciekawych osobowości, naukowców, twórców literatury, teatru i sztuki. Wydaje mi się, że warto dawać ludziom wolność, pozwalać przekraczać granice, popełniać błędy i uczyć się na nich. Ja błądząc i szukając dotarłam do moich improwizacji.
Muzykalność to jej dar. Od zawsze zapamiętywała się w śpiewaniu. W dziecięcych marzeniach była wielką piosenkarką i tylko to się liczyło. W wyobraźni obsadzała się w różnych rolach i scenach niczym wielka diwa. Zabawy te jednak nie zawsze kończyły się szczęśliwie. Zanurzona w świecie fantazji, zapomniała kiedyś o swoim bracie, którego pozostawiono pod jej opieką. Niestety, biedaka pogryzł pies. Nie pomogły żadne tłumaczenia o światłach amfiteatru…
Prawdziwe koncerty też były. Najpierw przedszkolne, potem przed coraz szerszą publicznością. Nagrody. Pochwały. Z łatwością odtwarzała usłyszane gdzieś piosenki. – I choć wielkie sceny z dziecięcych fantazji okazały się inne niż w rzeczywistości, bo zajmuję się muzyką dosyć niszową, to jestem szczęśliwa, że i tak długo trwam przy swoim i nadal czuję w sercu wolność – stwierdza dziś Angela.
W liceum poznała Mariannę Jary, Ukrainkę, która założyła w Sanoku zespół wokalny Widymo – zespół pieśni karpackiej. Same kobiety i polifoniczny śpiew a capella. Czasem tylko bęben. Pieśni Karpat, pochodzące z Bojkowszczyzny i Łemkowszczyzny, wielogłos osobowości, kultur i obrządków. – Weszłam w to, jakby dla mnie było stworzone – uśmiecha się Angela i dodaje, że dopiero później odkryła, że i w jej żyłach płynie trochę tej wschodniej krwi. A kto jej tu w Sanoku i w Bieszczadach, na pograniczu, nie ma? – Śpiewałam w Widymo przez 10 lat. Odbywało się tu mnóstwo wspaniałych koncertów, także ekumenicznych. Nawet tu, w kościele franciszkanów za oknem pracowni Sylwestra, spotykali się wyznawcy różnych religii na wspólnym śpiewaniu.
Doświadczenia z Marianną uważa za bardzo cenne. Ukończyła również licencjat z edukacji muzycznej, zdobyty w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Sanoku; przez rok pobierała nauki w krakowskiej Szkole Jazzu i Muzyki Rozrywkowe. Na jej drodze stanęło wielu wspaniałych muzyków, i zawodowych, i amatorów. Ludzi poszukujących swojej drogi. Często wyjeżdżała na warsztaty, które były okazją do poznawania mistrzów i autorytetów. Jej uwagę przyciągały osobowości będące blisko duchowego świata, walczące ze swoimi granicami i traktujące piękno w sposób nieoczywisty. Tak poznała Olgę Szwajgier czy Ivę Bittovą. Tak ciekawość doprowadziła ją do tuwińskiej Sainkho Namtchylak, Meredith Monk czy Marie Boine. Artystek eksperymentalnych, interdyscyplinarnych, czerpiących z korzeni i kosmosu.
W muzyce musi kryć się jakaś głębsza treść, tak samo jak w obrazie. Nie wystarczy, żeby było poprawnie zaśpiewane, ładnie namalowane. Trzeba czegoś więcej, sensu, drugiego dna, czegoś, co budzi głębsze emocje. Ani śpiewanie Angeli, ani obrazy Sylwestra nie są oczywiste. – W portrety ludzi wplatam symbole, buduję atmosferę, staram się zachować niedopowiedziane – mówi on. Dlatego pracuje jednocześnie nad kilkoma obrazami i uparcie pozostaje wierny farbom olejnym, chociaż większość artystów malarzy już dawno porzuciła je jako uciążliwe w pracy. – A ja je wolę. Oleje są bardziej plastyczne, dłużej schną, co jest dla mnie zaletą – nawet po paru dniach można coś zmienić, wytrzeć szmatą, przetrzeć palcem i coś poprawić. Oleje dają możliwość tworzenia nieskończonej ilości odcieni. Akrylami tak się nie da.
– Ciągnie mnie do śpiewu improwizowanego, wokaliz, śpiewu bez słów. W tym słuchacz może usłyszeć własną historię zbudowaną na emocjach muzyki – mówi ona. Słychać to przede wszystkim na jej pierwszej płycie „Opowieści z Ziemi”. Jej śpiew jest „kolorowy”. Słowa i wokalizy z wplecionym krzykiem, śmiechem. Naśladujące dźwięki lasu, śpiew ptaków. Potrafi ukołysać i wywołać dreszcz. Zapiszczeć, zachrobotać głosem. To płyta nagrana w 2011 w kamiennym kościele w Mrzygłodzie pod Sanokiem wspólnie z sanoczaninem Łukaszem Sabatem i Alexandrem Chikmakovem, który pochodzi z Kazachstanu. Improwizacje Angeli łączą się na niej z dźwiękami saksofonu, gitary, ormiańskiego duduka, subtelną elektroniką. Oryginalne aranżacje polskich, ukraińskich, bałkańskich i cygańskich pieśni. Kilka lat później Angela z zespołem w zmienionym składzie (Ernest Drelich, Robson Onacko, Tomasz Dybała) nagrywa kolejną płytę „Dobre duchy”, w modrzewiowej chacie Zagrody Magija. Tym razem nie sięga po zasłyszane motywy, szuka własnej drogi i pieśni. Ze swoimi projektami została nagrodzona na Ogólnopolskim Festiwalu Piosenki Artystycznej „Wschody” 2016, Festiwalu „Piosenkarnia” Anny Treter 2015, Festiwalu Folkowym Polskiego Radia „Nowa Tradycja” 2013, Międzynarodowym Festiwalu Muzyki Folkowej „Mikołajki Folkowe 2012” i „Grechuta Festival 2011”.
Kiedy powstają płyty, Angela jest po kilku znaczących podróżach po świecie. Na studiach wciąż gdzieś wyruszała. Kiedy mama napominała, że czas na zarzucenie kotwicy, ona w kieszeni już miała bilet do Indii i Nepalu, planowała trekking w Himalajach. – Myślę, że po prostu szukałam siebie – mówi. – Nie chciałam wchodzić w schemat, dawać się zamknąć w betonowych ramach, w których trzeba stać równo i się nie wychylać. Każda podróż była przygodą. W taniej wersji, jak na turystę minimalistę przystało. Autostop? Bardzo chętnie. Przez Hiszpanię do Maroko, po Bałkanach, a dzień każdy inny. Nie wiesz, co będziesz robić jutro, co jeść, gdzie spać. Uwielbiałam to. To pachniało prawdziwą wolnością.
Najwyższa wysokość, jaką zdobyła, to przełęcz Thorung La (5416 m n.p.m.) podczas trekkingu wokół Annapurny. – Nie było łatwo, ale udało mi się i nie skorzystałam z pomocy osła, co proponowali mi moi towarzysze podróży. Ten szczyt okazał się nie tym największym…
Bolenie dusz
Podczas podróży do Maroka poczuła, że chce wrócić do Sanoka, poniekąd do Niego. – Zatoczyłam koło. Wyjeżdżałam, szukałam i nagle znowu chciałam tu być. I tak w tym małym królewskim miasteczku nad Sanem otworzyłam Bazar Sztuki – galerię rzeczy i wydarzeń rozmaitych. Malarstwo, rzeźba, grafika i rękodzieło. Udało mi się zgromadzić prace świetnych artystów, których nazwiska są dziś szanowane. Jak Cecylia Malik, Grażyna Smalej, Katarzyna Karpowicz, Piotr Woroniec, Jan Szczepkowski czy ś.p. Maciej Wieczerzak.
Galeria stała się przybytkiem sanockiej bohemy. Ludzie garnęli się na wernisaże, spotkania z podróżnikami, warsztaty, filmy. Ale biznes utrzymał się tylko przez dwa i pół roku. – Z idealizmu, niestety, nie da się utrzymać – dochodzi do wniosku Angela, ale… – To był super czas. Choć niełatwy i nie taki, jak sobie wyobrażałam.
Po zamknięciu Bazaru Sztuki oddała się bardziej muzyce, Sylwester w tym czasie zaczął traktować swoje malarstwo na poważnie. Stworzył cykle: „Duzi Chłopcy”, „Kobiety”, „Nowy realizm”, „Stopklatki”, „Realizm Niemożliwy”, „Searching for Reality”, „PartialExposure”, „Dom dla Kuracjuszek”, „Przed Burzą”, „Historie Niezależne”. Pokazywał je na wystawach w Warszawie, Pradze, Berlinie, Wiedniu, Londynie, Mediolanie.
Z Angelą byli jak dwie planety, które raz się do siebie zbliżały, raz oddalały, by w końcu być razem. Pobrali się, Angela zaszła w ciążę i zaczęło się radosne oczekiwanie na dziecko. Dziewięć miesięcy.
Zoria przyszła na świat i odeszła 21 grudnia 2017 roku, na święta.
– Jadąc do szpitala, by urodzić i stracić dziecko… Na to nie można się przygotować – mówi ona.
Dramat jest opowiedziany na obrazach Sylwestra. W cyklu „Raj utracony” opowiada o kobiecie i mężczyźnie, którzy utracili wszystko. – A jednak przyjąłem rolę człowieka, który nie może się poddać, nie może być miękki, musi pomóc Angeli – mówi on.
Fot. Tadeusz Poźniak
– Gdyby nie Sylwester, umarłabym, mówię to z pełną odpowiedzialnością. Długo leżałam z szeroko otwartymi oczami. On się nie poddawał. Wchodził do pracowni i bez opamiętania malował. Sztuka nas uratowała, mogliśmy w coś ubrać swój żal, a co więcej – podarować coś ludziom. Nie jako formę eksibicjonizmu, ale podanie dłoni wszystkim ludziom, którzy doświadczyli straty dziecka i nie tylko. Zmaterializowaliśmy ból, zamiast ignorować. Sylwek był pierwszy. Kiedy stanął na nogi, zaczęłam wracać do życia i ja. Nie wiem, jak powstała płyta „Dziewczynka z gwiazd. Cichy memoriał”. Nie umiem tego wytłumaczyć. Myśląc o tym racjonalnie, nie wiem, jak napisałam teksty, stworzyłam linie melodyczne. Nagrałam ją dopiero po półtora roku. Zapraszając muzyków, co do których czułam, że odnajdą się w tym smutku. Byłam w czwartym miesiącu ciąży z moim drugi dzieckiem – Samuelem. W wielkim rozdarciu, wręcz schizofrenicznym stanie na linii życia i śmierci.
Jak życie wpływa na sztukę artysty? – Bezpośrednio – uważa Angela. – Jeśli żyje się prawdziwie i w zgodzie ze sobą, to nie sposób udawać i nie przekładać tego na swoje pasje. Ani na scenie, ani w malarskiej pracowni.
Sylwester wciąż tworzy cykle, ale maluje inaczej niż kiedyś. – Po stracie córki zacząłem malować poważniejsze rzeczy. Zrezygnowałem z wymyślania tematów i dorabiania ideologii do swoich obrazów i twórczości. Interesuje mnie szczerość i prostota. Po prostu prawda.
– Zrezygnowałam z półśrodków. Nie muszę już wszędzie być, jeśli nie czuję, że coś z tego wynika, że jest to dla mnie dobre. Żałobę przeżyliśmy z jednej strony w samotności, z drugiej zanurzeni w tej sztuce. Zostaliśmy sami na naszej bezludnej wyspie. Ludzie przestraszyli się naszej tragedii. Nie wiedzieli, co mówić, jak pocieszać, stanęli nieco dalej od nas. Musieliśmy budować swój świat na nowo. Skoro zdecydowaliśmy się zostać na tej Ziemi, to już nie po to, by marnować czas. Nie wiem, ile go mamy, więc chcemy go wykorzystać jak najlepiej.
Z Samuelem to jest łatwiejsze. Wspaniały, uśmiechnięty chłopiec. Urodził się 6 maja. W życiu już tak jest, że śmiech przeplata się ze łzami. – Daliśmy mu na imię Samuel – wyproszony u Boga. Przyśnił mi się jeszcze przed poczęciem. Jego imię też – szepcze Angela. – Dostałam duszę tak radosną do towarzystwa w tym cierpieniu. Prawie nie płacze, wciąż się uśmiecha. Jakby nie chciał mnie niczym przestraszyć. Opowiadam mu o Zorii.